Friday 28 February 2014

W36 Jak spieprzyć nawet najprostszy przepis?



Pisałam ostatnio o tym że nie mam wybitnych ciążowych zachcianek jedzeniowych.

No wybitnych nie mam, ale jakieś tam jednak mam.

Mango mogłabym jeść kilogramami w tym tygodniu gdyby zechciało być trochę tańsze niż 7PLN za sztukę. Rozbój w biały dzień, ale Towarzysz Mąż mi nie żałuje, bo sam wydaje więcej na piwo, więc skoro mam tyle frajdy z mango to mam mieć. Dobrze myśli, polać mu!

Dzisiaj jeszcze naszło mnie na hummus. Po wczorajszym tłustym czwartku schudłam o kilogram (patent na to jak nie przytyć w tłusty czwartek mimo wszamanych czterech pączków: końcówka ciąży + dziecko wbrzuszne które pączków nie toleruje). Wiem że pewnie istnieją miejsca w Katowicach gdzie gotowy hummus zdobyć można, ale po co, myślę, przecież to banalnie proste, robiłam nie raz, dam radę i teraz.

Z Towarzyszem Mężem przy okazji zakupów zakupiliśmy cieciorkę która nam wyszła, reszta była w domu, więc ekonomiczna ta zachcianka akurat była (w przeciwieństwie do mango). Przepis z kwestii smaku (do znalezienia tutaj), nie może się nie udać.

A mnie się jakiś cudem nie udało.




Przygotowałam sobie składniki, niczym perfekcyjna pani domu


 Oliwa prawdziwa extra virgin, chorwacka, domowa,świeżo przywieziona przez znajomych, sezam uprażony i przestudzony, zgodnie z kwestiosmakowymi instrukcjami...




I do home-made tahini dodałam cieciorkę i teoretycznie powinnyśmy zblenować i powinno być jak należy







Ba, idąc o krok dalej poczytałam komentarze na blogu kwestiosmakowym (tu) i dodałam jeszcze kminek
 


I nie dało się tego jeść. Ja w ryk, że przecież robiłam krok po kroku, i że tego się nie da jeść, i jak można taki prosty przepis z kwestii smaku spieprzyć, że tylko ja potrafię. Towarzysz Mąż spróbował ale też stwierdził że koszmarek. Za dużo sezamu. Za mało czosnku, za gęste i za bardzo bez smaku. Posłuchawszy jego rad próbowałam to wszystko naprawić, ale nie bardzo wyszło.

Przeczytałam jeszcze raz przepis.

Cytryna, jasny gwint, zapomniałam o cytrynie!

Dodałam cytrynę, ciągle bleh.

Dodałam jeszcze trochę oliwy, tym razem czosnkowo-chillowej. Trochę lepiej, ale szału nie ma.

Nie to miałam w głowie kiedy miałam ochotę na hummus.

Zjadłam, ale tyłka mi nie urwał hummus własny, buuuu.


Kolację trochę uratował ukochany chleb przywieziony przez sąsiadkę A. (dzięki A.!)




(I tak, jedna herbata to za mało, więc jadę na dwa kubki)



Nastrój podły do końca dnia gwarantowany.

Towarzysz Mąż poszedł do Tesco o 22:00 w poszukiwaniu gotowego hummusu.

Hummusu nie dostał, ale ekwiwalent, który nie jest takim najgorszym:




(Wybaczcie usyfiony stół, Durczok wpadłby w histerię, ale to pozostałości po krojeniu chleba do kolacji i tak, krojenie odbywało się na desce i nie wiem jak to się stało że tyle syfu poza nią, a na swoje usprawiedliwienie mam to, że krojenia dokonywał Towarzysz Mąż i to on po sobie tego syfu nie posprzątał a ja za bardzo zajęłam się histeryzowaniem w sprawie spieprzonego hummusu żeby się przejmować jeszcze usyfionym stołem)


Także ten, tego, hormony i te sprawy. Do gotowania się oficjalnie nie nadaję (a jutro warszaty pieczeniowe u Belli znów, jak jeszcze ciasta spieprzę to już naprawdę oficjalnie wyjdę z kuchni dopóki nie urodzę!).

PS. W przeciwieństwie do przesmacznych pączków, przeciwko niesmacznemu hummusowi Milly nie wydaje się buntować wybitnie. Wrrrr.

Pozdrawiamy kuchennie,
z&m



Thursday 27 February 2014

W36 Tłusty czwartek w liczbach (bilans musi wyjść na zero)



Liczba Towarzyszów Mężów nocujących poza domem ze względu na konieczność złapania samolotu o 6 rano z Krakowa: 1

Liczba Towarzyszów Mężów przytulających córkę w brzuchu i słuchających jojczenia o tym jak źle się czuje Towarzyszka Żona: 0 (ale z nadzieją na zmianę tego stanu na 1 późnym wieczorem)

Liczba telefonów o 4:45 rano: 1

Liczba Towarzyszów Mężów którzy zapomnieli paszportu i właśnie się zorientowali (i to nic, że jest 4:45. Rano): 1 (zawsze mogło być gorzej. Mogło tu być 2 na przykład. Albo 3)

Liczba poderwanych na równe nogi Towarzyszek Żon (tak, o 4:45 rano): 1

Liczba zatankowanych o 4:53 samochodów: 1

Liczba bramek autostradowych przejechanych przed 6:30 rano: 4

Liczba przejechanych kilometrów: +/- 170 (i to jeszcze nie koniec na dzisiaj)

Liczba rad, że nie powinnam prowadzić, będąc w takiej dużej ciąży: 1

Liczba rad, że nie powinnam prowadzić tak szybko, będąc w takiej dużej ciąży: 1

Liczba pączków kupionych przed 7 rano: 2

Liczba pączków zjedzonych przed 7 rano: 2

Liczba pączków niepowodujących zgagi przed 7 rano: 0

Liczba wizyt w kibelku przed 8 rano z racji ewidentnego nielubienia pączów przez Towarzyszkę Córkę: 6

Liczba pączków pozostałych w żołądku po 8 rano: 0

Liczba drzemek przed 11 rano: 0

Liczba prób drzemek przed 11 rano: 4

Liczba wizyt w ulubionej (zaraz po ‘Byfyju’, o którym tu, ale asortyment ten sam) kawiarni (‘Kawiarni w Piekarni’) w celu przetestowania kolejnych pączków: 1

Liczba zjedzonych na mieście pączków: 2

Liczba mandatów za parkowanie: 1

Liczba zapłaconych mandatów za parkowanie: 0

Liczba mandatów które trzeba zapłacić za parkowanie: 0 (ach ta ciąża!)

Liczba przyswojonych przez Towarzyszkę Córkę pączków: 0

Liczba wizyt w kibelku w celu pozbycia się nietolerowanych przez Towarzyszkę Córkę pączków: 24

Liczba minut potrzebnych na zjedzenie wszystkich 4 pączków: 10

Liczba minut potrzebnych na zwracanie wszystkich czterech pączków: 128 (i nie wygląda na to, żeby to był koniec)

Liczba zajęć do uczenia dzisiaj w szkole Towarzysza Męża w ramach pobytu Towarzysza Męża w Anglii: 2

Liczba przygotowanych zajęć do uczenia dzisiaj w szkole Towarzysza Męża: 0

Liczba minut które zostały mi na przygotowanie: 60

Liczba minut, które powinnam była spędzić przygotowując te zajęcia a nie pisząc notkę na blogu: 20 (jeśli nie więcej)

Liczba razy, kiedy musiałam przerwać pisanie tej notki, gdyż Towarzyszka Córka dopatrzyła się śladów pączków pozostałych w moim żołądku i zażądała natychmiastowego ich pozbycia się: 3

Liczba minut spędzonych nad myśleniem czy powinnam jednak coś jeszcze zjeść zanim wyjdę prowadzić zajęcia Towarzysza Męża: 35

Liczba rzeczy zjedzonych poza pączkami: 0

Liczba drzemek przed 16:00: 0

Liczba prób drzemek przed 16:00: 5

Liczba prób drzemek przed 16:00 przerwanych przez wizyty w kibelku w celu pozbycia się pączków: 5

Liczba minut które mam na skończenie tego posta zanim naprawdę będę musiała wziąć się do roboty (i to bez uwzględnienia ewentualnego czasu na dalsze wizyty w kibelku): 7

Liczba godzin do powrotu Towarzysza Męża: 6,5

Liczba kursów samochodowych które jeszcze przede mną dziś: 3

Liczba pączków na które mam jeszcze ochotę: 100 000

Liczba pączków które jeszcze planuję zjeść: 0





I taki mamy tłusty czwartek…. A jak u Was? Bijecie pączkowe rekordy?

Ściskamy,
z&m




Pierwszy pączek o dzikiej porze




 I kolejne dwa w ulubionej 'Kawiarni w Piekarni'



 MNIAM!



I ulubiona herbata Clipper, która niestety nie pomogła na córciny brak pączkowego uwielbienia. Po kim ona to ma?

Wednesday 26 February 2014

W35 Plan Porodu

Coraz bliżej poród, coraz bliżej poród... (gra mi w głowie na melodię coca-colowego 'Coraz bliżej Święta')

Wczoraj miałam ostatnie spotkanie szkoły rodzenia (ale jako że opuściłam zajęcia pierwsze mam je do nadrobienia w przyszłym tygodniu i wtedy zdam pełną relację) które traktowało o połogu i cesarce i ogólnie wszystko się zrobiło jakieś takie bardziej... realne. Spakowana torba stoi, millusiowe rzeczy mniej-więcej gotowe (ale tym razem z naciskiem na więcej, hurra!) i poród zbliża się wielkimi krokami.

Strach przed porodem oswajam. Moja hipnoterapia (o której więcej tu) zdaje się mieć na to wpływ, lęk oczywiście jest, ale znacznie mniejszy niż we wcześniejszych etapach ciąży, a już na pewno znacznie mniejszy niż przed ciążą w ogóle. Myślę o porodzie dużo, to chyba naturalne. Słyszałam i ciągle słucham historii porodowych zapierających krew w żyłach, ale uodparniam się na nie mocno. Przecież nie jesteśmy w stanie powiedzieć, jak będzie przebiegać nasz poród, bo tego nie wie nikt. Równie dobrze mogę się nastawiać pozytywnie (wszak pozytywne myśli przyciągają pozytywne zdarzenia, jak przez całe liceum powtarzała mi przyjaciółka T. i mimo że liceum skończyłam dziesięć lat temu wciąż w to mocno wierzę), na pewno więcej będzie z tego pożytku.

Usłyszałam cudowną historię porodową Bronwen, dyrektorki mojej szkoły z czasów, kiedy byłam tam jeszcze uczennicą a nie nauczycielką (a teraz B. prowadzi własne przedszkole z użyciem metody Montessori i ponoć bardzo sobie chwali, podobnie jak pociechy doń uczęszczające i ich rodzice) - dla zainteresowanych do poczytania tu (polecam bardzo!). Kolejnymi pięknymi historiami porodowymi karmiła mnie, i nie tylko mnie, Kasia - położna z mojej szkoły rodzenia. I tak jak do tej pory uważałam poród za nieunikniony ból i niemal pewne traumatyczne przeżycie, tak coraz bardziej nastawiam się że może to być wydarzenie piękne, naturalne, ważne i wspaniałe. Mimo bólu.

O czymś takim jak plan porodu usłyszałam po raz pierwszy na spotkaniu organizowanym przez fundację siostry Anny (a o tym spotkaniu pisałam tu) - ani moja ginekolożka prowadząca (prywatna. droga.) ani nikt inny o tym nie wspomniał wcześniej. Dzisiaj wiedzę trochę postanowiłam odświeżyć. Istnieje cudowne rozporządzenie ministerialne o standardach opieki okołoporodowej, niestety ani kobiety ciężarne o nim za bardzo nie wiedzą ani szpitale za bardzo go nie respektują. Choć skoro kobiety nie wymagają to szpitale nie respektują - rachunek wydaje się prosty. Kobieta ma prawo - i właśnie prawo,a nie obowiązek, i w tym podejrzewam jest pies pogrzebany - razem z położną lub lekarzem prowadzącym (położnej środowiskowej się jeszcze nie dorobiłam a lekarz prowadzący się słowem o tym nie zająknął) ustalić plan porodu i szpital, w miarę możliwości, powinien respektować życzenia kobiety. Statystyki są jednak kiepskie, z tego co widzę. W jednym z krakowskich szpitali na 300 porodów miesięcznie plan porodu ma jedna (!) kobieta. A i to przy dobrych wiatrach (a wiem o tym stąd). Kiepsko.

Na stronie szpitala w którym zdecydowałam się rodzić istnieje ogólna wzmianka o planie porodu, która wygląda bardzo optymistycznie (tak), ja chciałam jednak jeszcze bardziej spersonalizowany plan wydrukować i włożyć do mojego szpitalno-dokumentowego folderu (o nim tu). I, w ramach poszukiwań, natrafiłam na cudowny - uwaga - kreator planu porodu na stronach fundacji 'Rodzić po ludzku' (do znalezienia tutaj).

Dzięki kreatorowi można sprecyzować oczekiwania wobec porodu i zastanowić się nad kwestiami w których nie podjęliśmy jeszcze decyzji (w moim przypadku między innymi: lewatywa - tak czy nie? szczepienie w pierwszej dobie - tak czy nie?) i uniknąć zaskoczenia w ostatniej chwili. Oczywiście zaskoczenie i tak będzie i poród może nie przebiegać zgodnie z planem i nikt nie twierdzi że jest inaczej, ale samo istnienie kreatora moim zdaniem dużo ułatwia i pozwala się zastanowić nad kwestiami o których wcześniej nie myśleliśmy lub nie wiedzieliśmy (umówmy się, kobietom które nie były nigdy w ciąży raczej nie opowiada się o sprawach typu nacięcie krocza, przynajmniej mnie, nikt nie mówił. Choć może to i dobrze).

Jak plan porodu przyjmą w szpitalu - zależy zapewne od szpitala. Dlatego warto dobrze zastanowić się nad tym, gdzie chcemy rodzić. Ja wiem, że 'mój' szpital jest bardzo planom porodu przyjazny i stara się robić wszystko, by go respektować. Ale nawet te szpitale, które nie są - powinny być. Wszak rozporządzenie ministerialne jest (i tak, wiem, że pewnie tu się sypnie zaraz lawina 'prawo sobie a życie sobie'), ale, kurka wodna, wymagajmy, bo nic się nie zmieni! A jak my nie mamy siły wszystkiego dopilnować (bo na przykład rodzimy i boli nas wszystko, no bywa) to od czegoś mamy partnerów od rodzenia przecież - niech oni wymagają. Wydaje mi się że warto. Choćby po to, żeby nie mieć traum poporodowych (a przynajmniej takich, które zawinione są przez okropne traktowanie przez personel medyczny) i wspominać dzień porodu jako jeden z najpiękniejszych, a nie najgorszych w życiu.

Amen.

z&m


(zdjęcie pani kminiącej nad planem porodu stąd)


A oto nasz przedspacerowy selfie-majstersztyk - kiedy mi ten brzuch tak urósł ja się pytam, no kiedy?! (ale pępek ciągle w środku!). Z torbą do szpitala w tle.


I spacerowe doładowanie energetyczne (no ale jak tu nie spacerować jak jest dwanaście stopni na plusie w lutym i bezchmurne niebo?). Poza tym spacery bardzo dobre są do przedporodowych rozmyślań, ale oczywiście tylko pozytywnych (no bo jakże by inaczej przy takiej pogodzie!?)

Tuesday 25 February 2014

W35 Wszyscy mają laktację - mam i ja!

Dziś szybki post, o tym jak i ja doczekałam się siary!

Włażę pod prysznic, cycki bolą, no bywa, w końcu końcówka ciąży.
Patrzę na sutki, a one jakieś ciemne. Pewnie też bywa.
Ale patrzę trochę dokładniej, a jakieś dziwne żółto-pastelowe coś z nich leci.

- Niiiiiiick! - krzyczę do Towarzysza Męża - I've goooot milk!
- Oh yeah?! - krzyczy Towarzysz Mąż i wbiega do łazienki - Are we having some tea then?

Pozdrawiamy Was mlecznie!
z&m

 (obrazek stąd)


Monday 24 February 2014

W35 Pieluchownia czyli zmieniam biurko/make-up station na stację do przewijania (zuzowe DIY)

Przygotowania idą pełną parą.

Wolę zrobić co zrobić i mieć wszystko gotowe w razie 'W' niż się stresować okołoporodowo że nie jestem gotowa.

Dzisiaj dzień wieeeelkich zmian.

Pierwsze primo: millusiowa garderoba na najbliższe miesiące. Wszystko posegregowane, poprane, poprasowane (dzięki mami!!!!!), poukładane typami i rozmiarami. Gotowe.

Drugie primo (aka secundo): w końcu wybrałam się do Ikei i nabyłam co nabyć chciałam żeby zmiany DIY dokonać. Jeszcze brakuje mi paru rzeczy i jeszcze nie jest do końca tak cacy jak mam w głowie (ale już niedługo, wersją finalną oczywiście też się pochwalę), ale wszystko co chciałam mieć pod ręką na wypadek gdyby Milly zdecydowała do nas zawitać wcześniej (choć osobiście wolę żeby posiedziała w brzuchu jeszcze trochę, niech tyje!) pod ręką w takiej konfiguracji mam

Trzecie primo (aka tertio): Zmachałam się dziś. Czekam już na Towarzysza Męża i jego powrót z pracy i jego zachwyty nad millusiowym kącikiem (a spróbuje ich nie być, to będzie foch!:)

A oto co nastąpiło (wybaczcie fatalną jakość zdjęć, zdjęcia będą ładne kiedy dorobię się aparatu i kiedy wyrobię się ze światłem dziennym):

Stan przed:

Biurko w swoim naturalnym stanie. Biurka używam jako toaletki, więc moje makijażowe rzeczy znajdują się na/w nim. Poza tym biurko służy też Towarzyszowi Mężowi do składowania wszelkich rzeczy, które nie wie gdzie położyć (patrz: foldery, papiery, książki). Z tego co widzę znalazły się też na nim moje tabletki. Szafka po prawej biurka to regalik - od góry były w nim kiedyś żyły roślinki. Roślinki zdechły w  lato, kiedy nas nie było, a pan któremu wynajęliśmy mieszkanie na trzy miesiące wyprowadził się po dwóch dniach, tylko zapomniał nam o tym powiedzieć (upsi dejsi, na szczęście zapłacił z góry), a ziemia z roślinek jak stała tak stała przez te wszystkie miesiące, bo jakoś się nie składało żeby roślinki posadzić nowe. Pod roślinkami mieszkały moje skrzynki z biżuterią i ogóly chaos (tak zwane bits and pieces które powinny być na swoim miejscu a nie były). Półkę najbardziej na dole udało mi się uporządkować już wcześniej (a były na niej oczywiście książki, które ogólnie walają się u nas w domu wszędzie, ale wybitnie mi to nie przeszkadza)




W trakcie:

No cóż, robota łatwa nie jest, zwłaszcza z dużym ciążowym brzuchem i brakiem muskuł Popeye'a (pamiętacie Popeye'a? Tego od muskuł i szpinaku?). Bywa brudno i trudno, no ale kto ma dać radę jak nie ja?


Stan po:


Zdjęcie najnieostrzejsze z nieostrych, ale widać ogólną koncepcję


Od lewej:

- gazetnik (taki, tylko biały) na mamową i niemamową prasę, który już był (nabyty w Ikei dawno dawno temu)
- doniczka z Ikei (ta) która będzie służyć jako przechowywalnia pieluchowa
- pudełka z Jysk (do dostania tu i to w promocji) na pierdołki potrzebne przy pielęgnacji - waciki, krem do d., chusteczki nawilżane i patyczki do uszu
- lusterko w tle (wszak malować dalej gdzieś się muszę, a lusterko to też ikeowy standardzik ten) i na pierwszym planie króliki od angielskiej teściowej (o nich więcej tu) w ikeowej doniczne (tej)

Czerwone serduszka i kropeczki wynonane przy pomocy nożyczek, dziurkacza i papieru kolorowego samoprzylepnego, po to żeby mi całość pasowała do przewijaka (no comments)


Następnie mamy starą lampę która też dorobiła się serduszka ze względu na przewijakowe serduszko (zmiany odwracalne) i przewijak + osłonka nań (oczywiście wszystko z Ikei do znalezienia tu i tu.

Tam gdzie kiedyś były kwiatki wystają ramki (takie), które są tam tymczasowo, wszak wymyśliłam sobie obrazki nad przewijakiem, ale z ich realizacją muszę trochę poczekać (A.B.-B. jak zwykle niezastąpiona!), bo wizję mam, wizję!

Poza tym w tym dole mariańskim pokwiatkowym wygląda tak:

 

Od wspomnianych wyżej ramek do przodu:

- stare ikeowe pudełko w idealnym rozmiarze, które z Ikei zniknęło i nic w tym rozmiarze nie ma. Ale docelowo planuję pudełka na całej długości tej półki, tylko jeszcze muszę znaleźć takie, które mają dobre wymiary, a nie jest to takie proste wbrew pozorom. W pudełku mieszkają ręczniczki (których mam całe dwa póki co)
- ciuchy na wyjście ze szpitala do domku, żeby Towarzysz Mąż łatwo znalazł kiedy będzie je pakować
- ściereczki (takie), do których planuję jeszcze dokupić pieluchy tetrowe i równolegle książeczka dla noworodków
- prześcieradełka i pościel do kołyski na zmianę


A tu już Millusina garderoba.
Tak, ma więcej rzeczy od Towarzysza Męża, no ale dziewczynką jest, więc niech ma.

Od góry, od lewej do prawej:

1)
  • bodziaki (z przodu mniejsze, z tyłu ciut większe)
  • spodnie (dresy, dżinsy i ogrodniczki - też mniejszymi do przodu)
  • półśpiochy
  • getry i cienkie bawełniane spodnie, bez stópek zabudowanych
2)
  • pajace
  • koszulki przez głowę
  • bluzy i swetry na zamek/guziki
3)
  •  skarpetki (w pudełku)
  • sukienki i jedna koszula
  • rajtuzki
  • czapeczki i śliniaki

I chyba tyle. Jako że nie mogę urządzać całego córkowego pokoiku (z braku pokoiku) muszę się zadowolić tym małym skrawkiem naszej sypialni. Kołyska stoi przy naszym łóżku (też ją pewnie niedługo pokażę) i wiem że idealnie by było mieć przewijak koło łóżeczka, ale jak się nie ma miejsca to trzeba kursować do przewijania (ale myślę że te całe trzy kroki między kołyską a biurkiem-slash-pieluchownią dam radę). A jak nie to będę kombinować dalej.

Ściskamy,
z&m

Sunday 23 February 2014

W35 Torba do szpitala (prawie) gotowa!

 Po przedwczorajszej i wczorajszej panice postanowiłam zacząć się pakować. Nieważne, że jeszcze nie wszystko co ma w tej torbie być mam, ale co mam to spakowałam i niech będzie co ma być.

Listę wyprawkową do szpitala mam już od jakiegoś czasu - dostałam ją od Kasi, położnej wszystkich położnych, która prowadzi moją szkołę rodzenia, ale też jest szefową położnych w szpitalu w którym rodzić sobie wymyśliłam że chcę. Nie sądziłam, mówiąc szczerze, że lista ta może być taka długa (a długa jest - ma 2 strony A4!). Usiadłam więc z listą w ręku, zakreślaczem (żeby zaznaczać to, co spakowane), aparatem/telefonem Towarzysza Męża (dowód na bloga wszak musi być), nad otwartą walizką i spakowałam co mogłam.

Walizkę przytargałam od mamy. Zanim zaczęłam się pakować wydawała mi się całkiem pokaźna.


A oto szpitalna lista i to jak ją zrealizowałyśmy:


Wyprawka dla mamy:

  •  leki, które przyjmujesz
Nie przyjmuję.Przyjmuję tylko typowo ciężarówkowe: kwas foliowy, magnez, żelazo i wiesiołek. Myślę że parę dni na porodówce bez nich wytrzymam. W razie czego Towarzysz Mąż dowiezie, ale wątpię, żeby to było konieczne.

  •  podkłady jednorazowe (1-2 paczki), pieluszki Bella po porodzie (2-3 paczki), ręczniki jednorazowe, papier toaletowy




Podkładów jednorazowych wzięłam paczkę, jak będzie potrzebnych więcej Towarzysz Mąż dowiezie, bo w domu są. Za dużo miejsca to cholerstwo zajmuje żeby brać więcej na zapas. Pieluszek Bella po porodzie, zwanych również wkładami poporodowymi jeszcze nie mam, mają dotrzeć w przyszłym tygodniu więc wtedy je dopakuję. W razie absolutnej konieczności (której mam nadzieję uda nam się uniknąć i córeczka grzecznie jeszcze poczeka) Towarzysz Mąż nabędzie na miejscu. Ręczniki jednorazowe i papier toaletowy spakowane, jasna rzecz. Po głębszym przemyśleniu sprawy dopakowałam jeszcze jedną rolkę papieru - tego akurat wolę mieć za dużo niż za mało

  • 3 duże butelki wody mineralnej niegazowanej, woda z miodem i sokiem z cytryny, coś słodkiego do jedzenia


 
Za duże butelki też nie, bo z dużych się niewygodnie pije - stwierdził Towarzysz Mąż, a ja przyznałam mu rację (co nie zdarza się za często). Tym samym zapakowaliśmy butelek cztery, ale za to litrowe. Wodę z cytryną i miodem uwielbiam, ale nie sądzę żeby mogło być to coś co można zapakować tak bardzo wcześniej, więc poczekam do ostatniej chwili albo w ogóle to oleję. Czegoś słodkiego do jedzenia też mi jeszcze brakuje, ale nie do końca wiem co by to mogło być. Macie jakieś sprawdzone porodowe przekąski?
  • 3 koszule, szlafrok, skarpetki, kapcie pod prysznic 
  • majtki poporodowe (nie z fizeliny!) 


Póki co mam koszulę jedną, wypraną i wyprasowaną (kolejna koszula i piżama są w praniu i jak wyschną to je dopakuję) - w mini-reklamóweczce skarpetki (sztuk sześć, trzy pary w sensie), majtki poporodowe nie z fizeliny - ani też nie z siatki. Po dyskusjach z mamami zaprzyjaźnionymi wypięłam się na specjalne majtki poporodowe i zapakowałam takie, które w czeluściach mojej szafy się uchowały, ale nie będzie mi się za nimi wybitnie tęsknić, bawełniane, a że lekko sprane to trudno. Tym bardziej nie będzie mi szkoda ich poporodowo wywalić. Sztuk cztery, w razie czego Towarzysz Mąż dowiezie więcej. Kapcie pod prysznic to zapewne będą moje ukochane crocsy, które służą mi też za kapcie podomowe, więc znalazły się one na liście rzeczy do dopakowania kiedy przyjdzie czas. Podobnie jak szlafrok zresztą, wszak szlafrok w użyciu jednak jest.
  • 2 duże ręczniki, jeden mały



Ręczniki przydatna rzecz, nie ma to tamto, wszystkie spakowane, jak lista przykazuje.

  • przybory toaletowe (w tym środek do pielęgnacji krocza)
  • pomadka ochronna do ust
  • jednorazowa maszynka do golenia krocza




Przybory toaletowe spakowane, mam więc:

1. Tantum rosa jako środek do pielęgnacji krocza
2. Woda termalna Vichy, miniaturka, ponoć fajna rzecz podczas samego porodu
3. Krem nawilżający Vichy, też miniaturowy, bo nie planuję w szpitalu spędzać wieków
4. Płyn micelarny, kolejny produkt mini, bezpośrednio związany z produktami 9-12
5. jednorazowa maszynka do golenia krocza - skoro szpital chce, to niech szpital ma, choć mam cichą nadzieję że się obędzie bez i dam radę sama się przygotować w domu
6. szczoteczka do zębów, która nie jest moją codzienną szczoteczką do zębów, bo ta oczywiście zostaje w domu do codziennego używania. Pastę mikro muszę jeszcze dokupić.
7. Odżywaka do włosów, z braku próbek, przelana do samolotowego pojemnika na odżywkę. Alterrowa odżywka, gdyby ktoś się zastanawiał
8. Próbki żeli pod prysznic i szamponów, stykną
9 - 12. Wiem że porodówka to nie rewia mody i nie zamierzam iść do porodu w pełnym mejkapie (myślę że będzie mi wszystko jedno), ale podejrzewam że prędzej czy później będę chciała chociaż trochę wyglądać jak człowiek, spakowałam więc kosmetyczne minimum - paint pot maca w kolorze Rubenesque, tusz do rzęs cover girl (którego nie lubię więc nie używam codziennie, więc mogę go zapakować bez problemu, niech sobie tak jest), korektor pod oczy Lasting Perfection Collection 2000 (funkiel nówka, przywieziony przez teściową, moje kolejne opakowanie, uwielbiam, a co jak co, ale korektor podejrzewam przyda mi się najbardziej) i kredka do brwi Maybelline. Jak się okaże to wszystko zbędne to wszystko to oleję i niech sobie leży.
13. Pomadka ochronna do ust, zgodnie z zaleceniem
14. Dezodorant. Być musi. I dziwię się że go nie ma na liście szpitalnej.
  •  talerzyk, kubek, sztućce  


Myślałby człowiek że w dzisiejszych czasach luksusy typu kubek, talerzyk i sztućce w szpitalu znajdować się będą. A tu psinco. Wylądowały więc powyższe rzeczy zawinięte w ręczniki w walizce też.
  • wkładki laktacyjne, biustonosz laktacyjny 


Biustonosz laktacyjny przywieziony przez teściową (w Polsce jeszcze nie udało mi się znaleźć mojego rozmiaru - ma ktoś jakieś sprawdzone namiary na staniki laktacyjne dla wielkich cycków? Bo słabo z tym jest oj słabo) i lidlowe wkładki. Kolejny punkt listy odhaczony.

  • inne mniej lub bardziej przydatne drobiazgi: telefon komórkowy z ładowarką, ulubioną poduszkę, książki i czasopisma, drobne pieniądze
Pewnie, pieniądze dobra rzecz, nawet niekoniecznie drobne! Telefon oczywiście zostanie dopakowany w ostatniej chwili (bo bo jak tu wrzucić telefon do szpitalnej walizki, hellou?!), tak samo jak Kindle i ewentualnie gazety, które zresztą Towarzysz Mąż może kupić kiedy będzie na to czas. Ulubionej poduszki brak.

Dokumenty:
  • Karta Ciąży
  • dowód osobisty
  • karta NFZ lub inny dowód ubezpieczenia
Wszystko mieszka w moim portfelu, a więc wszystko będzie dopakowane w ostatniej chwili, razem z telefonem, kindlem, crocsami i szlafrokiem

  •  NIP własny i NIP zakładu pracy
  •  wyniki badań z okresu ciąży
  • inne istotne dokumenty medyczne, np. wyniki konsultacji specjalistycznych


 Wszystko w Millusiowym folderze (więcej o nim tu). W przedniej kieszeni walizki.


Wyprawka dla dziecka
  •  3 koszulki/body*
  • 3 kaftaniki + 3 pary śpioszków lub 3 pajacyki*
  • czapeczki, rękawiczki, skarpetki*
  • kocyk, rożek*
  • 4 pieluchy tetrowe*
Wszystko ma gwiazdkę, bo szpital to zapewnia, chyba ze ktoś bardzo chce mieć swoje, to może wziąć. Ja pewnie coś wezmę w razie czego, ale póki co wszystkie millusine rzeczy są w prasowaniu u mamy (dzięki mamooooo!) więc jak wrócą to dopakuję.
  • pampersy
  • chusteczki nawilżane
  • krem do pupy (Linomag, F18) 


 Pampersy przyjdą razem z Bellami poporodowymi i Linomagiem, więc póki co kupiłam awaryjne biedronkowe Dady (które są, swoją drogą, ponoć bardzo dobre). Chusteczki biedronkowe, jako że ocenione wysoko przez mamy i przez srokę (tu) kupiłam już z pełną premedytacją. Krem do d..., jako że Linomag przyjdzie razem z pampersami i innymi, wykorzystałam ten który dostałam w gratisie na szkole rodzenia. Sudocrem mini-mini, do tego jeszcze mikro nivea, i w razie czego krem na obolałe sutki. Wylądowało wszystko w kosmetyczce.

Wyprawka dla Taty

  • wygodne, świeże ubranie na zmianę - ewentualnie
  • buty na zmianę (klapki) - ewentualnie
  • aparat fotograficzny
  • telefon
  • coś do zjedzenia i picia
Towarzysz Mąż jako że opanowanym Towarzyszem Mężem jest postanowił że wszystko spakuje jak przyjdzie co do czego. Poza aparatem, którego się jeszcze nie dorobiliśmy. Chyba że zdążymy się go dorobić do tego czasu, w co wątpię.

 I tyle. Póki co. Lista rzeczy do dopakowania też w pogotowiu, podobnie jak adres szpitala.

A córka, po spakowaniu torby, ewidentnie się uspokoiła. No!

Ufff...

z&m


A tak wygląda spakowana walizka. I pomyślałby kto że wydawała mi się wielka. Jak dopakuję do niej wszystkie rzeczy które jeszcze muszę dopakować to będzie wypchana fest. Ale zawsze jakiś kroczek do przodu zrobiony.

PS. Update torby szpitalnej do wglądu tu

Saturday 22 February 2014

W35 Fałszywy alarm

Dopiero wczoraj byłam u lekarza.

Szyjka cztery centymetry, wygląda wszystko picuś glancuś, córka waży 2,20 kg, gitara gra (szczegóły tu).

No i polekarsko spędziłam cudne popołudnie z Towarzyszem Mężem, oglądając Walking Dead, czytając ostatniego już Larssona (w międzyczasie przeczytałam mnóstwo innych rzeczy, ciąża jest zdecydowanie dobrym czasem na nadrabianie zaległości w czytaniu) i generalnie czując się zrelaksowanie i dobrze.

I wszystko było tak właśnie - zrelaksowanie i dobrze - do momentu kiedy znów nie zaczęły się wymioty. Zwalam na pomarańcze (no bo kto przy zdrowych zmysłach je pomarańcze przy zgadze), ale nie zjadłam ich AŻ tyle. Przy wymiotach pojawiły się też skurcze. Takie świńskie, bolesne skurcze, jak ten jeden z 15 lutego. Z tym że w ilości większej. I częstszej.

Włącznie z internetowymi zaleceniami wlazłam po prysznic i trochę im przeszło (skurczom, w sensie) - znaczy Braxtony-Hicksy, nic nadzwyczajnego, tylko że bolące dla odmiany, skoro im przeszło.

Powymiotowałam jeszcze trochę, skurcze jeszcze trochę potrwały (ale nie były regularne już ani bolesne, ot, takie jak wcześniej, przed bolesnymi) i próbowałam się ambitnie położyć spać. Towarzysz Mąż dzielnie przytargał mi wiaderko pod łóżko bo już samo chodzenie do łazienki zrobiło się uciążliwe w pewnym momencie i łupał mnie krzyż. Łupiący krzyż - myślę - nie jest dobrze, bo to też znak porodowy. Ale przecież ona jest taka Malutka!

Między Skurczami córka wierciła się też jak dzika i kopała na wszystkie strony. Ja rozumiem że ona jest w nocy aktywna, ale tak nie była jeszcze nigdy. Kolejny moment mini-paniki. Ale w sumie dobrze, że się rusza, przynajmniej wiem że tam jest, i, nawet jak nie ma się dobrze, to daje znać, że jest.

Zasnąć nie zasnęłam do piątej rano. Wymioty ustąpiły, ale, znane wszystkim mamom pod koniec ciąży wycieczki nocne do toalety stały się wręcz karykaturą regularnych nocnych wycieczek do toalety. Po około dzisięciu sikach zaczęłam patrzeć na zegar na piekarniku, który mijam w drodze do łazienki.
2:01, 2:16, 2:36, 2:48, 3:02, 3:22, 3:23 (tak, naprawę - nawet nie zdążyłam dojść z powrotem do łóżka, a musiałam się wrócić do łazienki - nie ma to jak ciężarówkowy pęcherz, słowo daję), 3:50, 4:11, 4:27... Serio?!!?!??!!?

W końcu padłam na twarz około 5 rano. Plecy dalej łupały, brzuch się napinał (na szczęście już bezboleśnie), a w głowie tylko gonitwa myśli - czy to już? czy to już? Przecież ja jestem kompletnie niegotowa, niespakowana, nie mam wszystkiego i w ogóle nie nie nie, aaaa! Budzić Towarzysza Męża, nie budzić?

Wstałam o 10:30. Córeczka delikatnie kopnęła dając znać że jest. Brzuch miękki. Czyli chyba dobrze...?

Ale może jednak spakuję tą torbę.

Lekko spanikowane,
z&m

 (obrazek stąd)

Friday 21 February 2014

W35 Lekarsko-córkowy update

Dziś ten dzień kiedy wybrałyśmy się z Milly do lekarza. Towarzysz Mąż z reguły, jak na ksywę blogową przystało, nam w tych wizytach towarzyszy, ale dzisiaj mu odpuściłam.

Córka fotogeniczna wybitnie nie jest, a żadnych rewolucji się nie spodziewałyśmy. Ot, trzeba było pobrać wymaz żeby sprawdzić czy paciorkowiec jakiś mi się nie przyplątał (a więcej o parciorkowcu tu) i zobaczyć jak się ma dziecina i czy urosła co nieco (że urosła to wiadomo, bo brzuch mi urósł do olaboga 104cm, ale ile urosła i czy nadgoniła trochę bycie dwa tygodnie do tyłu).

Melduję więc co następuje:

- szyjka ma 4cm, co na tym etapie ciąży jest szyjką długą. Podczas ostatniej wizyty dwa i pół tygodnia temu miała 5, więc zawsze coś do przodu. Nie wiem czy się cieszyć czy nie - długa szyjka dobra rzecz, bo oszczędzać się nie trzeba, ale czasem niestety oznacza ponoć tendencję do późnych i długich porodów, a to już nie brzmi za dobrze
- mimo wymiotów moje potasy, diastazy i inne wyniki całkiem dają radę. Żelaza mało mam tylko ciągle, ale suplementuję i jakośtam pomału idzie do przodu
- Milly nadgoniła trochę swoje bycie maluńką jak na swój wiek i z USG wynika że jest tylko o tydzień mniejsza niż jest rzeczywiście. Ale, po raz kolejny, to o niczym nie świadczy bo i ja i Towarzysz Mąż do gigantów nie należeliśmy, więc zakładamy że ona jest po prostu mała i ginekolożka moja też tak zakłada
- waży Skubana 2.2 kg. Przyrost wagi z 1600 na 2200 w ciągu dwóch i pół tygodnia - nieźle Maleńka, nieźle. Na szczęście mama czyli ja nie tyje w podobnym tempie
- odwróciła się! Głowę ma w dole! Hurra! (ale takie ostrożne hurra, bo pewnie się jeszcze zdąży obrócić milion razy)
- pokazywać się nie chciała, zasłaniała się, a zdjęcia z USG są fatalne i nic, ale to kompletnie nic na nich nie widać (Towarzysz Mąż nie stracił więc przy tej wizycie absolutnie nic)
- umówiliśmy się na badania prenatalne (trzecie i ostatnie,a  w naszym przypadku drugie i ostatnie, bo pierwsze przepasowaliśmy będąc w podróży poślubnej, ups) na początku marca, gdzie pradwdopodobnie zobaczymy ją po raz ostatni po tej (tamtej?) stronie brzucha. Ale jak to? Juuuuż?

Nie-mogące-uwierzyć-jak-ten-czas-leci,
z&m



A to nasza niefotogeniczna M. Główkę widzę, a co jest na drugim zdjęciu nie wiem. Ale kto by się tam przejmował zdjęciami!

Thursday 20 February 2014

W35 Ciążowe zachcianki

I pewnie czekacie na frytki z budyniem, kabanosy z czekoladą i inne dziwy. A tu, za przeproszeniem, nie o tym.

Kulinarnych zachcianek wszem i wobec ogłaszam nie miałam w ciąży wcale. To znaczy - kulinarnych innych niż zwykle i z udziwnionymi produktami jakimiś. Od jedzenia bardziej mnie odrzuca(ło), co jest zjawiskiem dziwnym z umiłowaniem moim do jedzenia ponadprzeciętnym. Na początku ciąży jadłam głównie mrożony jogurt (nie pomagał na mdłości, ale nie sprawiał że były gorsze, co musiało mnie zadowolić), migdały (bo ponoć świetne na mdłości, w moim przypadku jedynie ponoć) i imbir (na który teraz patrzeć nie mogę, bo miał świetnie łagodzić mdłości, a powodował tylko imbirowo-smakujące rzygi). W drugim trymestrze jadłam jak przed ciążą, może trochę zdrowiej, ale jakichś wybitnych zachciewajek nie pamiętam. Chciałam Towarzysza Męża wkręcić kiedyś o drugiej rano że mam ogromną ochotę na lody czekoladowe i natychmiast ma zaiwaniać do Tesco (skoro już się tej ciążowej zachcianki doczekałam) a on, bardzo przytomnie zresztą biorąc pod uwagę fakt że była druga rano, stwierdził że ja przecież nie lubię lodów czekoladowych, a poza tym jest druga w nocy. I taki ze mnie Szymon Majewski, jak z koziego tyłka trąbka, za przeproszeniem. A teraz jem to, na co córka mi pozwala, czyli mało (a dla żądnych szczegółów ciążowej diety - pisałam o tym tu).

A nasłuchałam się tyle historii o zachciankach, poczynając od mojej mamy (mania na wędzone węgorze, nie-do-zdobycia na Śląsku przed trzydziestoma laty; tata się spiął, stanął na uszach i zdobył, po czym mama stwierdziła że je czuć ropą i ona tego jeść nie będzie), moich cudownych kuzynek i przyjaciółek (szejki waniliowe z McDonald's, lody bambino, snickersy, ale to co najmniej sześciopak, kurczak z KFC... brzmi znajomo, dziewczynki?) a na blogach kończąc. A u mnie nic, nada, żadnych kulinarnych wybitnych zachcianek nie miewam. To znaczy miewam, ale takie zwykłe, jakie człowiek bez ciąży też miewa, od tych co przed ciążą nie różnią się wcale.

O co mi więc chodzi, po kiego grzyba piszę o zachciankach ciążowych skoro ich nie miewam?

Ano, miewam.

Tylko że nie są one kulinarne.

Nie oszukujmy się, aż tak łatwa w obsłudze nie jestem. Choć Towarzyszowi Mężowi pewnie by to pasowało, no ale każdego szkoda.

Także oto moja subiektywna lista zachcianek ciążowych z ostatnich ośmiu miesięcy:

1. Syndrom wicia gniazda

 Porządku mi się chce! Jak nigdy! Ten standardzik mnie nie ominął :)

2. Świeże powietrze

Lubiłam zawsze, ale nigdy do tego stopnia, żeby namiętnie wyłazić spacerować po parku przez co najmniej czterdzieści pięć minut (a w porywach dwie i pół godziny nawet). Zawsze wolałam chodzić gdzieś w jakimś konkretnym celu, a nie się szwędać dla samego świeżego powietrza. A tu proszę, pogoda za oknem wiosenna + ciąża zdecydowanie sprawiają że zachciewa mi się być na zewnątrz w prostym celu bycia na zewnątrz.

3. Wanna

Jesteśmy takimi szczęściarzami, że mamy i wannę i prysznic. Wanna aż do zeszłego miesiąca była tylko elementem dekoracyjnym łazienki, który należało sprzątać. I w przypływie lenistwa również miejscem w które wrzucałam ściągane przed wieczornym prysznicem ubrania, zupełnie jakbym nie mogła ich odnieść do szafy/kosza na pranie od razu (to zwykle robię rano. Głupi nawyk, ale co zrobić, tak mam. A raczej miałam do niedawna, bo ostatnio wanna jest w użyciu intensywnym). Aż tu nagle przyszedł trzydziesty tydzień ciąży (mniej-więcej) i po latach totalnego ignorowania wanna w końcu doczekała się atencji. Kocham wannę!!! Co najmniej 4 razy w tygodniu zwykłe leżenie w wannie przez 40 minut do godziny odpręża mnie jak mało co. Czasem czytam, czasem nie, tylko leżę, moknę i dobrze mi. Kto by pomyślał!

4. Zapachy

Lubię zapachy. Lubiłam zawsze, bez perfum ani rusz (choć ostatnio chyba przestawiam się na jakiś dziecięcy tryb, bo moje własne ukochane perfumy wydają mi się być za ciężkie), poza tym zapachowo lubię też świeżo pieczony chleb, kawę, koszoną trawę i pranie (choć w pierwszym trymestrze o wszystkich musiałam zapomnieć). Ale w domu nigdy nie potrzebowałam dodatkowych zapachów, nie uznawałam zapachowych świec, kadzidełek, brisów elektrik i innych bajerów. Aż tu przyszła ciąża i zachciało mi się kominka i zapachów domowych. Z reguły używam zwykłych tea lightów i olejków (kocham lawendę!), na porodówce też zamierzam (mogę!). Dziś w przypływie rozrzutności zamówiłam na allegro parę tart yankee candle (lawendowe dwie) do wypróbowania w ramach kominkowej odmiany - ciekawe czy są tak wspaniałe, jak wszyscy trąbią.

 5. Poranne kokoszenie się w łóżku

Jak na dobrą Towarzyszkę Żonę przystało, dzielnie z reguły wstaję przed Towarzyszem Mężem, robię śniadanie, herbatę i dopiero Towarzysza Męża budzę - z uśmiechem na ustach, włączonym BBC radio 2, zapakowanym lanczem (przynajmniej w poniedziałki i środy, czyli te dni kiedy ma długi dzień) i wszystkim gotowym żeby zacząć dzień. Ta reguła jednak ostatnio zdecydowanie wyleciała przez okno. To znaczy ciągle się zdarzają dni kiedy jestem dobrą Towarzyszką Żoną, ale teraz lubię rano zostać dłużej w łóżku, sprawdzić maile, wypić przyniesioną mi przez Towarzysza Męża herbatę, poczytać trochę i dopiero potem się zwlec i działać. Tak mi jakoś ciąża to poranne dochodzenie do siebie ustawiła i korzystam z tego ile wlezie, bo już długo pewnie na takie leniwe poranki nie będę mogła sobie pozwolić.

I wsio! (chyba)

A jak było u Was? Macie/miałyście jakieś ciążowe (kulinarne i nie) zachcianki?

Ściskamy,
z&m



(a zdjęcie stąd)


Wednesday 19 February 2014

W34 Wiaderko do kąpieli - o co kaman?

Jak każda przyszła mama podejrzewam już dawno słyszałam o wiaderku do kąpieli i innych wanienko-substytutowych wynalazkach. Ale temat kąpieli (i ogólnie pielęgnacji noworodkowej, jeśli mam być szczera) do dzisiaj, kiedy na szkole rodzenia kąpaliśmy i przebieraliśmy lalki, skutecznie ignorowałam.

Wanienkę mam taką na stelażu (ponoć stelaż dobra rzecz, bo plery wysiadają inaczej) dzięki mojej A.B.-B. i temu, że jej dzieci są już na tyle duże, że kąpią się w wannie klasycznej czyli dorosłej.

Wanienka super jest, ale zajmuje od cholery miejsca, muszę przyznać. Mam ją od paru tygodni i aż do przyjazdu teściowej stała po prostu w sypialni i funkcjonowała jako pojemnik na brudne rzeczy Towarzysza Męża (estetycznie super nie było, ale to i tak lepiej niż rowerek stacjonarny jako przedłużenie szafy, który funkcjonuje tak z powodzeniem u wielu moich znajomych. A lepiej dlatego że wanienka na tyle głęboka jest że ciuchów tych nie widać na pierwszy rzut oka), co nie było takie do końca złe, bo przynajmniej nie musiałam się schylać po skarpetki dopraniowe, a brzuch jednak w schylaniu przeszkadza dość. Przed przyjazdem teściowej klasycznie się spięłam natomiast i wanienkę wyniosłam do naszego pomieszczonka gospodarczego, gdzie normalnie stoi pralka, maszyna do chleba, mopy, miotły i inne takie. Problem polega na tym, że ów wanienka zajęła całe gospodarcze pomieszczonko i ruszyć w nim czegokolwiek nie sposób. O ruszaniu się w nim nie ma co marzyć, gdyż nogi kawałek nawet się tam nie zmieści. Będę musiała coś wymyślić na przechowywanie tego ustrojstwa.

Ale miało być o wiaderkach, a ja jak zwykle wstępniak o dupie (tudzież wanience) Maryni na pół strony, excuzes-moi.

Wiaderko jakie jest, każdy widzi. A jak nei widzi to wygląda ono tak:


 [zdjęcie z ceneo.pl]

Posłuchałam szkoło-rodzeniowo. Brzmiało super. Poszperałam w Internecie. Ile forów tyle opinii, ilu rodziców tyle opinii, ile dzieci tyle preferencji podejrzewam. O co kaman z wiaderkiem?

Ponoć:

- dlatego że odtwarza dziecięciu warunki z brzucha etap darcia się przy kąpieli jest omijany
- dzieci lubią naturalną pionową pozycję i wodę po szyję
- jako że dziecko to nie górnik dołowy problemów z umyciem dziecka na pionowo nie ma
- kąpiel jest łatwiejsza
- zużywa się mniej wody
- zajmuje mniej miejsca

Więcej informacji dociekliwi znajdą tu (na stronie producenta wiaderek).

Doświadczenia z wiaderkami nie mam, więc polecać tudzież nie polecać nie mogę. Wygląda fajnie i nawet mnie przekonuje, ale jako że mam już wanienkę (ha ha, wanienkę! Tożto wannisko na pół pomieszczonka gospodarczego. Albo i więcej niż pół!) wydatek sobie chyba odpuszczę i pójdę w tradycję.

Bo wiaderko, jasna rzecz, kosztuje niemal stówkę.

A ja się pytam - co ma to wiaderko czego nie ma wiaderko z Biedry za dychę?


 [zdjęcie z tugazetka.pl]
 
Ano, okrągłe dno ma! I specjalistów marketingowców od mocnych przebitek cenowych wszelkich produktów które są z założenia dla dzieci.

Może takie biedronkowe warto mieć na wypadek gdyby córka współpracy z wanienką przeciwstawiała się ostro? Jak myślicie?

Ściskamy,
z&m

Tuesday 18 February 2014

W34 O diecie słów kilka

Odchudzam się całe życie, jak większość bab.

Oczywiście odchudzam się falami, niczym Bridget Jones, i mam okresy wpieprzania ciastek codziennie i okresy ultrazdrowego odżywania się. Ot, życie. Moja waga waha się o +/- 5 kilo i jak dochodzi do tego górnego pułapu znowu zaczynam akcję odchudzanie. A jak zbliża się do dolnego to trochę sobie folguję. I tak w kółko.

Ogólnie nie mam mega presji. Nie mam większych problemów z akceptacją swojego ciała, a kiedy przestaję się sobie podobać coś z tym robię. Nie mam obsesji jedzeniowych, uważam, że życie jest za krótkie żeby nie jeść słodyczy, bo są niezdrowe, ale nie przeginam też w drugą stronę i nie jem tabliczki czekolady na raz (chociaż nieraz mam ochotę!). Everything in moderation, including moderation itself, jak mawia Towarzysz Mąż (Wszystko z umiarem włącznie z umiarem), tak w skrócie wygląda moja dieta.
Myślę że wagowo pomaga też wysiłek fizyczny, który bez względu na moją wagę lubię, przyzwyczaiłam się do niego i stosuję.

Ciąża z reguły zmienia nasze dietetyczne przyzwyczajenia. Nie inaczej było i u mnie. Choć, prawdę mówiąc, poszło to w kompletnie innym kierunku niż się spodziewałam przed ciążą.

A mianowicie podejrzewałam że będę jeść non-stop, wstawać w nocy do lodówki i wyżerać zimne kotlety (jak moja własna i osobista mama) i przytyję ze dwadzieścia kilo co najmniej. No cóż, uwielbiam jeść, a ciąża wydawała się świetnym okresem żeby sobie folgować bez umiaru, mimo tego że wszystkie poradniki to odradzają.

A tu figa z makiem z pasternakiem. Pierwszy raz w życiu jedzenie mnie zaczęło odrzucać!

Pierwszy trymestr był traumatyczny pod względem jedzenia więc, całodzienne mdłości i wymioty po dosłownie wszystkim. W życiu nie wytrzymałam tyle bez słodyczy ile w pierwszym trymestrze, co więcej, wysiłek nie był to żaden, bo słodycze mnie odrzucały. I kawa. I jedzenie w ogóle. Do tego podróżowanie i ohydne jedzenie w Stanach (cóż, ohydne było w moim odczuciu, być może jest super, choć wątpię, bo Towarzysz Mąż mimo braku ciąży i mdłości też nim gardził) i po trzech miesiącach ciąży miałam trzy kilo na minusie.

Szczerze mówiąc, wolałabym mieć trzynaście na plusie i czuć się jak człowiek.

W drugim trymestrze wróciłam do Polski, czułam się cudownie, mdłości przeszły, jedzenie znów zaczęło mi smakować, było to cudowne uczucie. Zwłaszcza upodobałam sobie chleb i ogólnie ładne kanapki (podejrzewam że ma to trochę związek z naszym, moim i Towarzysza Męża w sensie, trybem życia - wolne poranki i czas na celebrowanie śniadań), wodę z miodem i cytryną i drożdżówki (trochę mniej zdrowo, ale nie szkodzi, smakowało mi w końcu coś!)

W końcówce teraz jedzenie ciągle mi smakuje, ale jem je bardzo ostrożnie. Bo nigdy nie wiadomo kiedy wróci, niekoniecznie klasyczną drogą. A wymioty zgagowo-żółciowe są męczące i bolą. Najpierw myślałam, że to co jem ma wpływ na to, czy wymiotuję czy nie. Aż do czasu kiedy przez kilka dni pod rząd, za przeproszeniem, rzygałam absolutnie wszystkim, włącznie z jedzonkiem które wprowadza się po zatruciu pokarmowym. A teraz to ruska ruletka - są lepsze dni i gorsze. reguły nie ma. Czasem rano, czasem południe, czasem wieczór. Jak pierwszy trymestr, all over again, z tym że bez długotrwałych mdłości (hurra!) za to z nagłymi zgago-wymioto atakami (zdecydowanie mniej hurra!). Co mogę z tym zrobić? Nic. Wytrzymać.

Prawdopodobnie odzywa się mój refluks, na który cierpiałam lat temu 10 mniej-więcej. Niestety, nic na refluks w ciąży przyjmować nie wolno. Moja ginekolożka i mój lekarz rodzinny zgodnie twierdzą, że Milly to nie zagraża, a że komfort życia średnio komfortowy to trudno, muszę wytrzymać. Mam brać suplementy minerałków (żelaza zwłaszcza, bo kiepskawe ostatnio wyszło) i jeść, nawet jeśli nie wszystko zostaje w brzuszku. Stosuję się więc do zaleceń. Nie tyję wybitnie, ale też nie chudnę. Mój przyrost wagi jest chyba ok - od momentu zajścia w ciążę mam 8 kilo na plusie. Mogło być zdecydowanie gorzej. Przed zajściem w ciążę myślałam że na tym etapie będzie to jakieś 18, jeśli nie 28.

Zachcianek wybitnych nie mam. Jem wszystko. Ciasto? Tak. Czekoladę? Tak. Burgery? Tak, ale tylko w MadMicku (fast foodów nie jadam w ogóle, tyle dobrego). Czipsy? Nie (z prostego powodu, bo nie lubię). Ale staram się urozmaicać jedzenie. Moje postanowienie noworoczne żeby jeść więcej owoców ma się dobrze - jem więcej owoców. Warzywa uwielbiam i zmuszać się do nich nie muszę. Do mięsa się zmuszam, ale jem tylko chude i zrobione przez mamę. Ewentualnie na mieście, choć zdecydowanie wolę dania wegetariańskie kiedy jemy na mieście.

Ciekawa jestem, jak będzie wyglądać moja dieta przy karmieniu. Ciekawe, czy przestanę wymiotować (bardzo na to liczę!). Ciekawe, czy wrócę do swojej przedciążowej wagi. Ciekawe, czy zostanie mi brzuch (zresztą ja zawsze miałam trochę brzucha, więc nawet jeśli, to nie będzie to dla mnie koniec świata). Ależ ja jestem ciekawska dziś, no no!


A jak to było u Was? Przestrzegałyście jakiejś specjalnej diety w ciąży? A po ciąży? Wróciłyście do swojego przedciążowego ciała? Było ciężko czy samo się zrobiło?

Pozdrawiamy jedząc naszą ciążową kolację (musli z mlekiem, i tak, wiem, że to się je na śniadanie),
z&m

PS. A oto mały przegląd naszych ciążowych dań wykonany moim telefonem w bardzo różnych momentach ciąży




Na pierwszy ogień niekanapkowe śniadanka: owsianka albo jogurt z musli i owocami i cynamonem (uwielbiam cynamon!). Do tego oczywiście woda z miodem i cytryną. Czy ja już wspominałam że przez całą ciążę ani arzu nie byłam chora? (tfu, tfu, odpukać!). Twierdzę że zawdzięczam to właśnie wodzie z cytryną.




Śniadanka kanapkowe/omletowo-kanapkowe. Jajecznica też się zdarza. Oczywiście w akompaniamencie ukochanej wody z cytryną i miodem. Śniadanko z pierwszego zdjęcia jest z Jeff's, ale i Towarzysz Mąż czasem takie serwuje. Z reguły jednak to ja króluję śniadaniowo w kuchni i robię ładne kanapki. Zapomniałam wspomnieć o soku marchewkowo-jabłkowym, który do śniadania też pijam dość często, Sokowirówka dostana na ślub okazała się bardzo fajnym sprzętem w naszej kuchni.






A tak mniej-więcej wyglądają nasze obiadki. Dużo warzyw, trochę węglowodanów (a co!), trochę białka. Zupy, kiedy jest zimno, też jemy namiętnie, z tym że z prażonymi pestkami dyni a nie z makaronem czy ryżem.






W ramach przekąsek jemy głównie rzeczy słodkie. Wstręt słodyczowy po pierwszym trymestrze mi przeszedł i nawet wizja wiszenia nad kibelkiem mnie od nich nie odstrasza (cóż, po słonych rzeczach też wiszę, więc co za różnica). Zwykle są to owoce, domowe ciasta, od czasu do czasu cinnabon (bułka cynamonowa z karmelem i orzeszkami pecan - bomba kaloryczna jak sto pięćdziesiąt, ale kiedy jak nie w ciąży?!), a ze słonych przekąsek orzechy (choć orzechy chyba nie są słone, tylko neutralne, choć jak dla mnie do słodkich przekąsek się nie zaliczają) i - ostatnio wypróbowane - wspaniałe czipsy z jarmużu (przepis tu). Plus oczywiście czekolada. I lody waniliowe, ale też w bardzo ograniczonych ilościach (fazę miałam na nie, kiedy odkryłam, że pomagają na zgagę. Niestety przestały pomagać). I tak wygląda nasz mały foodbook. Podobnie do Waszego?