W40

Wednesday, 20 August 2014

M5 Wrócił!

Wrócił Towarzysz Mąż! Jeeee!

Wrócił w nocy z niedzieli na poniedziałek. W obliczu rodziców na wakacjach i przyjaciół, którzy pracują w normalnych godzinach nie miałam serca poprosić nikogo o odbiór Towarzysza Męża z lotniska. A kiedy przylatuje się o 00:50, ma się małe dziecko, które o 00:50 zwykle śpi (kiedy, jasna rzecz, akurat nie domaga się jedzenia), i jedną jedyną Towarzyszkę Żonę do dyspozycji - trzeba kombinować. Wyjścia były dwa, a właściwie trzy, z czego taksówkę za dwie stówy odrzuciliśmy na wstępie (wiaodmo, jakby nie było wyjścia to tak trzeba było by zrobić, ale inne wyjścia były). Zostały opcje:

a) pakuję Mill do fotelika około północy, targam ją na lotnisko, i albo wyjmuję ją z fotelika w środku nocy i w Tuli czekamy w hali przylotów na Towarzysza Męża (przy dobrych wiatrach Mill cały czas śpi, lot jest o czasie, a Towarzysz Mąż szybciutko dostaje walizkę), względnie przez telefon instruuję Towarzysza Męża gdzie zaparkowałam (na końcu lotniska! - ale którym końcu? - no tu, przy terminalu A! - ale przy terminalu A jest około dwóch tysięcy miejsc parkingowych. Co masz koło siebie? - Yyyy.... samochody! Czerwony i zielony!) doglądając, śpiącej (oby!), i niedomagającej się akurat jedzenia Mill, po czym wszyscy wracamy do domu i idziemy spać

b) jedziemy do domu rodziców których nie ma, bo są na wakacjach, ale za to jest babcia. Mill śpi ze mną, bo ja kładę się o 21, żeby o 00:50 być na chodzie, po czym budzę się o jakiejś logicznej-dojazdowo porze, piję espresso, i pędzę po Towarzysza Męża a Mill, przy dobrych wiatrach, ciągle śpi. Babcia ma zapas odciągniętego mleka w razie gdyby jednak nie spała i czuwa nad małą jak nas nie ma (tudzież śpi przy małej, bo gwarantuję, że jak ona będzie głodna, a pilnowacz akurat będzie spać lub nie zwróci uwagi na jej delikatne pojękiwanie, to wtedy delikatne pojękiwanie zmieni się na takie, które nawet sąsiedzi usłyszą) i w razie czego daje jej jeść. Wracamy do domu rodziców, i śpimy tam, z Mill, do siebie jedziemy rano.

Padło na opcję b, oczywiście. Opcja b jednakże nawaliła nieco na samym początku, bowiem okazało się że zasnąć o 21 ciężko jest (hmmm... wczoraj i przedwczoraj udało mi się bez próbowania, co prawda, ale zwykle tak jest że jak powinniśmy spać to nam się nie chce i vice versa, nie?) w związku z czym leżałam, myślałam o nienapisanym poście na blogu, usiłowałam spać (Mill spała!) i nie ekscytować się już że za parę godzin po sześciu tygodniach, najdłuższym czasie jaki się nie widzieliśmy odkąd się znamy, zobaczę Towarzysza Męża i on zobaczy Milly. Pospać więc nie pospałam, ale odpoczęłam leżąc na tyle, że espresso postawiło mnie na nogi, i jazda na lotnisko. Sprawdziwszy przed wyjazdem czy nie ma opóźnień (ave, technologia!) wyjechałam tak, żeby dotrzeć na plus/minus 1:00, bo wylądowanie o 00:50 i dojście do wyjścia włącznie z odbiorem bagażu wydawało mi się lekko nierealne. I owszem, samolot wylądował o czasie, nawet o pięć minut wcześniej, ale co z tego... Oczekiwanie na torby mocno przedłużyło sprawę i w końcu Towarzysz Mąż wyszedł o 1:30 jako jeden z ostatnich pasażerów (cholerna walizka!) ale za to cały, zdrowy, zmęczony, ale szczęśliwy. Hurra! O 1:40 udało nam się wyjechać (serio - korki na lotnisku w środku nocy. I to jakie! Chyba sezon urlopowy trwa w najlepsze i dużo czarterowych lotów o takich dzikich porach lata... I niech mi ktoś jeszcze powie, że kryzys!) i dotarliśmy do domu gdzieś o 2:20 (a zaznaczam, że rodzice mieszkają w tym samym mieście, w którym niby jest lotnisko. 40 minut! Autem! W nocy!) i Mill chyba wyczuła to w kościach bo ponoć obudziła się na parę minut przed naszym przyjściem i babcia nawet nie zdążyła mleka podgrzać kiedy weszliśmy.

Wiadomo - oczekiwania były różne. Rozstanie było ciężkie, zwłaszcza dla Towarzysza Męża, bo nie widzieć tak malutkiego dziecka, swojego własnego, przez 6 tygodni, to nie lada wyzwanie. Ja myślałam o trzydniowym wyjeździe bez Mill za parę miesięcy... I nie wiem czy dam radę (ok, ale umówmy się, to głównie ze względu na karmienie)! Aaaanyway, zastanawialiśmy się też jak ona zareaguje, czy go pozna, czy będzie jej całkowicie obojętny, czy będzie się go uczyć na nowo, czy w ogóle jak... I jak było? Ano, ekscytacja taka, że z wrażenia zapomniała Mill, że była głodna. Rozgadała się jak wariatka, słała uśmiechy, Towarzysz Mąż nie mógł się nadziwić jaka ona duża (mimo tego że codziennie widział ją na zdjęciach lub skypie) i jaka ciężka, i jaka rozgadana! I wszystko fajnie, tylko.... nie chciała spać. Chyba nie muszę wspominać że my byliśmy totalnie wykończeni, Towarzysz Mąż podróżą, ja czuwaniem i odbieraniem z lotniska, a Mill postanowiła z nocy zrobić sobie dzień i z ekscytacji nie spać do wpół do szóstej. Ja już nie pamiętam imprez kiedy chodziło się spać o wpół do szóstej, ale pamiętam, że takie były (więc chyba nie jest ze mną jeszcze tak źle) i - o ile dobrze pamiętam - byłam zdecydowanie mniej zmasakrowana (mimo wina, które kiedyś pijałam, ale kiedy to było?). W końcu padła o 5:30 a my razem z nią. Wróć, ja razem z nią, bo Towarzysz Mąż padł o wpół do piątej, z piskami Mill i moim uciszaniem jej nie robiącymi na nim absolutnie żadnego wrażenia. Ufff, ciężko było.

Ale nastał następny dzień. Towarzysz Mąż lekko mniej nieprzytomny ode mnie (z naciskiem na lekko) zajął się córeczką, ja popędziłam do lekarza (rehabilitacja po porodzie, do 3 razy sztuka - za pierwszym razem odwołali mi wizytę bo był Tour de Pologne i drogi pozamykane, za drugim zmarła jej mama, za trzecim w końcu dotarłam, po to, żeby dowiedzieć się, że ona się tym nie zajmuje. Szkoda gadać. Na szczęście stamtąd trafiłam do świetnej dziewczyny która się tym zajmuje i od końca września, jak wrócę z wyjazdowych wszelkich wojaży, w końcu zaczynam rehabilitację. I tak jest lepiej, zdecydowanie lepiej niż było tu, ale ciągle jeszcze nie tak jak bym chciała), a oni świetnie sobie dali radę. A resztę dnia spędziliśmy nic nie robiąc, leżąc, przytulając się i córkę, oglądając seriale, jedząc i leniuchując, choć  myśląc o tym, ile jeszcze mamy do zrobienia przed wyjazdem, który postanowiliśmy przyspieszyć o prawie tydzień, bo pogoda w Polsce taka-sobie, a że jeśli wyjedziemy wcześniej moi rodzice będą tuż obok, i może uda nam się nawet wyskoczyć na jakąś kolację bez Mill, bo zaoferowali się nią trochę pozajmować, decyzja była szybka i prosta. Po przeżyciach poprzedniej nocy padłam o 21.

Wtorek i kolejne sprawy do załatwienia. Auto do przeglądu przedpodróżowego musiałam zawieźć (lepiej późno niż wcale, a auto bierzemy taty, bo jest większe, wygodniejsze i ma 5 drzwi, tożto szok jak wygodnie z 5 drzwiami jest!), paznokcie i hennę załatwić (to akurat nie musiałam, ale chciałam, a Towarzysz Mąż nie miał nic przeciwko, wszak dawno córeczki nie widział i chętnie się nią zajął), ogarnąć jakieś jedzenie, jakieś pranie, jakieś standardowe rzeczy. O, i na ostatnim pneumokoku byliśmy. Bałam się pytań pediatry o rozszerzanie diety, na szczęście takie nie padły. Nawet jej nie chciała ważyć, bo stwierdziła, że EWIDENTNIE przybiera, a nie wpadajmy w paranoję, była ważona dwa tygodnie temu, więc wszelkie ważenia - mierzenia na kolejnej wizycie. OK. Szczepionka zniesiona przez Mill wyjątkowo dobrze, przestała oddychać jak zwykle, ale na tak małą chwilkę, że nawet nie zdążyła się zrobić czerwono-fioletowa i śmiała się do końca dnia. Zero gorączek, marudzeń, spania wzmożonego, nic, jakby zupełnie ją to nie obeszło. W związku z czym, jak standardowa europejska rodzina, pojechaliśmy do Ikei, bo musieliśmy kupić parę malutkich akcesoriów do łóżeczka dla Mill (jako że, jak już pisałam, przenoszę się na jesieni ze stacją do przewijania na łóżeczko) i obrotowe krzesło biurowe, na które jest akurat promocja -15%, jako że takowego nie mamy, a stacja do przewijania zmieni się w stację graficzno-pracowo-komputerową Towarzysza Męża i takie oczywiście było nam potrzebne, a jak. Mill uwielbia Ikeę, najwyraźniej, bo cały czas spoglądała na tłumy ze swojej Tuli i do wszystkich szczerzyła się w swoim bezzębnym ciągle (o dziwo!) uśmiechu. Wróciliśmy, Towarzysz Mąż skręcił krzesło, poleciał kupić mi bezę na którą miałam taaaaaaką ochotę, i zjadłszy ją, wykąpawszy i uspawszy Mill zalegliśmy na sofie żeby obejrzeć nieobejrzany dzień wcześniej odcinek serialu. I co? I znów padłam o 21. Żal.

Dziś jeszcze ostatnie zakupy (krem do opalania!), wielkie pakowanie, odbiór samochodu z przeglądu, obiad u babci, wizyta u M., ostatni odcinek 'Orange is the New Black' (oby!) i możemy ruszać na wakacje.

Ahoj przygodo!

PS. Wracamy z Ikei. Towarzysz Mąż: 'Hmmm... Wiesz że na moje krzesło do pracy wydaliśmy połowę tego co na krzesełko do karmienia Mill?' 

PS. 2. Czy było warto się tyle nie widzieć? Nie wiem, bywało ciężko, ale kupiliśmy krzesło do pracy dla Towarzysza Męża, dwa razy droższe krzesełko do karmienia Mill, Towarzysz Mąż potrzebuje nowego komputera do pracy więc i na to będą fundusze i jedziemy na fajne, wygodne wakacje nad Adriatykiem, co najmniej dwutygodniowe, gdzie mam nadzieję trochę odbijemy sobie tak długie niewidzenie się. Pożywiom – uwidim, i zdam relację.

Buziaki,
z&m (w końcu w komplecie z TM!) 

11 comments:

  1. Podziwiam Was. Ja nienawidzę rozstań nawet kilku dniowych, a co dopiero kilka tygodni...

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ja też raczej nie lubię się rozstawać, ale coś za coś. I w sumie szybko zleciało. Plus fakt, że było to jednorazowe mogę przeżyć, a podziw prawdziwy mam dla rodzin które tak żyją, na dwa kraje...

      Delete
  2. Ale Ci zazdraszam tego grzania dupki nad Adriatykiem! Przykazuję/nakazuję zrobić milion fot i je potem tu opublikować, tak ku pokrzepieniu serc :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Również czekam na fotorelację. :)

      Delete
    2. Będzie, myślę. Aparat się ładuje i czeka na rzeczy do obfotografowania :)

      Delete
  3. Zazdroszczę wakacji :-) I dałas radę szybko mineło teraz tylko się cieszyć obecnością męza :-) Pozdrawiamy

    ReplyDelete
    Replies
    1. Masz rację - minęło zadziwiająco szybko! I obecnością męża się cieszę, na ile mogę, bo szczerze mówiąc odkąd wrócił ciągle lista spraw do załatwienia jest tak długa, że kiedy w końcu mamy czas dla siebie to ja padam na dziób i tyle z tego czasu :/

      Delete
    2. A mój mąż pojechał w świat na 2 tygodnie teraz ja czekam :-/:P

      Delete
  4. No to tak w temacie tych naszych wyjazdów:) Karmiłaś czy poiłaś Mill w trakcie startu i lądowania? Bo obawiam się, że ujarzmienie Matyldy na ten właśnie moment będzie po prostu niemożliwe...O coś miałam jeszcze zapytać, ale oczywiście z łba wypadło;) My ruszamy w piątek rano. A Wy jaką miejscowość obstawiacie w Cro? Zazdroszczę trochę bo uwielbiam.Szerokiej, spokojnej i nie zbyt długiej podróży! No i wypoczynku zacnego!:)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Miałam ze sobą odciągnięte mleko, w dwóch butelkach po pół butelki, plus minus. W jedną stronę karmiłam ją podczas startu z jednej i lądowania z drugiej (ale tak leciutko przechylałam, trochę się tym smoczkiem bawiła, a trochę jej leciało, więc miała zajęcie i połykała, a to połykanie najważniejsze żeby się uszy nie zatykały ponoć) - spróbuj! Moja przyjaciółka M. która karmiła wyłącznie piersią karmiła podczas startu i lądowania... I też spoko. Kiedy wracaliśmy Mill na starcie zjadła całą butelkę i spała aż do włożenia w fotelik samochodowy w samochodzie, więc pozwoliłam jej spać podczas lądowania, nie budziłam jej po to żeby ją karmić. Dacie radę! A miejscowość w Cro to Slatine, takie małe coś koło Trogiru :) Też uwielbiam Chorwację i Bałkany w ogóle, a radość tym większa że i TM i Mill jeszcze nie byli :) A Wy dokąd?:>

      Delete
    2. Super! W zeszłym roku zwiedzaliśmy Trogir. Piękne miasto, ale co tam nie jest piękne. A urlopowaliśmy trochę dalej, bo w małej miejscowości za Omis. Koniec sierpnia to najlepszy czas na takie południowe podróże z dzieckiem. My w tym roku opcja "na wygodnickiego" i śmigamy z biurem na Rodos. Niech się przy nas krzątają, a co. Matka też człowiek:) A butla z wodą i pierś z mlekiem będzie w pogotowiu:) Miłego!

      Delete