Thursday, 1 January 2015

M10 Favourite moments 2014: part 2

Część druga niedokończonego wczoraj posta podsumowującego ubiegły już, 2014 rok. Niedokończonego z powodu wyjścia sylwestrowego last-minute, którego miało nie być. Ale było i było super. Było ogródkowo-altankowo-ogniskowo, ze znajomymi, fajną muzyką, grzanym winem (nawet ja wypiłam pół kubka na początku imprezy, a biorąc pod uwagę fakt że karmiłam dopiero nad ranem podejrzewam że uszczerbku na wątrobie Mill nie dostała), rozmowami i wygłupami. Niepotrzebnie martwiłam się kiecką, bo praktycznie przez cały wieczór nie ściągnęłam kurtki. O 1:00 byliśmy w domu, i nie dlatego że jesteśmy już w tym wieku kiedy wolimy się wyspać niż imprezować do rana (jak Dzidek i Matka Polka) ale dlatego że zwyczajnie chcieliśmy już wrócić do Mill (a nie było nas raptem 5 godzin), która zresztą tą chęć miała w głębokim poważaniu i spała w najlepsze do czwartej. Angielska Teściowa mówi że była grzeczna, jak to Mill ostatnio, z tym że chciała imprezować a nie spać i padła dopiero koło dwudziestej drugiej. Ale tego... post nie miał być o Sylwestrze tylko o zeszłym roku, tylko jak zwykle u mnie dygresja na pół posta (nie liczyłabym na to, że coś się w tej kwestii zmieni). Ale ad rem, część druga zeszłorocznej sagi czeka na napisanie.

LIPIEC


W lipcu wróciłyśmy z Mill od angielskich dziadków we dwie, niestety, bo Towarzysz Mąż został w UK aż do połowy sierpnia zarabiając angielskie fundusze na wakacje które miały dopiero nadejść i komputer, który naprawdę wymagał wymiany. Mimo tęsknoty lipiec upłynął nam na intensywnych spotkaniach towarzyskich, głównie z Olgą i Ruby, długaśnych spacerach, ogródkowych posiadówkach i letnim wyluzowaniu. W lipcu były urodziny Matki Polki i sporo imprez plenerowych. Jako że dawno nie spędzałam wakacji w Polsce, a pogoda wyjątkowo dopisywała, cieszyłam się nimi jeszcze bardziej.


Jedno z moich ulubionych letnich zdjęć. W ogródku Ruby, gdzie było ciepło, ale przyjemnie, dzieci młodsze (Kropka i Mill) urzędowały razem na kocykach, dziecko starsze (Młody) kopało w piaskownicy, a mamy czyli my bezczelnie piłyśmy lemoniadę, jadłyśmy mufiny które przy karmieniu piersią zupełnie nie szkodzą na figurę i plotkowałyśmy ile wlezie. Dużo takich było popołudni w lipcu, to u Ruby, to u Olgi, to u mnie, a raczej w położonym nieopodal Parku Chorzowskim. Lubię to!

SIERPIEŃ


W sierpniu kontynuowałyśmy z Mill beztroskie polskie wakacje obfitujące w niekoniecznie planowane spotkania i wyjścia z dziećmi. Ponadto wyjechałam z Mill na mini-parodniowy odpoczynek w góry do mojej Mamy Chrzestnej z A.B.-B. i kuzynami Mill, za którymi przepada. A w połowie miesiąca wrócił Towarzysz Mąż i wyjechaliśmy na chorwackie wakacje z prawdziwego zdarzenia (z których fotorelacja tu, tu i tu). Zdecydowanie stałam się fanką podróżowania z dzieckiem i przeżyłam pierszy porządny macierzyński kryzys.


Pierwsza kąpiel w morzu zaliczona. Brzuch mamy czyli mnie do poprawki, ale od czego są postanowienia noworoczne (choć bez bicia przyznam że w pisaniu tego posta towarzyszy mi spory kubek herbaty z mlekiem i zapas harbatników, ale jeśli nie w Anglii to gdzie).

WRZESIEŃ


We wrześniu dopadł Mill pierwszy katarek, który na szcęście był tylko katarkiem solo, a nie zwiastunem jakiegoś innego choróbska większego kalibru. Z miłych wydarzeń odkryliśmy że 20 kilomentów od domu mamy całkiem przyzwoitą plażę (a mieszkamy na południu kraju!), pojechaliśmy w Tatry na kolejne wakacje i zabraliśmy Mill do Morskiego Oka. Ponadto Mill skończyła pół roku, rozszerzyliśmy jej dietę i odkryliśmy że je wszystko i chętnie i dorobiliśmy się (no dobra, ja się dorobiłam) fanpage'a na facebooku. 


Wrześniowe wakacje: mode on. Byliśmy nad morzem, byliśmy w górach, byliśmy nad jeziorem (nieważne, że tak blisko) - wakacje 2014 uważam więc za mega udane. Mimo tego że nie obfitowały w dalekie i egzotyczne podróże, to jak na wakacje z niemowlakiem tak małym jak Mill i tak uważam że wymiotły totalnie.

PAŹDZIERNIK


Październik to powrót do szarej rzeczywistości. Ale to niekoniecznie coś złego. Ja mimo całego mojego uwielbienia dla lata nawet lubię powroty do pracy, do pewnej rutyny (choć dużo rodziców wyśmiało by moje użycie słowa 'rutyna'), regularności, zorganizowania. W październiku wróciłąm do pracy na pół etatu (dwa dni w tygodniu) i zaczęłam nauczycielski kurs który wymaga ode mnie obecności w Warszawie co dwa tygodnie, w związku z czym całą rodziną spędzamy dość interesujące weekendy w stolicy. W październiku Towarzysz Mąż wrócił do pracy, a ja musiałam po długich leniwych wakacjach nauczyć się ogarniać wszystko z jego sporymi całkiem nieobecnościami. W październiku powitaliśmy też pierwszego ząbka i zaczęłam chodzić na fizjoterapię żeby naprawić poporodowe kuku. Blogowi stuknęło 100.000 wyświetleń a ja usiłowałam odnaleźć się w wiecznym zalataniu (i ciągle usiłuję!).


Mill karmi się sama... Choć nie do końca BLW, bo i papki zdarza jej się dostawać i to dość często. Przyznam bez bicia że każdy posiłęk 'w kawałkach'  przyprawia mnie o przyspieszone bicie serca i strach przed zadławieniem. Ciągle BLW uskuteczniamy, ale bez ortodoksji. A Milly i tak je wszystko z apetytem....

LISTOPAD


W listopadzie zabiegania ciąg dalszy i czasu zdecydowanie mniej niż chciałabym, żeby było. Jesień rozpanoszyła się na dobre, choć byłą wyjątkowo ciepła i słoneczna. Udało nam się wyskoczyć z szybką wizytą do Angielskich Dziadków Mill, a ona sama rozpełzała się po całości i od tej pory jest nei do zatrzymania. I szczerze powiedziawszy listopad minął mi tak szybko że nawet dobrze nie zauważyłam że się zaczął a już się skończył. 


Drewniane klocki z Lidla będące listopadowym prezentem od Matki Polki okazały się hitem a dzień bez zabawy z nimi jest dniem straconym. Nie do końca opanowała jeszcze Mill wkładanie ich z powrotem na miejsce, za to uwielbia je wyciągać po sztuk dwie i stukać jeden o drugi. Albo jeść,
 wiadomo, ale jeść to lubi wszystko.

GRUDZIEŃ


Podobnie jak listopad, minął w trymiga. Powole lato nigdy nie wydawało się bardziej odległe. W grudniu Mill spotkała Mikołaja, przeżyła swoje pierwsze Święta i próbowała zjeść choinkę. Ponadto dopadł ją paskudny kaszel, który na szczęście, podobnie do wrześniowego kataru, nie okazał się być niczym innym jak tylko koszmarnym kaszlem, z którego zresztą już się wykaraskała. W grudniu pojawiła się górna jedynka i po raz kolejny polecieliśmy do Angielskiej Teściowej. Gdzie ciągle jesteśmy i odpoczywamy zbierając siły na kolejny bardzo pracowity styczeń (ale dopiero od siódmego, więc jeszcze trochę laby przed nami).


  
Oto cały rok w pigułce. Było fantastycznie. I oby było tylko jeszcze fantastyczniej (choć ciężko mi to sobie wyobrazić) w 2015! Czego i Wam życzymy,

z&m

Wednesday, 31 December 2014

M10 Favourite moments 2014: part 1

Ostatni dzień roku. Blogosfera roi się od postów podsumowujących rok - i mój nie będzie inny. To znaczy będzie inny bo to mój - nasz - rok, a nie czyjkolwiek inny, ale forma ta sama. 2014 w pigułce. Jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) roków (lat?) w całym moim nieomal już trzydziestoletnim (ups) życiu. Z pewnością najważniejszy. I mimo tego że słowa że wywracający wszystko dotychczasowe do góry nogami aż cisną się pod klawiaturę - to nie byłyby one prawdziwe. Bo zmieniło się wszystko, ale i nie zmieniło się nic. Pojawienie się Mill nastąpiło w najlepszym momencie, w spokojnym, pewnym, szczęśliwym związku, z tak zwaną karierą (hue hue, w edukacji karierą, że niby) ustabilizowaną na tyle że nie musiałam się martwić o to co będzie, z przyzwoitym urlopem macierzyńskim, z rodziną tuż obok wspierającą na każdym kroku. Gdybym chciała to sobie lepiej wymyślić to nie dałabym rady. Uwielbiam ten kończący się rok. I perspektywę kolejnych, prawdopodobnie jeszcze lepszych.

Dzisiaj część pierwsza czyli pierwsze półrocze. Jutro, w Nowy Rok - druga, z drugim półroczem. Tymczasem jedziemy z tym koksem bo muszę się szykować na Sylwestra (bo tak, wychodzimy na domówkę do znajomych tuż obok, a Teściowie na własne życzenie zostają z Mill)!

STYCZEŃ


Rok rozpoczęłam nieszczególnie, grypą żołądkową. Od tej pory aż do Świąt tegorocznych, odpukać, choróbska wszelakie trzymały się ode mnie z daleka. Teraz tylko kaszel mi został... Na szczęście Mill przeszło (na mnie, rzecz jasna). No ale miało być o zeszłorocznym styczniu... Wtedy zaczęłam szkołę rodzenia, którą do tej pory wspominam fantastycznie. Przestałam chodzić do pracy (rzyganie podczas lekcji niekoniecznie jest fajne), zgaga przybrała na sile i nie czułam się za dobrze. Osładzały mi styczeń takie cudowne prezenty takie jak ten od cioteczki J.


Tak wyglądałam na początlku stycznia, w okolicach siódmego, zeszłego roku, na urodzinach Babci-Pra, wtedy jeszcze nie Pra. Mill po wewnętrznej stronie brzucha wcale-nie-tak-bardzo wielkiego jak na siódmy miesiąc ciąży.

LUTY

Luty całkiem imprezowy był. Począwszy od urodzin Dzidka, wtedy jeszcze zwanego zwyczajnie J., poprzez okrągłę trzydziste urodziny Towarzysza Męża aż do przyjazdu teściów na calutki tydzień i w zwiazku z tym zwiedzania okolic. Mill kopała, zgagowała i była coraz bliżej. Mój brzuch w końcu wyskoczył porządnie.


Na początku lutego tuż przed urodzinami Dzidka. Sukienka ponoć stałą się inspirująca i Mama Juniora też taką - że niby dzięki mnie - posiada. I choć szafiarka ze mnie żadna to ta sukienka naprawdę była super w ciąży. Zresztą bez ciąży też jest super i do karmienia się sprawdza. Polecam zajrzeć do Intimissimi teraz podczas wyprzedaży bo ich sukienki na czas ciąży i karmienia sprawdziły mi się jak żadne inne.


A to moje ulubione selfie z brzuchem EVER. Uwielbiam brzuch na tym zdjęciu! W rzeczywistości chyba nie był aż tak duży (co zresztą widać podczas marcowej sesji ciążowej) ale wygląda tu zacnie. Zdjęcie zrobione na wycieczce w Browarach Tyskich (sic!) kiedy odwiedzali nas teściowie. Wymiotowałam bynajmniej nie z nadmiaru piwa, ale i to wspominam z rozrzewnieniem. 

MARZEC

Marzec jest chyba najważniejszym miesiącem w całym rocznym podsumowaniu - bo jest miesiącem pojawienia się Mill na świecie. W międzyczasie w marcu jeszcze ja obchodziłam ostatnie urodziny z dwojką z przodu, byłam na warsztatach kulinarnych piec różowe łakocie u Belli z GoodCake, miałam - a właściwie mieliśmy sesję ciążową i mały falstart z porodem (o tym tu, tu i tu). Aż w końcu 29 marca o 15:40 najpiękniejsze dziecko świata w moim subiektywnym i znanym wszystkim mamom odczuciu raczyło pojawić się po zewnętrznej stronie brzucha


Jedno z pierwszych zdjęć Mill, jeszcze na porodówce. Wierzyć się nie chce jaka ona była malutka... i chudziutka!

KWIECIEŃ


Kwiecień był miesiącem jednago wielkiego oswajania się z macierzyństwem. Wszystko było nowe, pierwsze, inne. Ale cudowne. Nigdy nie zapomnę pierwszego spaceru i spotkania z najwspanialszą położną środowiskową na świecie z którą zresztą do tej pory mam kontakt. Kwiecień to też pierwsza Wielkanoc Mill, i pierwsze spotkanie z Ruby Soho i Olgą z Instytutu Doświadczeń, które to znajomości zdecydowanie wygrywają w prywatnym plebiscycie na znajomości całego 2014 roku. Kwiecień to też czas uczenia się tego jak działa Mill (albo jak nie działa - ulewanie i biedna pupka szybko stają się przekleństwem na kolejnych kilka miesięcy).


Miesięczna Mill karmiona przez tatę moim mlekiem z butelki. Chwyciła od razu i aż do końca wakacji nie było problemów z takim karmieniem i było jej wszystko jedno czy je z piersi czy butelki. Potem się skończyło rumakowanie... No ale w kwietniu... w kwietniu jeszcze wszystko było możliwe!

MAJ

Maj upłynął nam dalej sielsko i słonecznie. Pogoda sprzyjała, spacery uskuteczniałyśmy w ilościach kilometrowych a ja w końcu ważyłam mniej niż przed ciążą. W maju były Millowe chrzciny i kolejna wizyta teściów i siostry TM z jej TM i dziećmi. W maju była majówka, pikniki Mamy Silesii, powrót do pracy na jeden dzień w tygodniu (mo dobra, 3 godziny z małym hakiem), debit Tuli i poznawanie Mill z coraz to większym gronem znajomych. W maju były też poporodowe komplikacje z których w końcu udało mi się wykaraskać na początku grudnia dzięki pani Kasi z fizjoterapii. Ale ogólnie maj długim i przyjemnym towarzysko miesiącem był. 


Zdjęcie mówi samo za siebie. Klasycznie, polsko ochrzciliśmy Mill, co było dla mnie ważne bardzo a TM się nie sprzeciwiał. Mill oczywiście śpi bo w tamtym czasie głównie spała.

CZERWIEC

Czerwiec to miesiąc... ślubów! Wybraliśmy się na aż cztery i trzy wesela do tego (tu, tu i tu). Pierwszy raz wyszłam bez Mill na wieczór (a potem dłuuuuugo już nie) i po raz pierwszy Mill leciała samolotem do swoich Angielskich Dziadków. 


Podczas jednego z wesel przeżyłąm dzicięce oblężenie. Mill, podobnie jak w maju, zwykła jeszcze byla spać całkiem sporo w związku z czym całą imprezę elegancko przespała. Było cudnie!



I tyle w pierwszym półroczu. O drugim będzie jutro. A tymczasem.... wskakuję w sukienkę i bezalkoholowo, ale jednak, idę się bawić i witać nowy 2015 rok. Oby jeszcze lepszy! A w międzyczasie doczytuję Wasze wspomnienia (jeśli napisałyście podobny post - wklejcie proszę link w komentarzu!) i czekam na Wasze ulubione wydarzenia minionego roku... I pozdrawiam, jak zwykle, najcieplej, choć w tym roku już ostatni raz.

z&m


Tuesday, 30 December 2014

M10 Chwile

Dziś zostawię Was z kilkoma zdjęciami. Zdjęcia na moim blogu są legendarnie słabe, głównie wykonane telefonem, niedopracowane, zwyczajne. Są dodatkiem do tekstu, a nie esencją bloga. Czasem pojawiają się lepsze, pracuję nad nimi.... A potem zapał mi opada i znów olewam zdjęcia. A jeszcze później oglądam piękne zdjęcia Ruby Soho albo Marleny i znów żałuję, że tak je olewam...

A czasem jedno zdjęcie ma naprawdę niesamowitą siłę rażenia i wszystkie słowa blogowe można wsadzić w... no... w czeluścia internetu do których nikt nie zagląda.

Te może nie są powalające. Nie są wykadrowane, tak jak trzeba. Światło mogło by być inne... I w ogóle można się czepiać. Ale po co. To chwile, które zatrzymane w kadrze, będą pamiątką naszej końcówki roku. Które w ułamku sekundy wywołają uśmiech albo oburzenie albo jeszcze inne emocje na twarzy Mill dużej na tyle żeby rozumieć, co się na tych zdjęciach dzieje. A nawet jeśli nie zrozumie... to będzie miałą jeszcze jedną rzecz, do której warto wracać.

Ściskamy Was mocno końcoworocznie i sentymentalnie,
z&m






Monday, 29 December 2014

M9 Dziewięć miesięcy in & out

Nie wiem czy zawsze tak jest, ale kiedy dziecku stuka dziewięć miesięcy to same się cisną refleksje i porównania do okresu ciąży która w standardzie trwa plus minus dziewięć miesięcy właśnie (moja tak właśnie standardowo trwała, a wody odeszły mi - choć odeszły to dużo powiedziane - w pięć minut po północy w dniu terminu).

Dziś dużo wspomnień w stylu: jak to było kiedy się dowiedziałam o istnieniu Mill (wstyd się przyznać ale dnia dokładnie nie pamiętam. Pracowałam w Oxfordzie 24/7, uczyłam, trochę asystento-dyrektorowałam w zastępstwie, nie miałam czasu na myślenie o tak przyziemnych sprawach jak jaki dzisiaj dzień konkretnie, ale mimo tego że nie pamiętam dokładnej daty to na pewno jeden z tych dni, które zmieniły moje życie, bez względu na to jak patetycznie i górnolotnie to brzmi, a uczucie jest chyba znane wszystkim rodzicom dowiadującym się że tak oto ich bezdzietne czasy mają nie tak znowu odległą datę przydatności do wykorzystania), jak to było w ciąży (zaskakująco nie-tak-dużo-brzuchowo, za to z rzyganiem przez praktycznie cały pierwszy i trzeci trymestr, ale poza tym bez większych na szczęście komplikacji, z pracą w drugim trymestrze i czasem na filmy, książki, seriale i porządki w trzecim - choć to akurat wspomnienie dosyć mgliste), jak to było kiedy Mill się urodziła (zadziwiająco spokojnie, naturalnie, normalnie. Spodziewaliśmy się oboje z Towarzyszem Mężem większych rewolucji) i jak jest teraz, po dziewięciu miesiącach (ciągle bardzo naturalnie, choć bardziej absorbująco. Czasy Millowego niemowlęctwa kiedy głównie spała wspominam z rozrzewnieniem. Teraz jest zdecydowanie bardziej wymagająca uwagi, odciągania od kabli niezliczoną ilość raz dziennie i innych zabaw okołodziecięcych. Teraz trzeba kminić co by tu zjadła bo czasy kiedy mleko było jedynym pokarmem wydają się bardzo odległe, a minęły raptem trzy miesiące. Teraz porusza się wszędzie gdzie chce, uwielbia stać, siedzieć, śmiać się, bić brawo, bić brawo rękami mamy i wygłupy szeroko pojęte, co oczywiście jest plusem. Podobnie jak nie martwienie się o brak umiejętności trzymania głowy, ulewanie, biedniutką pupę której nie pomagały żadne kremy. Albo uszkodzenie wątłego nowo-niemowlęcego ciałka przy ubieraniu - i mimo że to ponoć trudne - to ja i tak miałam paranoję że mnie się uda. No i kompletne poleganie na li i wyłącznie moim mleku - cieszę się, że ten etap już za nami, choć cieszyłam się każdym z nich kiedy trwał. I taki mam plan na następne dziewięć miesięcy. I kolejne dziewięć. I tak... chyba długo jeszcze).

I tak mi niepostrzeżenie rośnie dziewczynka jak na drożdżach.

A Wasze dzieci jak? Macie/miałyście podobne refleksje dziewięciomiesięczne?

Ściskamy mocno,
z&m


Sunday, 28 December 2014

M9 Plastik-fantastik

Moje dziecko kocha plastik.

Ku rozpaczy matki-estetki czyli mojej (rozpaczy mojej, nie matki).

Na nic się zdało selekcjonowanie zabawek, może nie tyle dizajnerskich prawdziwie, lecz ciągle estetycznych, cieszących matczyne oko drewnianych klocków, wizualnie przyjemnych długouchych królików od LaMillou, sorterów z Ikei i innych niemowlęcych przedmiotów.

Przyjeżdża człowiek do Angielskiej Teściowej, która siłą rzeczy nie czyta bloga (choć ponoć czasem ogląda) i nie wie o mojej niechęci do plastiku (to znaczy - nie zrozumcie mnie źle - zawsze wiedziałam że era plastiku, Myszki Miki, Monster High i innych tego typu nadejdzie, ale cieszyłam się chwilą że moje dziecko ma dopiero miesięcy dziewięć, i to niecałe, zgubnego wpływu równolatków zafiksowanych na różowy kicz rodem z Chin jeszcze nie odnotowało i szalałam póki mogłam zaspokajając własne gusta zabawkowo-estetczne po cichu przy tym licząc - o ja naiwna - na kształtowanie podobnegoż u Mill) i pod choinką zastaje paczek sześć. Od samej Angielskiej Teściowej, o reszcie rodziny nie wspominając. Zebrało się tego ze dwadzieścia prezentów, jeśli nie więcej, dla samej tylko Mill, o naszych nie wspominając. Matczyno-minimalistyczna część mnie już przed rozpakowaniem owych lekko załamała ręce. Nie ma szans żebyśmy zmieścili to wszystko w naszym bagażu podręcznym, walizkę trzeba będzie dokupić, opcji nie ma. A wiadomo - nie zostawimy wszystkiego, bo zwyczajnie nie wypada, bo ktoś się natrudził, żeby Mill zrobić przyjemność. Mnie, jak się okazało po rozpakowaniu prezentów - zdecydowanie bardziej wątpliwą, wszak wielka część paczek to plastikowe zabawki rodem ze znanej wszystkim młodym rodzicom firmy F-P, która jest często uwielbiana, w moją estetykę się nie wpisuje ni hu-hu (z wyjątkiem karuzelki, karuzelka była przednia! I mata dla niemowlaka najmniejszego też obleciałą, choć drugi raz bym jej nie kupiła, nawet okazyjnie). Większość nabyta pod szyldem ELC (Early Learning Centre - elc.co.uk) - w końcu nie ma co marnować czasu i na edukację nigdy nie jest za wcześnie. Nawet jeśli ta edukacja wizualnie odbiega mocno od tego, co lubi mama - za to świetnie odzwierciedla jak się okazuje wątpliwe gusta Angielskiej Teściowej (nie żebym coś miała do gustów mojej teściowej samych w sobie - lubię jej wnętrza i jej garderobę - natomiast jeśli chodzi o zabawki szału nie ma, nooo).

Milly, niestety, podziela gusta Angielskiej Teściowej w kwestii zabawek.

Uwielbia wszystkie swoje nowe plastikowe prezenty, a także odziedziczone po swoich kuzyknach plastikowe zabawki gabarytów większych od niej samej. Bawi się grającym i gadającym - o zgrozo - różowo-fioletowym edukacyjnym koszykiem kształtowo - kolorowym aż miło, wrzuca kulki w wielkiego dinozaura piszcząc przy tym jak wariatka i gra na instrumentowych grzechodkach kombinując przy tym po swojemu jak zlożyć je w jedno.

Już w myślach kombinuję jakby tu opróżnić jedną z szafek w salonie żeby te plastiki gdzieś trzymać. Poddałąm się więc walkowerem, i wbrew moim przekonaniom nowe zabawki wracają z nami do domu. Jednak nie poddałam się tak do końca - z powodu braku swojego pokoju Mill musi się też do mnie dopasować trochę - a walających się po salonie plastikowych żyrafek z mnóstwem kulek w środku - choćby nie wiem jak długo mnie przekonywać - nie zdzierżę. Kiedy zabawki nie są w użyciu mogą równie dobrze nie denerwować matki czyli mnie i spokojnie mieszkać sobie w zamkniętej szafce.

Dobry kompromis?

I jak u Was? Pozwalacie dzieciom na mnóstwo plastiku czy podobnie jak ja łudziłyście się że jeszcze na trochę Was ten problem nie będzie dotyczył? Albo podobnie jak Angielska Teściowa - nie macie nic do platiku?

Ściskam Was mocno angielsko,
z&m





Friday, 26 December 2014

M9 Święta, lenistwo, zęby i śnieg

Pierwsze Święta Mill minęły wspaniale. Nie zjadła choinki, za to opłatek możemy śmiało dodać do listy potraw ulubionych. Mimo choróbsk wszelakich moich, Millowych, Towarzyszwo-Mężowych i jak się okazało Babcio-Pra-owych też, ostatnie dni minęły nam wspaniale. Czytaliśmy co się da, oglądaliśmy co się da, rozmawialiśmy, jedliśmy (Matka Polka jak co roku przeszła samą siebie) i odpoczęliśmy za wszystkie czasy. Rozważaliśmy, podsumowywaliśmy, myśleliśmy. Każdy czas jest świetny na myślenie.

Żeby było jeszcze magicznej spadł śnieg, a w wigilijną noc deszcz pięknie dudnił o okno na poddaszu u Matki Polki gdzie spaliśmy. Mill jak już dawno nie obudziła się w nocy tylko raz i jak zwykle roztaczała aurę szczęścia absolutnego. Z małą przerwą ta aura, znaczy się, bo w końcu najpiękniejszy ze wszystkich prezentów trafił mi się właśnie od córeczki - przeklęta górna jedynka w końcu ujrzała światło dzienne. Może będzie w końcu trochę spokoju...

Tymczasem za nieco ponad godzinę wyruszamy w dalszy ciąg świętowania - Angielska Teściowa i cała rodzina Towarzysza Męża też czekają. Ja czekam na dalszy ciąg leniwych chwil kiedy nic nie muszę a wszystko (prawie!) mogę i liczę po cichu na kolejny świąteczny cud i magiczne ozdrowienie.

Ściskamy Was mocno, życzymy samych cudownych, rodzinnych chwil i do usłyszenia/poczytania - zdecydowanie jeszcze w tym roku.

z&m

A jak Wasze Święta? Też taka idylla czy wpadek aż szkoda pisać?




 








Tuesday, 23 December 2014

M9 Typowe!

Wiadomo, idą Święta. czas odpoczynku, czas dla rodziny, czas bez komputera, za to z książkami, zaległymi filmami, porządkami, gotowaniem (tego akurat u mnie dzięki Matce Polce jak na lekarstwo) i wszystkim niezwiązanym z pracą.

Owszem, udało mi się zrobić porządki, spędzić czas z rodziną, bardzo bez komputera. Udało mi się obejrzeć dwa filmy pod rząd i przeczytać całą książkę na raz. Po czym mój organizm chyba uznał, że jak już odpoczywać, to na całego... i postanowił się rozchorować.

Ale wróć, od początku. Zaczęło się od tego że Mill ni stąd ni zowąd zaczęła kaszleć. Gorączki brak i wszelkich innych objawów chorego dzidziusia też, ale w obliczu piątkowego wyjazdu wolałam podmuchać na zimne i zabrałam ją wczoraj do pediatry. A właściwie obie nas zabrał Dzidek wszak w taką pogodę piechotą, jak słusznie zauważyła Matka Polka, lepiej dziecka nie targać bo dopiero się rozłoży. Sama zabrać nas nie mogłam bo nasz alternator jednak jest do wymiany, psia kość, więc jesteśmy okołoświątecznie niesamochodowi. W każdym razie pani doktor powiedziała że zmian osłuchowych nie ma, dała Mill parę lajtowych lekarstw typu wit C w kropelkach, syrop z lipy (lepszy od prawoślazowego w Mill przypadku!) i sól morska do noska. W związku z czym Mill śmiga i prawie w ogóle nie kaszle już... Za to ja i Towarzysz Mąż kaszlemy na całego i ogólnie czujemy się nie bardzo... teges. W dzień przed wigilią, typowo. Choć to i tak lepiej niż parę (z sześć albo siedem) lat temu kiedy w dzień przed wigilią wylądowałam w szpitalu z atakiem kolki nerkowej i bólem takim że prawie nie pamiętam tego dnia (zdecydowanie wolę poród od kolki nerkowej, choć nie oszukujmy się, on do super przyjemnych też nie należy. Ale przynajmniej wynika coś z tego, no).

Udało nam się za to spotkać z A. - u której w Krakowie byłam przedświątecznie ja rok temu (o tym tu), a w tym roku w końcu A. zawitała do nas i poznała Mill, która z automatu rozdała jej milion uśmiechów i potraktowała jak swoją (albo i lepiej). Może wyczuła że A. to pierwsza osoba EVER po mnie i Towarzyszu Mężu która się o niej dowiedziała? Wszak była tuż obok a ja musiałam komuś powiedzieć bo myślałam, że pęknę (no bo taaaaaki news! A tu południe Anglii, daleko od domu, rodzicom powiemy na żywo - ustaliliśmy - a i nikomu innemu przez telefon nie chcieliśmy mówić bo jak to tak żeby rodzice się dowiedzieli na szarym końcu - nie ma opcji) i była możliwą najlepszą osobą do tego. Mamy dzięki temu fantastyczną więź. I dzięki paru innym rzeczom też, przepadamy za sobą i mimo rzadkich z racji miejsc zamieszkania i wiecznego zalatania spotkań zawsze jest tak jakbyśmy się widziały dzień wcześniej. Bardzo nam było miło z A. u siebie. I częstsze spotkania zdecydowanie są na liście naszych postanowień noworocznych.

A teraz w piżamie, z bolącymi mięśniami i próbą kaszlenia po cichu żeby nie obudzić śpiącej Mill idę się wieczornie poprzytulać do Towarzysza Męża i poczytać. Życzenia będą jutro. A jak!

A u Was jak tam? Zdrówko nie szwankuje? A na Wigilię wszystko gotowe?

Ściskamy,
z&m