Trzydziestka! Piękny wiek dla kobiety! Fragment ten
przewijał się w wielu życzeniach, które wczoraj otrzymałam. W
przeciwieństwie do zeszłego roku, kiedy wszyscy życzyli mi szczęśliwego
rozwiązania mającego nastąpić niebawem, w tym roku usłyszałam, że
najlepsze dopiero przede mną, że już dużo mogę, a nie wszystko muszę, i
że okolice trzydziestki są często ponoć cytowane jako najlepszy okres w
życiu przez staruszki które patrzą wstecz.
I wiecie co, poczułam to już dziś, w dzień po.
... A dalsza część posta i więcej zdjęć pod nowym adresem: http://itsmillyme.com/m12-impreza-
urodzinowa Zapraszam!
z.-
Dzidziusiowo-ciążowo. Ale nie tylko. Jeszcze nie zwariowałam. Poza tym: ciąża, blog, marzec 2014, Milenka, Milly.
Friday, 6 March 2015
Wednesday, 4 March 2015
M12 Już jest!
Kochani! Całkiem dumna zapraszam na nowego szybciutkiego posta pod nowym adresem:
itsmillyme.com
Dajcie znać jak wrażenia! Buźka!
z.-
Tuesday, 3 March 2015
M12 Birthday week, niespodzianki i dlaczego uwielbiam bloga pozablogowo
Kiedy mówię TM żeby może nie pił już piwa w okolicy jego urodzin (albo załadował pralkę, albo wyniósł śmieci, czy cokolwiek w ten deseń) nieodmiennie słyszę, że to jego 'birthday week' czyli urodzinowy tydzień. Tydzień urodzinowy od tygodnia nieurodzinowego różni się tym, że wcale nie ma siedmiu dni tylko dziewięć, bo wlicza się w niego łikend przed i łikend po. Mój birthday week zaczął się więc od dwudniowego zapieprzu w stolicy, ale jako że ja nigdy nie obchodziłam niczego tak długo (niczego!) to chyba się nie liczy. Od dzisiaj (mimo tego że poniedziałek to początek tygodnia, ale w poniedziałek nie wiedziałam jak się nazywam, czyli mojo-klasycznie ostatnio, ale sama się już znudziłam tym tematem więc Wam oszczędzę) postanowiłam jednak trochę poświętować. -Kochanie, Milly nie śpi, Ty idź z nią na nocnik. 6:40 rano. Towarzyszowi Mężowi wyszły oczy z orbit wszak takie rzeczy tylko w erze żony mocno podziębionej, a tu po przeziębieniu ani śladu. - It's my birthday week - odpowiedziałam tak słodko jak tylko umiałam (a Ci co mnie znają zauważą z pewnością że słodkie odpowiadanie jest zdecydowanie nie w moim stylu), a TM przewrócił oczami - i - co zrobić, poszedł z Milly na nocnik. 'Birthday week' śmierdzi mi więc nową świecką tradycją w naszym domu. Szaleć to szaleć.
* * *
Znacie Ruby Soho? No kogo ja pytam, no jasne że znacie! Ruby Soho oprócz wspaniałego bloga ma też całe mnóstwo innych zalet, które też na pewno znacie. A jedną z nich dość zapewne subiektywną i ocenianą z mojego punktu widzenia, jest to, że mieszka dosyć blisko. I to, że chodzi do fryzjera (wróć, chodzą do fryzjera, wszyscy u Ruby!) dwie ulice ode mnie. I jeszcze to, że ja pracuję popołudniami, a jej Małż ma pracę na zmiany i w związku z tym wolne czasem w środku roboczego tygodnia i to w godzinach dość umownie porannych (wiecie... tu z rozrzewnieniem wspominam czasy kiedy pobudki w okolicach 9:00 były dla mnie synonimem zrywania się o świecie). I takim to sposobem, kiedy cała rodzina umówiona jest do fryzjera w godzinach okołopołudniowych udaje nam się umówić czasem na jakiś spacer w parku albo kawę. Albo śniadanie. Czy coś. Lubimy się pozablogowo, no, po prostu.
***
Dziś umówiwszy się na przedfryzjerową kawę z rodziną Ruby Sohów przygotowałam szybkie śniadanie (wszak odkryłam przecudowną lokalną piekarnię francuską, a takich znalezisk nie wolno zatrzymywać tylko dla siebie! Napiszę o niej niebawem. A śniadanie w zamyśle miało być pięknie podane, blogowo-odpowiednie i zdjęciowo-kadrowo ustawialne. Miało mieć podkładki w chevron i białe naczynia z serwetkami w gwiazdki w tym sych samych kolorach co podkładki. Widziałam to juz w mojej głowie, widziałam, no! Ale z braku podkładek, serwetek w gwiazdki i czasu było jak zwykle), a w drzwiach zastałam to:
Tak, to jest beza. Najlepsza beza jaką w życiu jadłam. Specjalnie dla mnie. Z taktowną jedną świeczką.
No i co ja mam więcej napisać, no. Wzrusz nad wzrusze. Takie niespodzianki lubię, oj bardzo. To znaczy - nie zrozumcie mnie źle - i bez bezy lubiłabym Ruby Sohów równie mocno... Ale jest mi szalenie miło, ciepło, cudownie. Czuję się ważnie i w całym tym zalataniu złapałam oddech. Przyjaciele są. Są, starają się i czekają, aż czas okaże się łaskawszy.
Uwielbiam <3
Ściskamy Was mocno,
z&m
* * *
Znacie Ruby Soho? No kogo ja pytam, no jasne że znacie! Ruby Soho oprócz wspaniałego bloga ma też całe mnóstwo innych zalet, które też na pewno znacie. A jedną z nich dość zapewne subiektywną i ocenianą z mojego punktu widzenia, jest to, że mieszka dosyć blisko. I to, że chodzi do fryzjera (wróć, chodzą do fryzjera, wszyscy u Ruby!) dwie ulice ode mnie. I jeszcze to, że ja pracuję popołudniami, a jej Małż ma pracę na zmiany i w związku z tym wolne czasem w środku roboczego tygodnia i to w godzinach dość umownie porannych (wiecie... tu z rozrzewnieniem wspominam czasy kiedy pobudki w okolicach 9:00 były dla mnie synonimem zrywania się o świecie). I takim to sposobem, kiedy cała rodzina umówiona jest do fryzjera w godzinach okołopołudniowych udaje nam się umówić czasem na jakiś spacer w parku albo kawę. Albo śniadanie. Czy coś. Lubimy się pozablogowo, no, po prostu.
***
Dziś umówiwszy się na przedfryzjerową kawę z rodziną Ruby Sohów przygotowałam szybkie śniadanie (wszak odkryłam przecudowną lokalną piekarnię francuską, a takich znalezisk nie wolno zatrzymywać tylko dla siebie! Napiszę o niej niebawem. A śniadanie w zamyśle miało być pięknie podane, blogowo-odpowiednie i zdjęciowo-kadrowo ustawialne. Miało mieć podkładki w chevron i białe naczynia z serwetkami w gwiazdki w tym sych samych kolorach co podkładki. Widziałam to juz w mojej głowie, widziałam, no! Ale z braku podkładek, serwetek w gwiazdki i czasu było jak zwykle), a w drzwiach zastałam to:
Tak, to jest beza. Najlepsza beza jaką w życiu jadłam. Specjalnie dla mnie. Z taktowną jedną świeczką.
No i co ja mam więcej napisać, no. Wzrusz nad wzrusze. Takie niespodzianki lubię, oj bardzo. To znaczy - nie zrozumcie mnie źle - i bez bezy lubiłabym Ruby Sohów równie mocno... Ale jest mi szalenie miło, ciepło, cudownie. Czuję się ważnie i w całym tym zalataniu złapałam oddech. Przyjaciele są. Są, starają się i czekają, aż czas okaże się łaskawszy.
Uwielbiam <3
Ściskamy Was mocno,
z&m
Sunday, 1 March 2015
M12 Wyjątkowo krótki miesiąc aka czy da się pogodzić macierzyństwo z karierą
Marzec mamy. Marzec! Jak? Kiedy? Ja się pytam, gdzie jest luty?! W natłoku zajęć minął mi tak szybko że aż mnie to przeraża. Samo niemowlę (jeszcze tylko przez miesiąc, chlip chlip!) to harówka na pełen etat, do tego praca i kurs warszawski - drugi, projekt dla jeszcze innej firmy plus tłumaczenia z doskoku - trzeci. Gdzie w tym wszystkim blog nie wiem, że już nie wspomnę o życiu towarzyskim, które mocno się ostatnio ograniczyło. O ekscesach typu jakiekolwiek uczestnictwo w kulturze, muzeach, kinach czy nowościach wydawniczych nie wspomnę.
I powiem Wam coś - to bujda, że wszystko się da. Ja robię to wszystko (choć wiem że w edukacji słowo 'kariera' brzmi nader szumnie), ale mam permanentne wyrzuty sumienia za każdym razem że akurat nie robię czegoś innego - wiecie, jadę do Matki Polki żeby z Babcią Pra ogarnęły mi trochę Mill bo muszę pisać esej i wściekam się że muszę go pisać zamiast spokojnie sobie obserwować jak mi córeczka raczkuje z użyciem kolan, co uskutecznia od jakichś czterech dni (nie ma to jak chodzić przy meblach po to żeby w końcu skumać czworakowanie, ale podobno nie Mill jedyna taka), później wracam do Mill i bawię się z nią na macie myśląc o tym co jeszcze muszę zrobić do pracy, w pracy nie mam czasu myśleć o czymkolwiek poza pracą natomiast w drodze powrotnej już obczajam co będę robić w kolejnym tygodniu i gdzie wcisnę fuchy projektowe, gdzie pediatrę, gdzie zakup bucików. Wracam do domu, usypiam Milly i zamiast cieszyć się tym czasem z córeczką myślę już o tym czym będzie post i jak go zilustruję kiedy ona zaśnie. A kiedy zasypia mam wyrzuty sumienia że nie spędziłam z nią wystarczająco dużo czasu, więc kolejnego dnia spędzam z nią cały czas którego nie mam jednocześnie zawalając coś pracowego, co albo nadrobię kosztem snu... albo nie. I koło się zamyka. Padam.
Na dłuższą metę tak się nie da. Informacja o tym że już marzec bardzo mnie ucieszyła, bo znaczy tyle że widzę światełko w tunelu. Widzę koniec projektów, jakąś Wielkanoc na horyzoncie, jakiś względnie większy luz po 22 marca jeśli chodzi o kurs warszawski. Bez widoków na ograniczenie liczby zajęć było by słabo i musiałabym z czegoś zrezygnować. A nie wiem z czego, bo nie lubię się czegoś podejmować a później tego nie kończyć. Chyba mi się jeszcze nie zdarzyło i wolałabym mieć czyste konto w tej kwestii. Ale trzeba też mieć czas na życie, zdecydowanie. Nie chcę być jedynym z tych mikro-przedsiębiorców chwytających się każdego zlecenia jak tonący brzytwy kosztem rodziny. Nie chcę, żeby moje dziecko widziało mnie częściej z telefonem przy uchu niż bez niego. Nie chcę nie mieć czasu na leniwe weekendowe śniadania, przytulanki i łaskotki w łóżku i wieczorne lektury niekoniecznie związane z pracą. Nie chcę też tkwić w domu kompletnie bez niezależności, wypłaty i z etykietką pełnoetatowej pani domu, Matki-Polki (i nie piję tu do mojej własnej!) i bogini domowego ogniska, czy jak to szło... Bo to też nie do końca ja. Chcę znaleźć złoty środek, ale jeszcze nie wymyśliłam jak.
Póki co poszukiwania zawiodły mnie w totalny nadmiar zajęć, niedomiar czasu i brak pełnej satysfakcji z każdego elementu. Nie da się, no nie da się robić wszystkiego. I tak, ja jestem z tych co chcą zjeść ciastko i mieć ciastko (i nie tyć!) i po raz kolejny uczę się że jakoś, kurka, to naprawdę jest awykonalne. Chyba, że Wam się udaje? Jak? No jaaaaak?
Ściskamy,
z&m
I powiem Wam coś - to bujda, że wszystko się da. Ja robię to wszystko (choć wiem że w edukacji słowo 'kariera' brzmi nader szumnie), ale mam permanentne wyrzuty sumienia za każdym razem że akurat nie robię czegoś innego - wiecie, jadę do Matki Polki żeby z Babcią Pra ogarnęły mi trochę Mill bo muszę pisać esej i wściekam się że muszę go pisać zamiast spokojnie sobie obserwować jak mi córeczka raczkuje z użyciem kolan, co uskutecznia od jakichś czterech dni (nie ma to jak chodzić przy meblach po to żeby w końcu skumać czworakowanie, ale podobno nie Mill jedyna taka), później wracam do Mill i bawię się z nią na macie myśląc o tym co jeszcze muszę zrobić do pracy, w pracy nie mam czasu myśleć o czymkolwiek poza pracą natomiast w drodze powrotnej już obczajam co będę robić w kolejnym tygodniu i gdzie wcisnę fuchy projektowe, gdzie pediatrę, gdzie zakup bucików. Wracam do domu, usypiam Milly i zamiast cieszyć się tym czasem z córeczką myślę już o tym czym będzie post i jak go zilustruję kiedy ona zaśnie. A kiedy zasypia mam wyrzuty sumienia że nie spędziłam z nią wystarczająco dużo czasu, więc kolejnego dnia spędzam z nią cały czas którego nie mam jednocześnie zawalając coś pracowego, co albo nadrobię kosztem snu... albo nie. I koło się zamyka. Padam.
Na dłuższą metę tak się nie da. Informacja o tym że już marzec bardzo mnie ucieszyła, bo znaczy tyle że widzę światełko w tunelu. Widzę koniec projektów, jakąś Wielkanoc na horyzoncie, jakiś względnie większy luz po 22 marca jeśli chodzi o kurs warszawski. Bez widoków na ograniczenie liczby zajęć było by słabo i musiałabym z czegoś zrezygnować. A nie wiem z czego, bo nie lubię się czegoś podejmować a później tego nie kończyć. Chyba mi się jeszcze nie zdarzyło i wolałabym mieć czyste konto w tej kwestii. Ale trzeba też mieć czas na życie, zdecydowanie. Nie chcę być jedynym z tych mikro-przedsiębiorców chwytających się każdego zlecenia jak tonący brzytwy kosztem rodziny. Nie chcę, żeby moje dziecko widziało mnie częściej z telefonem przy uchu niż bez niego. Nie chcę nie mieć czasu na leniwe weekendowe śniadania, przytulanki i łaskotki w łóżku i wieczorne lektury niekoniecznie związane z pracą. Nie chcę też tkwić w domu kompletnie bez niezależności, wypłaty i z etykietką pełnoetatowej pani domu, Matki-Polki (i nie piję tu do mojej własnej!) i bogini domowego ogniska, czy jak to szło... Bo to też nie do końca ja. Chcę znaleźć złoty środek, ale jeszcze nie wymyśliłam jak.
Póki co poszukiwania zawiodły mnie w totalny nadmiar zajęć, niedomiar czasu i brak pełnej satysfakcji z każdego elementu. Nie da się, no nie da się robić wszystkiego. I tak, ja jestem z tych co chcą zjeść ciastko i mieć ciastko (i nie tyć!) i po raz kolejny uczę się że jakoś, kurka, to naprawdę jest awykonalne. Chyba, że Wam się udaje? Jak? No jaaaaak?
Ściskamy,
z&m
Friday, 27 February 2015
M11 EkoTuptusie - papucie idealne
Długo opierałam się butom dla Mill. Nie chodzi – myślałam,
po co jej buty – myślałam. Aż pewnego styczniowego dnia – wstała (o staniu
więcej tutaj). I okazało się że antypoślizgi w skarpetkach to ściema, o ile te
skarpetki w ogóle miała na nogach bo miały one magiczną właściwość znajdowania
się gdzie popadnie, tylko nie ma niemowlęcych stopach (dopiero później
dowiedziałam się że WSZYSTKIE skarpetki niemowlęce mają takie właśnie
czarno-dziurowo dematerializujące się z dziecięcych stópek właściwości).
Przyszłam więc w końcu do tego żeby zamówić dla Mill ekoTuptusie, które u RubySoho której jestem wielką fanką bardzo się sprawdziły. U jej dzieci znaczy się,
Młodego i Kropki, a że Kropka jest o sześć tygodni starsza od Mill i
motorycznie zdecydowanie bije ją na głowę to była to rekomendacja testowana od
dawien dawna, wszak z tego co pamiętam Kropka szczęśliwą posiadaczką tych
paputków stała się już w okolicach szóstego miesiąca życia. Widziałam,
pomacałam, zmierzyłam Mill należący do Kropki egzemplarz (Ruby twierdzi że jej
wystarczyło porządne zmierzenie dzieciom stóp, ale kto by zawracał sobie tym
głowę skoro można było przymierzyć na żywo?) i wyszło na to że szalony rozmiar
stopy S czyli najmniejszy dostępny ma nasza córeczka. No ale tego można się
było spodziewać biorąc pod uwagę fakt że ja mam 36 a Towarzysz Mąż 38 (tak,
świetnie się złożyło że mieliśmy ślub w maju bo miał przyzwoity wybór w
kolekcjach komunijnych). Wśród mnóstwa wzorów i kolorów wybrałam gładkie,
czekoladowe – jako że dziecięce ciuszki są z reguły wzorzyste i kolorowe
niekoniecznie chciałam żeby butki robiły im konkurencję. Kiedy przyszły
spodobały mi się jeszcze bardziej niż na stronie, natomiast moja mama
stwierdziła, jak już pisałam na facebooku, że ‘wyglądają jak lacie starego
chłopa do szpitala’. Duża część z Was podzieliła opinię Matki Polki, ja
natomiast dalej upieram się że są ładne, proste, klasyczne i co najważniejsze
spełniają swoje zadanie. Moja przyjaciółka A. (ta od Byfyja) się ze mną zgadza,
chyba jako jedyna. Dzięki za wsparcie, A.!
A jeśli ktoś ma inne poczucie estetyki to przecież może
wybrać jeden z kolorowych tudzież bardziej bogato zdobionych lub wzorzystych
modeli, dla każdego coś się znajdzie. Ale najważniejsze – dla mnie – jest to,
że oprócz tego że dziecko obute w butki rzeczywiście się nie ślizga (w
przeciwieństwie do rzekomo antypoślizgowych spodów skarpet i pajacy) i – o
dziwo – pozostaje na nodze. Cały. Boży. Dzień.
Tylko matka małych ruchliwych stworzonek jest w stanie zrozumieć co to znaczy. Po pierwszej godzinie na nogach oczy mi wyszły z orbit, po drugiej sprawdzałam czy z jej stopami pod spodem wszystko okej i nie są sine (było wszystko okej i nie były sine) a po trzeciej musiałam się uszczypnąć czy dobrze widzę, że moje dziecko ciągle nie świeci gołą stopą w środku zimy. Tym samym ekoTuptusie absolutnie wygrały.
Tylko matka małych ruchliwych stworzonek jest w stanie zrozumieć co to znaczy. Po pierwszej godzinie na nogach oczy mi wyszły z orbit, po drugiej sprawdzałam czy z jej stopami pod spodem wszystko okej i nie są sine (było wszystko okej i nie były sine) a po trzeciej musiałam się uszczypnąć czy dobrze widzę, że moje dziecko ciągle nie świeci gołą stopą w środku zimy. Tym samym ekoTuptusie absolutnie wygrały.
Zrobione są z miękkiej włoskiej skóry licowej (co brzmi
bardzo ekskluzywnie, ale gdyby były zrobione z miękkiej polskiej skóry albo
niechby nawet, niech stracę, litewskiej albo francuskiej, na przykład,
lubiłabym je równie bardzo) a od spodu mają nubuk z antypoślizgowymi łatkami,
które ponoć z czasem odpadają (nasze wciąż się trzymają, ale może dlatego że
Mill co najmniej tyle samo czasu co w nich stojąc spędza pełzając i siedząc),
co wszak nie przeszkadza użytkowaniu i nie zmienia jego komfortu.
I do tego cena. Cena, w zależności od wzoru/koloru, oscyluje
w okolicach pięćdziesięciu złotych. Z czystym sumieniem stwierdzam że liczba
niezgubionych skarpetek od kiedy je mamy to ekwiwalent tej ceny co najmniej.
Moim zdaniem bardzo adekwatna do jakości i wielkości stópki niemowlaka. Ceny
dziecięcych butów nieraz powalają mnie z nóg (dlaczego mam wydać więcej na
mikro mini buty dla Mill niż trochę mniej mikro dla siebie, no dlaczeeeeego?) a
ta zaskoczyła mnie pozytywnie. Także śmiga Mill codziennie w niespadających ekoTuptusiach a ja zaliczam się do grona klientów tak zadowolonych, że na
roczek zamierzam nabyć jeszcze jedną parę, być może, ulegając trochę presji
Matki Polki, trochę bardziej dziecięcą, ale jeszcze nie wiem. Dla mnie to
niemowlęce buty podomowe idealne. Tym samym polecam dalej i oby i u Was się
sprawdziły!
EkuTuptusie do nabycia tu: http://www.fiorino.eu/sklep/pl/
Zaznaczam że nie współpracuję z dystrybutorem ekoTuptusiów
(a szkoda! Może niczym, ekhem ekhem, poczytny bloger-marketingowiec powinnam
była z wnioskiem o taką współpracę wystąpić) a zwyczajnie rekomenduję Wam
produkt który i ja kupiłam z rekomendacji i przepadłam, taki jest dobry!
A Wy jak? Od jakich butków/paputków zaczynały Wasze dzieci?
A może macie dywany i poślizgi Wam niegroźne?
Ściskamy,
Monday, 23 February 2015
M11 Idzie nowe...
No cóż, zbliżają się moje urodziny. Na Śląsku, w
przeciwieństwie (chyba?) do reszty kraju, urodziny to ‘big deal’, imienin nikt
nie obchodzi i prawdę mówiąc ja nawet nie do końca wiem kiedy moje przypadają.
Dodatkowo te urodziny to jedne z tych okrągłych, związane ze zmianą obu
cyferek, przez niektórych witane z radością, przez innych, chyba bardziej
licznych, z przerażeniem, a przeze mnie z mieszaną obu.
- Co chcesz na urodziny? – zapytał ostatnio Towarzysz Mąż co
kompletnie mnie zaskoczyło.
Nie żeby mnie zaskakiwało że Towarzysz Mąż myśli o prezencie
(a jeszcze z miesiąc miał, przecież!), ale to, że pyta. Do teraz nie pytał,
zawsze ufał swoim instynktom i zawsze trafiał.
- Ciężko coś dla Ciebie kupić w tym roku – stwierdził, nie
czekając na odpowiedź
- W sensie, że już wszystko mam? Że już niczego nie
potrzebuję? Że widzisz że pozbywam się nadmiaru bardziej niż nabywam (choć
nabywam czasem też, ale zdecydowanie w mniejszych ilościach za to lepiej
przemyślawszy czy dana rzecz jest mi faktycznie potrzebna)? Ojej…
- Hmmm… odrzekł Towarzysz Mąż – bardziej dlatego że z reguły
mówiłaś od czasu do czasu ‘chciałabym to i to’ przy różnych okazjach a ja
słuchałem i notowałem, a kiedy przychodził moment zaglądałem do notatek. Teraz
a moich notatkach są ‘książeczki wydawnictwa ‘Dwie Siostry’ dla Milly,
ekotuptusie dla Milly, pchacz dla Milly*, butki Emel dla Milly, komplet pościeli dla Milly, ubranka dla Milly
i kolejne opakowanie żelu na ząbki dla Milly’. Słaby pomysł na trzydziestkę.
* * *
Przemyślawszy sprawę mówię do Towarzysza Męża:
- Wiesz co, na urodziny chciałabym stronę.
- Jak stronę?
- No taką, żeby bez tego blogspota była. Wiesz, millyme pl
albo com albo jakoś tak.
- Aaaaa, że domenę chcesz.
- Tak, i żeby graficznie ładna była też bym chciała. Taka…
mniej obciachowa. Przejrzystsza, wyraźniejsza,
łatwiejsza w wizualnym ogarnięciu. Ale nie taka jak u wszystkich. Tylko
ciągle jednak moja, ale bardziej… no wiesz. W pewnym sensie profesjonalna.
- Szablon porządny chcesz, w sensie.
- Tak. Chyba? Ale żeby to łatwe było w obsłudze, bo jak
będzie ciężkie to mi się nie będzie chciało w to bawić i tego nie będę
obsługiwać i wrócę na blogspot z podkulonym ogonem. Ma wyglądać lepiej, ale
ciągle być tak… swojsko. Mojo. I wiesz, zdjęcia ładne tylko też chcę mieć.
iPhone, nawet piątka, jako ustrojstwo do robienia zdjęć się jednak nie nadaje.
Więc… może nauczysz mnie obsługi naszego aparatu? Wiesz, tego dużego?
- Hmmm… i to chcesz na urodziny?
- To.
- Dobra.
* * *
Zasiadł więc Towarzysz Mąż przed komputerem i wśród moich
przekleństw że nie siedzi z Milly i ze mną a w zasadzie czasem że nie siedzi z
Milly bo ja muszę pracować, dłubał tą stronę i domenę i stawiał pierwsze kroki
i technicznym świecie blogosfery o którym ja dotąd nie miałam pojęcia. Pewnie
trochę pomaga mu fakt że lubi rzeczy okołokomputerowe i że jest grafikiem z
wykształcenia. Pewnie trochę przeszkadza mu fakt że nie ma pojęcia o
webmasterowaniu (i tak, wiem już co to jest!) i że nie do końca rozumie to, o
czym piszę (i tak, wie że trochę o nim też). Ale skoro tak sobie urodzinowo
zażyczyłam… To się postarał.
* * *
Tym samym, wszem i wobec, na parę dni przed premierą
(ostatnie poprawki, tagowania i inne takie jeszcze przed nami) uroczyście
ogłaszam, że w moje trzydzieste (au!) urodziny, czyli 5 marca 2015 roku nastąpi
oficjalna premiera mojej nowej, ładnej i (mam nadzieję!) funkcjonalnej strony:
It’s Milly me!
Cieszę się jak dziecko. Coś czuję że to będzie najlepszy
prezent urodzinowy EVER!
I mam nadzieję, że Was tam ugoszczę jeszcze lepiej niż tu.
I, mimo tego że przeprowadzki są bardzo stresujące, czasochłonne i
wyczerpujące, to z reguły kończą się pięknymi nowymi wnętrzami, poczuciem
spełnienia i jeszcze lepiej służą rozwojowi, odpoczynkowi i zwykłemu cieszeniu
się z życia. Czego Wam i sobie (już teraz!) życzę.
To jak, zajrzycie do mnie? Mimo że to premiera stroje
wieczorowe nieobowiązkowe, szalenie miło mi będzie Was gościć i w dresie!
Ściskamy mocno jeszcze ze starych śmieci,
z&m
*pchacz dla Milly został już dla niej nabyty w ramach przedwczesnego roczkowego prezentu od mamy chrzestnej A.B.-B. Będzie o nim jeszcze, stay tuned!
Saturday, 21 February 2015
M11 Hejt
Anonymous 20 February 2015 at 14:13
A Wy znów to dziecko w takie mrozy męczycie ...
Taki oto komentarz znalazłam pod moim ostatnim postem. Myślicie sobie, cóż takiego, dziewczyno, to żaden hejt.
A ja pół dnia myślę (a zaznaczam, że nie mam czasu na myślenie o takich pierdołach, jasny gwint!) o tym, co odpowiedzieć. Że jakie mrozy skoro było dziewięć stopni na plusie (ja wiem że połowa lutego, że to niekoniecznie normalne, że zima która wcale nie jest wybitnie zimna - ale przecież aż takiej blogowej wszechmocy nie mam żeby pogodę kontrolować. A że ona była łaskawa... No hejtowy peszek). Że 'to dziecko' nie wydawało się zmęczone, za to całkiem ukontentowane długimi spacerami, atencją i nowościami wokół. Kolejny peszek. Że jakie 'znów', wszak nie pzypominam sobie żebyśmy już wcześniej 'to dziecko' w 'takie mrozy' męczyli...
A potem zastanowiłam się czy warto dyskutować z anonimowymi użytkownikami sieci bezwzględnie niczym jury w konkursie na perfekcyjnych rodziców oceniającymi kawałek rzeczywistości który widzą w internecie. Nie znają nas, nie wiedzą jacy jesteśmy, a tym bardziej jakie jest nasze dziecko, a na podstawie kilku notek, zdjęć i luźnych notatek kreują obraz umęczonego dziecka w mrozach z winy rodziców.
Zastanawiam się czasem nad motywacją tych osób. I naprawdę nic nie przychodzi mi do głowy. Nie wiem czy to ta anonimowość, czy brak własnego życia, czy zwyczajna chęć dokopania drugiemu człowiekowi po to żeby poczuć się lepiej samemu ze sobą (której to chęci nie podzielam, nie rozumiem i nie chcę rozumieć). Ale dosyć to smutne.
I chciałabym tu moralizatorsko zaapelować do osób, które bez ujawniania twarzy, imienia i nazwiska czy choćby ksywy buszują po blogach, forach i stronach plotkarskich niesprawiedliwie oceniając, dosadnie komentując i bez powodu wbijając szpile. Chciałabym, ale tego nie zrobię. Bo wiem, że to niczego nie zmieni. Mogę się frustrować, przejmować, prosić - ale, jak mawia stare blogowe powiedzenie 'haters gonna hate' - niestety. Mogę za to robić swoje i zamiast przejmować się anonimowymi uwagami - cieszyć się z tych nieanonimowych, zarówno komentarzy i wiadomości prywatnych, które sprawiają, że mi się chce. I to jak mi się chce!
A kiedyś... może kiedyś.... Nauczę się nie przejmować.
A Wy, spotykacie się z hejtem? Boli Was czy jest Wam zupełnie obojętny? A może budzi jeszcze inne uczucia?
Ściskamy,
z&m (gwoli ścisłości - znów nieumęczone i bez mrozów)
Subscribe to:
Comments (Atom)

