Wednesday 30 April 2014

M2 Włosy

Dzisiaj ekspresowo, jako że majówka i z Milly imprezujemy (a jak, w końcu majówka, no!)

O włosach na życzenie Dominiki Zdrojewskiej i Mamy Silesii.

Włosy wyglądają tak w stanie pofryzjerowym - czyli wrócą do kręcenia się kiedy je umyję. Poza tym niewiele się zmieniło, trochę podcieniowałam grzywkę i ścięłam jakieś 10 cm końcówek wychodząc z założenia że lepsze krótsze i zdrowiej wyglądające niż vice versa. No i najważniejsze, nie mam już odrostu na pół głowy!

Cienie pod oczami... No cóż, mam niemowlę w domu ;) I nie chciało mi się babrać w korektory i podkłady, więc taka wersja trochę saute, no ale o włosach miało być, o włosach!


Ściskam już prawie majowo!
z.-

PS. M śpi, w ogóle dzisiaj dużo śpi, ale podejrzewam że między jedną drzemką a drugą też by Was chętnie uściskała!

Tuesday 29 April 2014

M1 Pierwszy miesiąc za nami i położnowe love

Dzisiaj Milly kończy miesiąc! Jeeee!

Awans na noworodka dziewczynka uczciła domagając się rozrywek między drugą a czwartą. Rodzice rozrywek dostarczyli. Mama zadbała o jedzenie i picie (szwedzki bufet, ale danie jednogarnkowe, pełne laktozy, ale dziewczynka nie wybrzydzała) a tata o szeroko pojęte entertainment - czy ja już wspomniałam że Towarzysz Mąż totalnie rodzicielsko daje radę?

Poza tym wróciła do normalnej siebie, więc to rzeczywiście musiał być jakiś skok rozwojowy... Grzeczna jest jak aniołek - leży, śpi, zajmuje się sobą, mnie daje się zajmować sobą i ogólnie jest kochana i nie płacze (to znaczy płacze, kiedy chce jeść, ale to by było na tyle. Po wczoraj - uffff...) i je.

Zgodnie z zapowiedzią i w związku z niewątpliwym postępem rozwojowym Milenki (wszak zmiana dotyczy nie tylko nomenklatury, choć niemowlak - a nie noworodek - w domu, to brzmi dumnie!) ja postanowiłam że jestem gotowa wyjść z domu na dłużej niż pół godziny. O jedzonko dla M. zadbałam mimo braku porozumienia między mną a laktatorem i tym sposobem Towarzysz Mąż został sam z dwoma butelkami odciągniętego pokarmu i śpiącym dzieckiem na całe 3 godziny.

A ja sobie spokojnie siedziałam u fryzjera.

W życiu nie cieszyłam się tak z wizyty u fryzjera. Wizyty u fryzjera to dla mnie zwykle nudy na pudy i strata czasu, ale wyglądać jakoś trzeba. Dziś wizyta u fryzjera to moje wyjście do świata. Pięknie było! Wyszłam z brakiem odrostu i bez 10cm na końcach (odrosną!). Nie martwiłam się zwyczajem klasycznego martwienia się świeżych mam jak sobie dziecina radzi beze mnie, bo wiedziałam, że jest z nią Towarzysz Mąż. czyli jest w dobrych rękach. I w dodatku z zapasem jedzenia.

Przeżyli i mieli się dobrze.

Później wpadła moja przyjaciółka M. w swojej przerwie pracowo-kawowej z cudowną karuzelą dla M. (tak tak, niemowlęciu karuzela się należy i ona w końcu zaczyna zauważać takie rzeczy) i dmuchawą-farelką dla niecierpiącą wietrzenia pupy M., a z pupą tego wietrzenia wymagającą (o tym będzie osobny zapowiadany post). Dzięki M.!!!!!

A później wpadła położna. O tym jak kocham moją położną pisałam tu. Teraz kocham ją jeszcze bardziej.

Położna:

a) uspokoiła mnie zupełnie jeśli chodzi o stan milllusinej pupy. Mówi że wygląda kiepsko, ale to się zdarza i to nie jest absolutnie nic co ja mogłam byłam zrobić więc mam się nie obwiniać i nie płakać tylko działać
b) w ramach działania co następuje: ja - mms do położej jak to wygląda, położna - kontakt z lekarzem, odbiór recepty, ja - to nie muszę iść do przychodni? polożna - nie, przychodnia przyjdzie do Was!
c) chwaliła millusiną skórę poza pupą, millusine dźwiganie główki i inne parametry niemowląt (tak, tak, niemowląt, a nie noworodków!) w jej wieku
d) i mimo tego że nie wiem ile M. waży bo wagi dziś nie było widać że rośnie jak na drożdżach a to też dobrze
e) obejrzawszy moje piersi stwierdziła że bomba (no i bomba, zapas kapusty w zamrażarce i tam jej dobrze, oby się już nie przydała!) i obejrzywszy moje krocze stwierdziła że zagoiło się jak ta lala

[ja (z nadzieją w oczach): - a to znaczy że mogę już biegać?!
położna: - Yyyyy.... biegać.... myślałam że mnie pani zapyta czy może uprawiać seks!]

Więc wobec takich cudownych wiadomości mogłam się tylko cieszyć. Żeby jeszcze bardziej uczcić miesiąc M. pogoda dopisała i wyrwałyśmy się na spacer (ok, dzień jak co dzień, ale trasa nowa!) trzygodzinny (to już nie jak co dzień, nie oszukujmy się) i odebrać wyniki posiewu kupy, które twierdzą że niczego niezwykłego w kupie nie ma, więc kupujące (poo-oholic!) nieomal non-stop dziecko to po prostu taki jej urok i nic groźnego i nic do przejmowania się, jako że tyje i rośnie i cudnie jest.

Także wspaniale ten miesiąc nam minął, nie powiem.

Gdybym wiedziała, że dzieci (własne!) są takie wspaniałe to miałabym je wcześniej i więcej.

Ściskamy,
dorosła (hue hue) z. & niemowlę m.


Niemowlę jak za starych dobrych iPhonowych czasów, jako że aparat tak Towarzysz Mąż schował że nie mogę go znaleźć, phiiii.

Monday 28 April 2014

M1 Dziecko mi się zepsuło...

Dopadło i mnie.

Macierzyństwo bez lukru, psia kość i cholera jasna. A dopiero narzekałam że nie mam na co narzekać. Cofam, cofam, wszystko cofam. Chcę nie mieć na co narzekać! Chcę żeby moje dziecko jadło i spało i tyło (nawet kosztem wyglądu młodego Kalisza, wszak podbródków ma już chyba z cztery).

Dzisiaj królewna dała popalić. Moje budzące się na karmienie i przewijanie i zasypiające ponownie bezproblemowo dziecko dziś postanowiło pokazać mamie (czyli mnie, choć to ciągle kosmos że jednak jestem mamą) co to znaczy mieć dziecko.

Pierwsza pobudka w pół godziny po zaśnięciu. Łaaaa-łaaaaa-łaaaaa. Standardowe kombo cyc + pieluszka + ponowne spanie nie zadziałało. Sucho ma, najedzona jest, o co kaman?

Po pół godzinie huśtania, noszenia i wewnętrznej załamki (mojej, choć jej pewnie też, skoro tak płakała) przechodzi. Nie obstawiam kolki, bo nóżek nie podkulała, więc na ból brzuszka nic nie wskazywało. Co jest, więc?

Zasnęła w końcu, uff. Kolejna pobudka o 4 rano. Powtórka z rozrywki. Z tym że tym razem królewna postanowiła nie spać do 8 (też rano. Ale żeby przez 4 godziny nie spać od 4 do 8!? Huh?). W międzyczasie jedząc, ulewając i, za przeproszeniem, srając. Woo-hoo, uroki macierzyństwa. Ale czemu o czwartej rano? Ja jak zombie, Towarzysz Mąż też, a Młoda wyspana i gotowa do rozrywek. Liczba rozrywek noworodka jest jednak dość mocno ograniczona. Po gapieniu się na kwiatki na ścianie, przytulaniu, ruszaniu kończynami i mówieniu do naszej dziewczynki maminy (znowu - mój - kosmos!) repertuar się wyczerpał i pałeczkę musiał przejąć muszący się wyspać do pracy Towarzysz Mąż (a że 'musi to na Rusi' Towarzysz Mąż się suma summarum nie wyspał). Towarzysz Mąż ma umiejętność śpiewania, której ja nie mam, niestety. Przy moim śpiewaniu M. chyba płakała by jeszcze bardziej, oszczędzam jej więc.

I tak do ósmej rano. O ósmej królewna padła a my kompletnie zmasakrowani musieliśmy powitać dzień.


Poza tym dom wygląda jakby przeszło przez niego tornado. Pieluchy tetrowe walają się wszędzie, milion akcesoriów okołonoworodkowych (typu: witaminki, patyczki do uszu używane wcale nie do uszu, zakrętki z butelek, smoczki, kocyki i takie tam, wiecie o co chodzi, mam nadzieję, a jak nie wiecie to już mam wyrzuty sumienia jaka fatalna ze mnie, ekhen, ekhem, pani domu) jakoś nie chce być na miejscu, a ja nie mam jak ruszyć ręką ani nogą. W sensie, nie chce mi się, oczy mam na zapałkach.

Królewna odmawia spania i chce zabawiania. Nie ma sprawy, w tornadowym syfie mieszkalnym noworodka zabawiać się też da. Nie mniej jednak mogłaby iść spać, bo dom ogarnąć trzeba. Sam się nie ogarnie, niestety. Jak sprawić żeby noworodek (już od jutra awans, niemowlak, jeee!) spał? Chciałabym wiedzieć, przespała bym była noc. Jest jeden sposób (średnio wygodny co prawda w nocy, więc między 4 a 8 uskutecznianie go sobie odpuściłam) który na M. działa zazwyczaj - spacer. Wstrzeliwszy się w dwugodzinne okienko między ulewami matka (czyli ja!) zapiernicza po parku, dziecina śpi. Wracamy do domu, matka po nieprzespanej nocy i około 10 przedreptanych kilometrach pada na pysk i pada z głodu (na szczęście na obiad resztki z wczoraj, dzięki mami!) a wyspana dziecina postanawia się obudzić i domagać rozrywek. Jasny gwint!

Tak więc - mieszkanie mam nieogarnięte, w ramach obiadu zjadłam paluszki (wstrzelenie się w 12 minut które zajmuje odgrzanie obiadu z nieśpiącym dziecięciem jedząco-pieluszko-zmiano-wymagającym graniczy z cudem, a ja dzisiaj po nie tej co trzeba stronie granicy) a zamiast Mozarta w tle leci TVN bo nawet nie mam siły mocować się z ustawieniem Mozarta.

Życie mnie dopadło, kurka wodna.

Już marzę o drzemce, którą utnę sobie jutro.

Macie takie dni?

Pozdrawiam,
zmaltretowana macierzyństwem (z nadzieją że chwilowo)
z.

(m., która w końcu poszła spać, może i mentalnie też pozdrawia. A ja piszę zamiast ogarniać burdello i jeść porządnie. Ale postanawiam poprawę. Może da mi dziewczynka jeszcze z godzinkę żeby się i dom doprowadzić do stanu sprzed zepsutego dziecka. Oby!)

PS. Marzenia czasami się banalne. Oto moje:



Sunday 27 April 2014

M1 Śniadanie na trawie

Najpierw była Mama Silesia.

Mama Silesia poinformowała o akcji Śniadanie na trawie.

Śniadanie na trawie wszak fajną inicjatywą jest, a u Judyty o tym możecie przeczytać tu.

Temat podchwyciła też Ruby Soho (gadżetowe zło wcielone, poza tym do zakochania, ale o tym dalej) i pod moim postem o architektach i mamach była tak miła i dała mi znać że idzie.

Ja i tak chciałam iść, a tak to motywacja była jeszcze większa.

Zapakowałam więc M. do wózka i w drogę. Towarzysz Mąż został w domu (ktoś musi sprzątać żeby po imprezach plenerowych mógł się bujać ktoś). Odstałam się w kolejce po herbatę i mufina czekoladowego (tak, wiem, niewskazany w diecie matki karmiącej, ale na moje usprawiedliwienie dodam że od GoodCake, a wiem że Bella żadnego chemicznego syfu tam nie wciska), porozglądałam, porobiłam zdjęcia aparatem którego nie umiem obsługiwać i usiadłam na tyłku.

Pod parasolem, w sensie, przy obrusie. Z gazetą 'Silesia dzieci' przed sobą, Milenką śpiącą w wózku, słońcem świecącym, dziećmi bawiącymi się wszędzie dookoła, superszczęśliwie się czująca (zapomniawszy na chwilę o ciągle niedogojonej milusinej pupie, chyba od jutra czeka nas maść antybiotykowa, ale o tym napiszę jak już się wygoimy i stres mi trochę opadnie) zabrałam się za moją herbatę, i moje śniadanie nieomal na trawie. Porozglądałam się wokoło i patrzę i widzę a tu idzie taki sam wózek jak nasz. W odcieniu lekko innym z naciskiem na lekko. A wózek popycha śliczna dziewczyna w brzoskwiniowej marynarce. I siada obok! I mówi do mnie! Aaaa!

Dziewczyna okazała się być mamą Poli z Instytutu Doświadczeń (dziewczyna, nie Pola, bo Pola, jak rozumiem, mieści się w ramach doświadczenia), którą od mojego kontrowersyjnego wyjścia z domu bez czapki (Milly bez czapki to znaczy, nie ja, bo w wyjściu 29-latki bez czapki przy 22'C nic kontrowersyjnego nie ma, umówmy się, ba, podejrzewam nawet że wyjście w czapce mogło by być kontrowersyjne) kocham platoniczną miłością wielką za komentarz o wyjściu z domu nie dość że bez czapki to jeszcze bez zapasowego sweterka. Uffff, czyli że nie tylko ja.

Na dzień dobry Faux Pas i mówię mamie Poli że się znamy ze szpitala. Nie ze szpitala, z bloga. Psia kość i cholera jasna, skąd mi się ten szpital wziął!? A myślałam że mam pamięć do twarzy! Mam nadzieję że zostanie mi wybaczone!

Dołącza do nas koleżanka Instytutu Doświadczeń, A., która jest równie śliczna i ma maluńkiego synka, który jest o 5 dni starszy od Milly i waży tyle teraz, ile ona kiedy się urodziła, jako że wcześniaczkiem z 35 tygodnia jest. A słodki strasznie strasznie, i A. przesympatyczna. Dzieci smacznie urzędują w wózkach a my w najlepsze gadamy o porodach, o tym jak ubierać/nie ubierać dzieci, o tym co jeść i czego nie i o wszelkich młodo-mamowych sprawach które tylko młode mamy są w stanie ogarnąć. Albo i nie są (jak ja), ale nie mają wyjścia (jak ja), bo dzieci są i zaopiekować się nimi trzeba, nie ma to tamto. Dziewczyny są cudowne, ooooch i aaaach!

Niedługo potem pojawia się i Ruby Soho z całą rodzinką. Z miejsca zakochuję się w rzęsach Młodego (rany julek, naprawdę można mieć takie rzęsy!? I to bez maskary!?) i w nosidełku Kropki (w nosidełku byłam zakochana już wcześniej, ale na żywo miłość wzrosła). I w Ruby też się zakochałam z miejsca, no ale to było do przewidzenia, bo to taka wirtualna miłość internetowa przeniesiona na grunt nieinternetowy. Czasami nie wypala, moja wypaliła totalnie, było wspaniale!

Po czym przyjechał Towarzysz Mąż i zgarnął nas na obiad u babci (Millenki babci a mojej mamy to znacz. Poza tym uwaga alert - moja niekomputerowa mama ma iPada, Towarzysz Mąż ustawił jej mój blog tak, że wystarczy że kliknie na ikonkę i czyta i w związku z tym moja mama czyta mojego bloga. Także ten, tego, muszę się pilnować).

Cudnie było.

Oby więcej!

Ściskamy odinternetowane i nowo-mamowo-na-żywo-zachwycone,

z&m

 Na wszystko spoglądał Jurek Ziętek

 Stacja śniadaniowa z panini, naleśnikami i jogurtami

 Nasza M. pierwszy raz w dżinsach (ewidentnie bardziej boyfriendach niż rurkach) i bez czapki zdjętej tylko w celu jej poprawienia, spokojnie, świadków mam na to że czapkę miała, więc proszę nie wzywać opieki społecznej!

 moje śniadanie


 Pola, Alek i Milly leżakujący na świeżym powietrzu

 Stacja kawowa z Pomnikiem Powstańców Śląskich i Spodkiem w tle


 Premiera butów. Kurczę, fajnie było!



Saturday 26 April 2014

M1 Blooming Gorgeous aka torba na pieluszki

Z torbą na pieluszki było tak: do wózka była dołączona torba na pieluszki. ładna, zgrabna, szara, tak jak i wózek, i byłam z niej (jak i z wózka) bardzo zadowolona.

Dopóki nie przeczytałam posta Anety z Myszkowego Skarbca o jej torbie (czy ja już wspominałam że superłatwo mi wmanipulować potrzeby których myślałam że nie mam? Prym wiedzie nieodzowna Ruby Soho z Life Stajla Baby Blog, od której ściągnęłam już książeczkę z Ikei, leżaczek-bujaczek czy jak tam się to ustrojstwo fachowo nazywa, a teraz choruję na nosidełko Tula. Poza tym wszystko co Ruby pokazuje mi się absolutnie podoba i mój portfel zdecydowanie nie nadąża za listą rosnących potrzeb. Zły prowodyr, a fe!:) wydawało mi się że torbę mam i bynajmniej nie potrzebuję innej.

Ale... Ale się zakochałam. Aneta była tak miła że podesłała mi linka do strony producenta (http://www.pinklining.com/uk/) i znalazłam torbę w ciut innej niż anetowa kolorystyce, ale za to za pół ceny (no umówmy się, to torba na pieluszki, wszystko fajnie ale 79GBP za torbę na pieluszki to jednak sporo).

Po czym wmanewrowałam Towarzysza Męża w kupienie mi torby właśnie. Wszak od Towarzysza Męża do tej pory nie dostałam push present (prezentu który się daje Towarzyszkom Żonom i Nieżonom za trud chodzenia w ciąży przez dziewięć miesięcy i ostateczne wypchnięcie na świat potomka bądź co bądź w połowie Towarzyszko-Mężowego, który miał szczęście - Towarzysz Mąż, nie potomek - nie musieć rodzić, więc z okazji wynagrodzenia Towarzyszce Żonie/Nieżonie bólu porodowego prezent jak najbardziej sprawić musi) i w ramach posiadania dostatecznej ilości biżuterii (i tak w kółko chodzę w tym samym) stwierdziłam, że chcę torbę na pieluchy. Dwa razy nie trzeba było powtarzać, Towarzysz Mąż się spiął, zamówił, i torba przyszła do nas w trymiga.

Oto i ona!

zdjęcie z seraphine.com


A co w niej takiego specjalnego?

Otóż, oprócz tego że, moim zdaniem, jest piękna, jest świetnej jakości i rewelacyjnie wykonana, to najlepsze jest w środku:


 zdjęcie z pinklining.com



Więc gdyby Towarzysz Mąż miał chęć wziąć Milly na spacer może jej zabrać jedzonko w razie 'W'. Choć ewentualność nie brzmi zbyt prawdopodobnie i póki co w kieszonkach an butelki trzymam odpowiednio pieluszki tetrowe i okulary w pokrowcu.

Poza tym, nie wiem czemu obrazek o tym nie wspomina w obrazku powyżej, do torby dołączona jest też wielorazowa mata do przewijania i kieszonka na chusteczki jednorazowe (choć ja myślę że i na zużytą pieluchę której nie sposób nigdzie wyrzucić się nada). Wyglądają one tak:

 zdjęcie z preciouslittleone.com

Poza tym torba ma same zalety. Trzy kieszonki zewnętrzne (gdzieś trzeba trzymać ten błyszczyk, gumy do żucia, smoczek i milion innych niezbędnych spacerowo pierdół), pasuje do wózka (w sensie zawiesić ją mogę na rączkach, tak jak oryginalną torbę dołączona do wózka), ale ma też długi pasek na ramię, w razie gdybym używała jej bez wózka (a planuję, na przykład w wakacje, kiedy czeka nas podróż samolotowa z M., a jako ze u teściowej wózek jest naszego nie będziemy targać).

Tak jak pisałam wcześniej - jestem w niej absolutnie zakochana (a myślałam, że kolejna torba jest mi zbędna. No i niby nie jest niezbędna, ale ile frajdy. A jakakolwiek frajda dla świeżo upieczonej mamy warta jest każdych pieniędzy).

Torbę mam! (i odrosty, ale już niedługo)

Pozdrawiamy,
z&m

PS. I yyyy... Będąc wywołać zdjęcia dowodowe dla Milly one krzyczały do mnie 'bierz nas! bierz nas!'. I mimo tego że z reguły buty i torebki w tym samym kolorze to dla mnie big no-no, ale jak często się tak idealnie w kolor trafi to ja nie wiem, ale trafiłam no więc nie mogłam nie wziąć ;)



Friday 25 April 2014

M1 Architekci i kierowcy vs. mamy 1:0

Dzisiaj z M. zaliczyłyśmy rundkę załatwiania spraw urzędowych. Dzielna dziewczynka przespała cały zamęt (a trwał on nieco ponad dwie godziny), ale tak to często bywa podczas spacerów. Z reguły wręcz. Czy Wasze dzieci tez tak śpią na dworze?

(dla zmartwionych - tak, miała czapkę)

Poza spaniem na dworze od wczoraj Milly ma tryb małego marudy, ale podobno to normalne na tym etapie i prawdopodobnie jest reakcją na szczepionkę na gruźlicę tuż po urodzeniu. W 3-4 tygodniu dzieci niby bez powodu bywają marudne. Mam nadzieję że to to. Inaczej nie wiem co jej jest.

Gorączki nie ma, jeść je, spać śpi. Tylko w przerwach od spania pokwękuje i nie uspokaja jej nic. Nic poza jedzeniem. Jasny gwint.

Ale do tematu. Zaliczyłyśmy spacer po urzędach więc. Najpierw skarbowy (wszak rozliczyć się trzeba, a koniec miesiąca za pasem), później UM żeby odebrać jej pesel i w końcu do domku. Do UM czeka nas jeszcze jedna wycieczka, żeby królewnie wyrobić dowód osobisty w celu bezczelnego wakacyjnego wywiezienia jej do Anglii, ale do tego musimy być oboje i mieć zdjęcia naszej dziewczynki (na jasnym tle, z głową pod kątem 45 stopni, z widocznym lewym uchem - powodzenia! Dobrze że mam zdolnego Towarzysza Męża fotograficznie i jakoś dał radę to zrobić, ja się poddałam na wstępie). W kaaaażdym razie...

Miasto jest rozkopane. OK, miasta bywają rozkopane i musi być gorzej żeby było lepiej i te sprawy. Ale dopóki nie jesteśmy osobą niepełnosprawną na wózku albo mamą z wózkiem pewnych rzeczy po prostu nie zauważamy.

A przez pewne rzeczy rozumiem głównie schody. Schody, schody, schody, wszędzie schody. Jeszcze pół biedy jak mają takie podjaździki dla wózków, ale większość jednak nie ma. I nie, żeby w jakichś mało ważnych miejscach, nie nie. Dworzec kolejowy, Urząd Skarbowy, rondo (w Katowicach samo centrum miasta, tuż przy Spodku - pół udało mi się przejechać platformami co prawda, ale niestety, opcji wyjścia tam gdzie wyjść musiałam bez schodów już nie było) i mnóstwo innych niezliczonych miejsc. Plus schodów jest taki, że przywraca wiarę w ludzi. W ciągu dwugodzinnego spaceru pomogło mi z wózkiem i schodami chyba z dziesięć osób. Poważnie, chyba nigdy nie doświadczyłam tyle bezinteresownej życzliwości od bądź co bądź nie znanych mi ludzi. Serce rośnie.

Apel do architektów więc - projektujcie tak, żeby mamy mogły przejść. Pliz.

Poza tym kierowcy - do kierowców nic nie mam, sama kieruję. Ale na Boga, parkowanie na środku chodnika kiedy alternatywy nie ma? Czy ja naprawdę mam w środku miasta, po ulicy po której non-stop jeżdżą samochody, przemieszczać się z wózkiem i niemowlęciem bo jakiś idiota (slash jacyś idioci, bo sytuacja niestety nie była jednorazowa) postanowił zaparkować na środku chodnika?

Macie podobne odczucia, czy ja narzekam bez powodu?

Ściskamy,
z&m

 Bo nie ma to jak spacery w parku, co nie?
[a na pierwszym planie moja nowa nappy bag o której jutro]

Wednesday 23 April 2014

M1 Millusiny kącik czyli dziecko bez własnego pokoju

Warunki mieszkaniowe mamy jakie mamy.

Nie ma na co narzekać, naprawdę, mieszkanie nasze jest świetne, na nowym osiedlu, blisko i do centrum miasta i do parku i do całodobowego tesco. Uwielbiam to mieszkanie.

Mieszkanie owo ma natomiast jeden mankament - dwa pokoje. Mimo tego że nie jest jakoś super małe (58m2) i ludzie mają dzieci na znacznie mniejszych metrażach, mieszkanie nasze jest po prostu nieustawne i pokoju dziecięcego w nim wydzielić nie sposób. Co przy tak maleńkim dziecku jak nasze nie jest żadnym problemem, jak się okazuje.

Na przeprowadzkę rychłą się nie zanosi, remont też sobie odpuściliśmy, więc Millusiny kącik w naszym M urządziliśmy nakładem minimum sił maksimum efektu. Tak więc przedstawiam Wam mały kawałek podłogi z naszej sypialni należący do naszej córeczki.

Buźka,
z&m

 Ta dam, oto łoże naszej królewny, odziedziczone po Olusi, córeczce A.B.-B.

 Kupa kocyków, które w ciągu dnia mieszkają w łóżeczku. I królik z LaMillou od cioci B. W tle mój stolik nocny, nawilżacz powietrza i cudowny krem na sutki Mustelli


 A tutaj widać zabójczą odległość kołyski do naszego łóżka. Wstawanie na karmienie nie jest problemem więc.



O stacji do przewijania pisałam już tutaj. Oto mała modernizacja i to, jak kącik hula z małym dzieckiem (tak, wiem, ciuchy są dużo bardziej porozwalane niż były, kiedy były jeszcze nieużywane:)

Rów mariański w którym wcześniej były kwiatki. Teraz ściereczki, pieluszki tetrowe, ręczniki, kombinezony do wychodzenia na zewnątrz w razie chłodniejszej pogody, prześcieradła, i zamiennik ochronki na ceratę do przewijania z Ikei.

 Córcine ciuchy. Wszystkie w największym rozmiarze 62. 80% szafy jeszcze nieużywana, jako że M. jest na to za mała. To czego używa na okrągło jest... yyy.... jakby mniej złożone.

Biurko przerobione na stację do przewijania. Doniczka na pieluchy (wszystko w poprzednim poście o tym projekcie, dla zainteresowanym na wszelki wypadek link tu) sprawdza się genialnie, podobnie jak koszyczki na wszelkie niezbędne przewijaniowe produkty. Stojak na magazyny został przerobiony na stojak na podkłady jednorazowe. Zwykle na biurku jeszcze miseczka z wodą do przemywania pupy, ale wymieniałam wodę przed zdjęciami i zapomniałam przynieść.

 Nas stacją do przewijania zawisły obrazki w moim ukochanym szaro-biało-różowym połączeniu zrobione dla M. przez jej przyszłą mamę chrzestną.

A z bliska wyglądają tak


 Lusterko zostało, ale używane sporadycznie (stacja do makijażu - ha ha. Maluję się w łazience, pięcioma kosmetykami na krzyż). Na lusterku karteluszka od mojej teściowej a Millusinej babci o zaletach córek. Przed lusterkiem medyczny niezbędnik M: fiolet do pupy, probiotyk BioGaia i witaminki K +D. Chusteczki dostane wczoraj od mojego chrześniaka, jeszcze nieużyte. Króliki służą zabawianiu córki przy przewijaniu i dekoracji.

 Pod biurkiem mini-kosz chwilowo bez zastosowania i zapas pampersów i podkładów jednorazowych
 
 A po lewej kosz na pranie i kosz na zużyte pieluchy i podkłady

No i w miarę widoczna całość

I jak Wam się podoba królestwo naszej księżniczki? Ja, biorąc pod uwagę ograniczoną przestrzeń jestem bardzo zadowolona!


Tuesday 22 April 2014

M1 Butelka

Pierwszy raz Milly z butelką!

Jako że mama czyli ja postanowiła wyglądać jak człowiek i zaszalała i umówiła się do fryzjera w przyszłym tygodniu (cóż, odrost na pół głowy urodzie nie sprzyja, zwłaszcza w połogu) trening trzeba było rozpocząć.

Wizyta u fryzjera z moimi włosami to 3-4 godziny, więc liczenie na to, że ten czas córeczka prześpi to jak liczenie na wygranie w totolotka. Niby możliwe, ale wielce nieprawdopodobne.

Nie ma to jak karmić dziecko jedną piersią a odciągać laktatorem z drugiej. Towarzysz Mąż pomagał obsłużyć tą konstrukcję, ale przy okazji miał też niezły ubaw. Sama się śmieję widząc to oczyma wyobraźni. Szczęśliwie naprzeciwko sofy lustra nie mam.

Było to pierwsze celowe odciąganie (nie ciut-ciut żeby sobie ulżyć po tym jak M. nie była w stanie przejeść tyle ile wynosiła podaż) tylko takie konkretniejsze, do potencjalnego zostawienia dziecięcia z tatą. Chcieliśmy sprawdzić czy da radę ssać z butelki i nie będzie nią pluła na prawo i lewo.

Dała radę, bez problemu! Zjadła 65 ml (wiem, wiem, na porcję karmienia powinno być 90, ale biorąc pod uwagę fakt że jadła przez 15 minut 15 minut wcześniej 65 ml to i tak dużo!), tata w końcu miał szansę ją karmić, o co się dopominał odkąd wróciłyśmy do domu ze szpitala ale ja odsuwałam to w czasie jako że laktator nie jest moim ulubionym urządzeniem i ile dam radę go unikać tyle będę, aczkolwiek nie ukrywam fajnie by było czasem móc gdzieś wyjść. Bez Milly i Towarzysza Męża. Nie mówię że już zaraz i natychmiast, ale prędzej czy później.

Także tego, pierwsze butelkowe karmienie za nami. Mogę iść się fryzjerować.

Poza tym melduję że M. waży szalone 3535 gramów i ma się świetnie. Wczorajszy brak czapki nie zaszkodził jej w żadnym stopniu a moja pediatra wyśmiała mnie że się w ogóle tym przejmuję. Poza tym Milly widziała dziś oboje swoich chrzestnych in spe, poznała mojego chrześniaka i jego siostrę (Ciociuuu, a mogę ją pogłaskać? - kocham ich!!!!!) i przetestowała folię przeciwdeszczową naszego wózka (działa!)

Ściskamy Was,
z&m

 (obrazek stąd)


Karmiący tata, nareszcie!

Monday 21 April 2014

M1 Mummy knows best

Kocham moją rodzinę, wiadomo. Moja rodzina jest mała, ale z gatunku tych, z którymi nie tylko wychodzi się dobrze na zdjęciach (to akurat niekoniecznie, gdyż moja mama, babcia i Towarzysz Mąż na zdjęciach być nie lubią, ujmując to delikatnie), ale na których zawsze mogę polegać, z którymi zdaniem zawsze się liczę i na których się jeszcze nigdy przenigdy nie zawiodłam.

Odkąd jest z nami Milenka rodzina wariuje, co było do przewidzenia. Pierwsza i jedyna wnuczka, pierwsza i jedyna prawnuczka, szał ciał. I o ile moi rodzice mają do M. stosunek superluzacki i twierdzą że my wiemy lepiej co robi się z małymi dziećmi niż oni, bo przez 30 lat wiele się zmieniło i w sumie niby się tego nie zapomina ale jednak się zapomina, więc pytają nas jak mogą pomóc, pomagają tyle na ile im pozwalamy, ale nie naruszają naszej przestrzeni, pozwalają zająć się naszym własnym dzieckiem tak jak my uważamy za stosowne, podpowiadają, jeśli prosimy o podpowiedź, ale nie narzucają własnego zdania. Sielanka, innymi słowy.

Nie można powiedzieć tego jednak o mojej babci. Moja babcia jest cudowna, babciowa i kochana i ciągle jednak młoda, ale różnica pokoleń wychodzi na każdym kroku. Babcia uważa że Towarzysz Mąż i ja chcemy chyba zabić swoje dziecko. No bo jak to tak, trzytygodniowe niemowlę bez czapki, na dwór?! Nic że są 22 stopnie, my wszyscy jesteśmy w koszulkach z krótkim rękawem, wiatru ani widu ani słychu i w domu jest chyba zimniej niż na zewnątrz. No ale przecież jest kwiecień i nie dość że przed chrzcinami ją wynosimy na dwór, co kiedyś było nie do pomyślenia, to jeszcze bez czapki? Jak to?

Ale dlaczego my jej te nóżki tak wyginamy? Przecież ona tego nie lubi. Nie, żeby leżała spokojnie i się uśmiechała, nie nie. Nie lubi tego, bo to wygląda niekomfortowo, jakby się ktoś zastanawiał. Nieważne, że pan doktor od bioderek przepisał tak ćwiczyć z nią, przecież wedle babci co najmniej robimy jej krzywdę.

O, i podnoszenie główki z nią ćwiczymy kiedy leży na brzuchu. Ale przecież ona jest ZA MAŁA!

Że M. ma odparzoną pupę wszyscy wiemy (stąd), ale pupa goi się ładnie (viva fiolet, Tormentalum i wietrzenie) acz dość wolno (no ale była dość mocno zmasakrowana, więc poprawa jest znaczna) ale oczywiście coś z tym trzeba robić. Zupełnie jak ja bym z tym nic nie robiła. Nic tak nie podnosi morale matki płaczącej przy każdej zmianie pieluszki nad tyłkiem swojego potomka jak potomka prababcia wytykająca pupę na każdym kroku i mówiąca 'Ale ona to ma czerwone! Z tym trzeba coś robić!' około stu razy dziennie. OK, może nie stu, hiperbola i ten tego, ale z dziesięć razy wczoraj przynajmniej to usłyszałam. I kolejne pięć dziś.

Przecież robię z tym COŚ. Robię ile mogę. Więcej nie dam rady.

W foteliku samochodowym wedle babci też jej niewygodnie. Co więc, mam ją wozić bez fotelika?

Kocham moją babcię nad życie (zresztą drugie imię Milly dostała właśnie po niej), ale moje dziecko też kocham. Nad milion żyć. Zaufania trochę, jedyne czego mi potrzeba. Naprawdę, nie dam swojemu dziecku zrobić krzywdy. Nie trzeba obserwować każdej mojej albo Towarzysza Męża zmiany pieluszki, bo naprawdę nie urwiemy jej kończyn przy tej operacji. Nie trzeba nam rad, że tego nie wolno, tamtego nie wolno, bo kiedyś nie wolno było. Nie trzeba nam totalnej nieprzerwanej inwigilacji i wiedzenia lepiej od nas.

Jasne, pewnie nie jesteśmy najlepszymi rodzicami na świecie, ale próbujemy. Robimy co możemy.

Milly jest spokojna, rośnie jak na drożdżach, wygląda na szczęśliwą, nie wydaje odgłosów niezadowolenia (o ile oczywiście nie chce jeść. Choć głodzić też jej nie głodzimy, żeby nie było), jest umyta, ubrana, zabawiana i wysypiana.

Dlaczego nie możemy więc po prostu robić rzeczy po swojemu?

Czy to typowe? U Was też tak było, czy jak w przypadku moich rodziców mieliście idealne wsparcie, czy jednak ktoś się wtrącał na tyle, że wytrącał Was z równowagi?

Ściskamy mocno,
mimo prababcinych obaw wciąż mające się dobrze,
z&m

I nasz śpiący wielkanocny królik, w gratisie! :)

Sunday 20 April 2014

M1 No to i od nas... Wesołych Świąt!

Cały dzień spędziliśmy leniwie u Millusinych dziadków a moich rodziców.

Nasze trzytygodniowe maleństwo (a właściwie kawał baby biorąc pod uwagę to w jakim tempie tyje) ma właśnie swój pierwszy trzytygodniowy kryzys rozwojowy i najchętniej nie rozstawała by się z moim cycem. I marudzi, kiedy znajduje się w odległości większej niż 2 cm od mlekodajni i czekam aż jej przejdzie.

Niech je na zdrowie, ależ kurka, ileż można jeść?

A może ona kuma że są Święta i stąd ta ilościowo-jedzeniowa rozpusta?

Ściskamy Was mocno Świątecznie, relaksujcie się ile wlezie, cieszcie swoimi rodzinami, dziećmi w brzuchach i poza, jedzcie dobroci i bądźcie zdrowi!

Buźka,
z&m

PS. Dorobiliśmy się aparatu! Jest szansa że moja iPhonowa jakość zdjęć blogowych ulegnie lekkiej poprawie, hurra!

 Wesołych Świąt od rodzicielskiej kaczuchy

I od naszego wielkanocnego Zajączka

Friday 18 April 2014

M1 Połogowe fakty i mity

Z góry zaznaczam że tekst ten jest mega indywidualny. U Was może być kompletnie inaczej więc niniejszym oświadczam że nie ponoszę odpowiedzialności za to, jak będzie u Was. Oby było jak u mnie w kwestiach przyjemnych a w nieprzyjemnych nie. Tak tytułem wstępu...

Poza tym ostrzegam że jest fizjologiczno-anatomicznie-dosadnie. Radzę odstawić jedzenie przed przystąpieniem do lektury.

Genialny słowniczek pojęć połogowych znajdziecie u Ruby Soho (a dokładnie tu). Przeczytałam go od deski do deski i chyba bardziej niż porodu (który jak hardcore'owy by nie był to maksymalnie doba i po sprawie) bałam się połogu właśnie (6 tygodni krwawienia, WTF?!).

Po prawie trzech tygodni od urodzenia Milly sprawa połogowa wygląda u nas tak.

PO PORODZIE BRZUCH CIĄGLE WYGLĄDA TROCHĘ JAK W CIĄŻY

Miał zostać może nie tak wielki jak w 9 miesiącu, ale bodajże w piątym. Zanim ważąca 1,5 kilo mniej więcej macica się obkurczy i wróci do stanu sprzed dziecięcia. Mój nie został.

Jak już pisałam w relacji z porodu (tu) nawet lekarze i położne na porodówce komentowali, że wyglądam po porodzie jakbym się grochu najadła a nie dziecko urodziła.

W sensie, że mały mam brzuch a macica się obkurczyła jakoś ekspresowo.

Przyznaję, brzuch mam chyba lepszy niż przed ciążą (choć umówmy się, rzeźba Chodakowskiej to nie była ani nie jest, żeby nie było złudzeń) - do tego stopnia że pas poporodowy w rozmiarze M okazał się zdecydowanie za duży a i na ten w rozmiarze S się załapałam ledwo-ledwo (dwoma centymetrami).

Poza tym złudzenie optyczne - przy giga-pełnych cyckach (patrz niżej) niczym Pamela bądź inna dziunia za Słonecznego Patrolu mój brzuch wygląda na naprawdę mały.

Nie mam też rozstępów ani obwisłej skóry. Fuksiara ze mnie. Wiem.

Werdykt: MIT

ODCHODY POŁOGOWE SĄ TROCHĘ JAK PRZEDŁUŻONA MIESIĄCZKA

Trochę tak. Tylko:

1) W przeciwieństwie do miesiączki nie można przy nich stosować tamponów. Co dla takiego tamponomaniaka jak ja jest szalenie upierdliwe, ale wiedziałam że tak będzie jeszcze w ciąży, więc zaskoczenia nie ma.
2) Miesiączka jednak boli bardziej (przynajmniej bolała mnie)
3) Miesiączka nie znika na cały dzień po to, żeby znów pojawić się w nocy. Albo odwrotnie. A odchody, w moim przypadku, i owszem.
 

Werdykt: FAKT/MIT

SZWY PO NACIĘCIU KROCZA ROZPUSZCZĄ SIĘ W CIĄGU DWÓCH TYGODNI

 Ha ha. Ha ha ha ha ha ha (śmiech na sali).

Po pierwsze, czegoś takiego jak 'rozpuszczalne' szwy nie ma, one się po prostu 'wycierają' (wyłażą w sensie), z już zagojonej rany. Pod warunkiem że biegamy dookoła bloku z godzinkę dziennie, co w połogu jest dosyć trudne. Choć bardzo bym chciała biegać dookoła bloku z godzinkę dziennie, ale zielonego światła na to jeszcze nie mam i muszę zadowolić się spacerami. Tymczasem szwy sobie zaropiały elegancko (gdyż tak fantazyjnie mnie pan doktor poszył że chyba trochę za mocno je zainstalował) i gdyby nie położna środowiskowa (moja najnowsza miłość, a o niej tu) i fakt, że mi je wyjęła (jako że same wyjść nie chciały) to męczyłabym się dalej. Polecam położne. I nie wierzcie w szwy rozpuszczalne, to bujda.


Werdykt: MIT

TRUDNOŚCI W ODDAWANIU STOLCA

 Przepraszam jeśli czytacie tego posta przy kolacji/śniadaniu/obiedzie bądź jakimkolwiek innym posiłku (ale szczerze mówiąc czytanie o połogu przy jedzeniu - to na Waszą własną odpowiedzialność! Ostrzegałam!) ale cóż, bywa i należy się tego spodziewać. U mnie zdecydowanie problem wystąpił i cztery doby i podwójną porcję błonnika (i podejrzewam wizja czopka glicerynowego też pomogła, nienawidzę czopków!) zajął mi cały interes. Fakt że nie mogłam siedzieć kompletnie przez dwa dni po porodzie pewnie nie ułatwiał sprawy. Ale ten, tego... lepiej być przygotowanym.

Werdykt: FAKT

 TRUDNOŚCI W ODDAWANIU MOCZU/NIETRZYMANIE MOCZU

Obie wątpliwe przyjemności mnie ominęły. Z siuśkami gites majonez.

 Werdykt: MIT

W DOMU NALEŻY CHODZIĆ BEZ STANIKA


Internet aż huczy od takich rad. I o ile rozumiem wietrzenie krocza i wietrzenie sutków i wietrzenie ogólnie jako przyspieszacz gojenia (na odparzoną pupę Milly działa, ale wolno coś), o tyle rada ta jest chyba dobra dla szczęśliwych posiadaczek miseczki B. OK, po porodzie to i D w porywach, może.

Mój wielki biust ze względu na laktację stał się megawielki (do tego stopnia że staników w takim rozmiarze nie uświadczysz) i najmniejszy ruch bez stanika to masakra.

Stanik ściągam tylko pod prysznic. Na noc mam staniki z końcówki ciąży, w rozmiarze nieidealnym, ale dającym radę, bez fiszbin i nie do karmienia, ale ściągam ramiączko razem z ramiączkiem koszulki na ramiączkach i działa. Na dzień tylko z fiszbinami w powalającym rozmiarze 70L. Ale za to typowo karmiące więc zakres ciuchów które mogę nosić jest zdecydowanie większy.

Jeśli zmuszam się do siedzenia bez stanika muszę opierać cycki o poduszkę do karmienia, inaczej nie da rady.

Ciężko jest, no. Kto ma wielki biust na pewno rozumie.

 Werdykt: MIT

 Czekam już bardzo na koniec połogu i powrót do jako-takiej normalności. Jeszcze trzy tygodnie, więc jesteśmy na półmetku. Dam radę!

A jak było u Was? Które połogowe twierdzenia sprawdziły się u Was a które kompletnie nie? Szybko doszłyście do siebie czy zajęło Wam to dłużej?

Pozdrawiamy ciepło,
z&m

(obrazek stąd)

Thursday 17 April 2014

M1 Tour de doctor

Dzisiaj prawdziwe urwanie głowy.

Wszędzie matka przetargała dziecko piechotą, dziecko nałykało się świeżego powietrza i śpi a matka nadreptała się kilometrów i spać nie może, ale pada na dziób.

Maraton lekarski nam się trafił dziś.

Najpierw pediatra, szybkie ważonko i nasza kluska waży już 3300. Kawał baby, nie ma to tamto!
Także jej biegunki bynajmniej nie wpływają negatywnie na jej tycie i mamy jej tylko dawać probiotyk (BioGaia) i wszystko powinno być w porządku. No i obserwować dalej to co jem. No to obserwuję, odstawiłam cały nabiał i czekoladę i... Jest jakby lepiej (i oby zostało tak!)

Później podjechałyśmy na badanie krwi (czwarty raz! a ona nawet 3 tygodni nie ma... ale rozumiem, że trzeba dmuchać na zimne) gdzie wszyscy się zachwycali tym, jaka Milly grzeczna, jak mama (w sensie ja) dobrze wygląda jak na tak krótki czas po porodzie (oł je, na takie komplementy jestem łasa, zwłaszcza że odkąd wróciłam do wagi sprzed ciąży to waga stoi, jasny gwint, a tak się łudziłam że jeszcze parę kilo ze mnie M. wyssie w ramach karmienia piersią w ramach rekompensaty za fatalne samopoczucie w ciąży moje) i jaki ma piękny becik (a becik ten co tu). Od razu też mi machnęli wynik w laboratorium, płytek ma 176 tys, czyli mniej niż ostatnio (229 tys) ale więcej niż w szpitalu, z powodu których nas zatrzymali. I chyba ciągle w normie, dolnej bo dolnej ale zawsze. Nie martwimy się więc zbytnio.

W końcu po południu dokuśtykałyśmy się na USG bioderek. Jeśli jeszcze nie macie dzieci (ale już prawie) to pewnie się wkrótce dowiecie, że z reguły to badanie robi się w 4-6 tyg życia dziecka i informują o tym już w szpitalu po porodzie, żeby jak najszybciej zadzwonić i się umówić bo czasem terminy są superodległe i robią to badanie i w 8 albo i 10 tygodniu. My dostałyśmy termin na dzisiaj, czyli w niecałych trzech tygodniach, na co pediatra powiedziała że jak jest (termin) to brać. Wzięłyśmy i poszłyśmy. Zapisy ogólnie dziwne - na 16 zapisują z 10 dzieci i liczy się kolejność przyjścia. Gdbym wiedziała... przyszłabym później. Stawiłam się o 15:50 i czekałam do 16:50 :/ Ale spotkałam dawnego kolegę z liceum więc szybko zleciało, zwłaszcza że M. postanowiła przespać całą imprezę.

I bioderka ma w porzo! Nie idealne, ale dobre (co, jak na dziewczynkę, jest świetną wiadomością). Nie musimy cyrkować z pieluszkami na szeroko i takimi tam... Jedyne co to trochę musimy ćwiczyć takie kółeczka w powietrzu i trzymać ją częściej w pozycji żabki. Do której świetna jest chusta. I tu pytanie - znacie kogoś kto się zna na chustonoszeniu na Śląsku? Po naszym falstarcie z chustą (usiłowałam w chustę wcisnąć śpiące czterodniowe dziecko - nie spodobało jej się) chyba wolałabym żeby jakiś fachman mi pokazał na moim dziecku co i jak...

Ale ogólnie wszystko śmiga. Milenka śpi, rośnie i ciągle jest cudna.

Lukrowo do porzygania, ale naprawdę jest wspaniale, no co poradzę.

Cieszę się, bo chyba najlepiej tylko się cieszyć.

Ściskamy,
z&m

(obrazek stąd)

Wednesday 16 April 2014

M1 Położna środowiskowa

Wiem że dużo z Was jest pewnie sto razy bardziej ogarniętych ode mnie okołociążowo i okołodziecięco.

Umówmy się, to nie sztuka być w tej kwestii bardziej ogarniętym ode mnie.

Żeby zapisać się na szkołę rodzenia musiałam wciągnąć to zadanie na listę moich postanowień noworocznych, a możliwość darmowych spotkań z położną od dwudziestegoktoregoś tygodnia ciąży zwyczajnie olałam.

Kompletnie zignorowałam też fakt, że powinnam się zapisać do położnej środowiskowej żeby przyszła do nas od domu po porodzie. Tyle było innych spraw...

Aż tu w szpitalu dostałam karteczkę do wypełnienia kto jest moją położną środowiskową. W dwóch egzemplarzach, jeden dla szpitala, jeden dla położnej. Wymagający pieczątki położnej i w ogóle masakra papierkowo-robotowa i jak to, kto jest moją położną, jak ja nie wiem!!!

Ale spięłam się i załatwiłam dwa namiary na położne środowiskowe - jeden od A.B.-B., jeden od Kasi, mojej położnej ze szkoły rodzenia. Zanim jednak zdążyłam zadzwonić do którejkolwiek z nich stał się cud - położna znalazła mnie.

Zanim zadzwoniłam umówić położną zadzwoniłam do przychodni zapisać Milly. OK, przyznaję bez bicia - przed porodem też o tym nie pomyślałam, ale że mam znajomych z dziećmi zapytani o radę szybko polecili mi kogo trzeba. A tak się składa że kto trzeba czyli pediatra jest mamą moich licealnych przyjaciół, więc dobrze się złożyło. Poza tym przychodnia blisko. Genialnie. Kiedy więc zadzwoniłam ją zapisać zapytano mnie na dzień dobry czy mam ochotę żeby przyszła położna. No jasne że mam ochotę! Rozwiązuje to mój problem karteczek ze szpitala.

Położna wysłana przez przychodnię jest absolutnie cudowna i jestem w niej zakochana po uszy. Przyszła do nas w dwa dni po porodzie i potem jeszcze parę razy. Nie ma dla niej głupich pytań. Pokazała nam jak małą kąpać. Przyniosła witaminę D, kiedy Towarzysz Mąż kupił w aptece D+K, a K można podawać dopiero od ósmej doby. Wyjęła 'rozpuszczalne' szwy, które nie dość że się nie rozpuściły to jeszcze się bezczelnie wżęły w skórę i zainfekowały. Do pielęgnacji krocza poleciła korę dębu która przyniosła mega ulgę. Oglądała M. i zachwycała się tym jak ładnie tyje, rośnie i dźwiga główkę. Oglądała moje piersi z każdej strony, na każdej wizycie. Upewniała się że z karmieniem u nas wszystko hula. Była - i jest - pod telefonem non-stop. Mam ciągłe poczucie że mogę do niej pisać smsy albo dzwonić ze wszystkim. (Pani Kasiu, a mogę zjeść truskawki? Pani Kasiu, bo jakieś dziwne wgłębienia mam w lewym cycku? Pani Kasiu, bo Milly ma takie jakby potówki na czole, co ja mam z tym robić? Pani Kasiu, a jak jest taka pogoda jak dzisiaj to jak ja ją mam ubrać na spacer?).

Kocham moją położną środowiskową.Oficjalnie ogłaszam, wszem i wobec. Towarzyszu Mężu, bój się!

Absolutnie.

A Wy, korzystałyście z położnej środowiskowej? Też Wam się trafił taki anioł jak mnie? czy wręcz przeciwnie, nie ogarniały Wasze położne?

Ciekawam!

Pozdrawiam ciepło,

z&m

(obrazek stąd)

Tuesday 15 April 2014

M1 Łiszlista

Byli u nas dziś K. i P. K. jest moim najdawniejszym z dawnych przyjaciół, a P. jego wieloletnią dziewczyną (w sensie że od wielu lat są parą, a nie że lat ma wiele).

K i P. są jednymi z tych gości, którzy się pytają, co przynieść, kiedy przyjdą, żebyśmy nie skończyli z dziesiątym kocykiem i piętnastym pluszakiem. Jest to fajne. Wiadomo, ile rodziców tyle potrzeb i to, co na mojej łiszliście jest na tak, na czyjejś innej może być na nie. I odwrotnie.

Fajnie jak ktoś zna nas na wylot i pytać nie musi. Ale jak ma przynieść piętnastego pluszaka to lepiej niech zapyta.

A oto nasze typy prezentowe, mniejszego i większego kalibru (jakby ktoś pałał do Milly miłością szaloną i miał zdecydowany nadmiar gotówki):

1. PIELUSZKI TETROWE, BAWEŁNIANE I FLANELOWE

 Byle nie w Hello Kitty, baranki, pieski i inną trzodę chlewną badziewną. Ładne takie, na przykład:


 motherhood.pl



 tututu.pl

2. RĘCZNIK Z KAPTURKIEM

 Mamy parę sztuk, ale zawsze chętnie przygarniemy jeszcze jeden lub dwa :) Zwłaszcza takie piękne jak te, ale jakiekolwiek dadzą radę.


organicalulu.pl



mamissima.pl

3. LEŻACZEK-BUJACZEK

Towarzysz Mąż uważa, że byłby fajny na ten czas, kiedy mała nie śpi. Póki co kiedy nie śpi nosi się z nami na rękach albo półsiedzi w niebujanym leżaczku uformowanym przez Towarzysza Męża z gigantycznego koca. Poza tym śpi w wózkowej gondoli albo swojej kołysce. Prezent grubszego kalibru, ale może ktoś się skusi. Jak dziadkowie, na przykład.

 smyk.pl

4. PLECAK/NOSIDEŁKO

Kolejny grubszy kaliber. Towarzysz Mąż oglądał plecaki do noszenia dzieci zanim oglądał wózki. Chcemy Małą zabrać na Camino (o tym tu) być może w przyszłe lato, więc się przyda. I musi przeżyć wszystko. Poza tym z naszym jeżdżeniem to tu to tam wydaje się to prezent jak najbardziej logiczny. Ale musi być ten konkretny model, bo nic innego nie spełnia bardzo wygórowanych standardów Towarzysza Męża (Czy angielscy dziadkowie nas czytają?! :)

ospreyeurope.com
(Poco Premium)

5. PAMPERSY

 Byle nie w formie tortów (po kiego grzyba?!), zwykłe i nieopakowane też mogą być. Są rodzice którzy pampersów jako prezentów nie uznają, my przyjmujemy chętnie. Najlepiej sensitive.



ceneo.pl

6. OUTFIT KRÓLIKA

To już moje absolutne zboczenie (i jakie wielkanocne!) odkąd w Breaking Bad córeczka Waltera White'a pokazała się w takiej czapce. Poluję i poluję i upolować nie mogę!


laylagrayce.com

7. COKOLWIEK Z LA MILLOU

Od B. dostaliśmy takiego królika (apropos obsesji królików) i jestem w nim zakochana po uszy. Wszystko z La Millou kradnie moje serce, więc wszystko chętnie dla M. przygarnęłabym.


lamillou.com

8. ROGAL DO KARMIENIA

Tak, wiem że już mamy. Ale chętnie przygarnęłabym jeszcze jeden (i to najlepiej taki jak najbardziej okrągły, bo o ile ten z motherhood jest ok, to po karmieniu na szpitalnym w szpitalu stwierdzam, że zdecydowanie lepiej sprawdzają się takie, których brzegi niemal się łączą). Żebym mogła mieć jeden w salonie a jeden w sypialni. W użyciu non-stop. Kocham ten gadżet.


http://tatawtarapatach.com

I nie wiem co jeszcze (dwa leszcze?)
A dla Waszych pociech? Co było/jest na waszych listach życzeń?

Ściskamy,
z&m