Monday, 17 February 2014

W34 Hipnoporód - warto nie warto?

Moja historia przedporodowa jest długa.

Porodu bałam się panicznie, od zawsze. Na pierwszej wizycie u mojej ginekolożki, kiedy już wiedziałam że jestem w ciąży, nieopatrznie wyraziłam swoje obawy. Ona od razu, że w takim razie machniemy cesarkę albo zewnątrzoponowe i po problemie. Coooo? Podejście to mnie zaskoczyło mocno.

Postanowiłam jednak więcej poczytać, więcej się dowiedzieć, zobaczyć co i jak. W sumie tyle kobiet rodzi, i mimo bólu jakoś do siebie dochodzi, co więcej, decyduje się na kolejne dzieci. Musi to więc być do przeżycia.

Na poród w wodzie byłam nastawiona od dawien dawna. Trochę już pisałam o tym tu. Mój próg bólu do wybitnie wysokich nie należy, ale im więcej czytałam tym bardziej byłam pewna swojej decyzji. Poród w wodzie wyklucza jednak wszelkie medyczne znieczulacze. Albo rybka albo akwarium ( a swoją drogą, czy tylko ja uważam że to powiedzenie kompletnie nie ma sensu? Przecież rybki zdecydowanie nie wykluczają akwarium ani vice versa, wręcz przeciwnie!). Poszłam więc w rybki (albo akwarium) i ambitnie zaplanowałam, że chciałabym rodzić w wodzie.

A potem zobaczyłam filmik na dziecięcym kanale Agnieszki, nieesia25. O hipnoterapii przy porodzie tudzież hipnoporodzie. I przepadłam (zwłaszcza, że połączenie hiponoterapii i porodu w wodzie rację bytu ma). Filmik możecie obejrzeć tu:




Temat zainteresował mnie do tego stopnia, że postanowiłam nabyć płyty polecane przez Agę, i płyty w końcu do mnie dotarły, razem z moją teściową. Towarzysz Mąż je dorwał w dobrej cenie na eBayu, wysłano je do teściowej, i przyszły, i przyleciały i w skrócie - mam je i ja!

Płyty powinno się słuchać od 32 tygodnia - trochę to przepasowałam, ale to nic, po prostu będę słuchać codziennie (instrukcja mówi żeby robić to parę razy w tygodniu, a na dwa tygodnie przed terminem codziennie, a ja ambitnie będę słuchać codziennie od już) i zobaczymy jak mi pójdzie. Dzisiaj, kiedy wszyscy domownicy permanentni i tymczasowi, pojechali do Krakowa, ja w końcu miałam szansę się za płytę zabrać. I jakie są moje pierwsze wrażenia?

Super! Ale.... zasnęłam! Mimo tego, że zgodnie z zaleceniami książeczki w środku, płytę puściłam będąc bardzo obudzona (wczesnym popołudniem, po małym joggingu w parku i porządkach domowych). Ponoć to normalne, zdarza się, podświadomość ciągle działa tak czy inaczej, ciekawe jak mi pójdzie dalej. Nie wiem co jest na płycie. Nie obudziłam się na 1, 2, 3, 4, 5 wake up! które ponoć mówi Maggie Howell, autorka płyty (skoro się nie obudziłam to skąd wiem że tak mówi, zapytacie, a wiem to mianowicie z jednego z miliona forów, które przeczytałam, zanim zdecydowałam się płytę zakupić), obudziłam się gdzieś w połowie nagrania które leciało chyba trzeci raz. Drzemka w dzień mile widziana, bo jednak ciąża mnie już lekko męczy, nie ma co, ale mimo drzemki mam nadzieję że podświadomość zadziałała, i coś tam zakonotowała.

W płycie pokładam wielkie nadzieje. Po dzisiejszej sesji jestem zrelaksowana, a to zawsze jakiś dobry początek (zwłaszcza że zwykle po drzemkach w dzień czuję się jak zombie i nie mogę do siebie dojść, dlatego też drzemek w dzień zwykle nie praktykuję). Choćby ta płyta miała tylko zredukować mój strach przed porodem (a ponoć u 90% badanych kobiet to zadziałało w ten sposób) to chyba warto.

Tak, wiem że różnie może być. Tak, wiem że może się skończyć cesarką. Tak, wiem, że będzie bolało.

Ale wiem też, że nasze, dziewczyńskie, ciała są zaprojektowane tak, żeby rodzić. Zawsze były. Więc może warto się poddać naturze, na tyle na ile się uda, i zobaczyć co z tego wyjdzie?

Jakie są Wasze doświadczenia? Co myślicie o hipnoporodzie? Może któraś z Was stosowała? Każde doświadczenie mile widziane!

Już niedługo...!

Czekające na spotkanie (przynajmniej co druga),
z&m

Sunday, 16 February 2014

W34 Miejsca: Browary Tyskie

W ramach teściów ciągle na włościach (naszych, i byle do środy!) staramy się z Towarzyszem Mężem zapewniać im jakieś pozadomowe rozrywki w ramach pobytu na Śląsku.

Szczęśliwie teściowie są samowystarczalni i dużo zajmują się sobą, dzięki czemu Toarzysz Mąż może spokojnie pracować a ja spokojnie wisieć z głową nad kibelkiem. Ewidentnie ma córka jadłowstręt a ja muszę się z tym użerać... Cóż, już niedługo!

Ale w przypływach lepszego samopoczucia (mojego) i braku pracy (Towarzysza Męża) staramy się coś tam robić razem i teściów śląsko rozrywać. I w ramach tych rozrywek postanowiliśmy pojechać do Browarów Tyskich, które mnóstwo znajomych nam polecało. Ja byłam tam 10 lat temu (i wszystko wyglądało zupełnie inaczej) kiedy ambitnie robiłam kurs na przewodnika wycieczek (Towarzysz Mąż umarł ze śmiechu na wieść o tym, wszak moja orientacja w terenie jest tak zła, że potrafię się zgubić w drodze z sypialni do łazienki własnego mieszkania, według Towarzysza Męża, rzecz jasna. Chciałabym ostro protestować, ale niestety mogę tylko delikatnie. Drogę z sypialni do łazienki mam obcykaną wszak i trafię nawet z zamkniętymi oczami dzięki Millusinym conocnym pobudkom w wiadomym wszystkim ciężarówkom celu, ale już z kuchnią rzeczywiście mam problem). Towarzysz Mąż był w browarze w Żywcu, ale do Tychów jakoś mu się nie udało dotrzeć do tej pory. Na szczęście, bo jedna rozrywka teściowa więcej.

Primo, dzień przed wycieczką zadzwoniłam do Browaru i zapytałam o przewodnika anglojęzycznego. Bez problemu, mówi przemiła pani, i 'czy może być 10:00?' pyta. 'Jasne' - odpowiadam ja, po czym dzwonię pięć minut później i pytam, czy może być jednak ciut później, wszak przemyślawszy długość naszego porannego zbierania się 10:00 to zdecydowanie za wcześnie. 'Jasne' - odpowiada wciąż przemiła i w ogóle nie zirytowana pani i umawiamy się na 11:00. 

Bilet na 2,5godzinną wycieczkę kosztuje - uwaga - 12PLN. W tym przewodnik - człowiek, nie książka - może być i anglojęzyczny, 20 minutowy film 3D z historią browaru, upominek dla zwiedzających i pół litra piwa do degustacji. Mega deal, uważam. Szczęśliwców co się zwią studentami i emerytami cała przyjemność kosztuje złociszy sześć. SZEŚĆ! To taniej niż piwo na Mariackiej.

Do naszej zamówionej wycieczki dołączyło jeszcze dwóch chłopaków. Na oko takich z biletami za sześć złotych. Mamy więc bardzo skromne grono zwiedzającychz panią przewodnik, która wie o czym mówi. Moi teściowie zachwyceni jej angielskim, ja mniej, ale to zboczenia nauczycielskie i się czepiam. Grunt że wie o czym mówi i że teściowie zachwyceni. Towarzyszowi Mężowi też się podoba, no ale jak mu się ma nie podobać, skoro jesteśmy w browarze, a że Towarzysz Mąż jest wielbicielem piwa wiadomo nie od dziś.

Mój wystający brzuch w browarze wygląda dziwnie, ale córcia grzeczna. Pani przewodnik ostrzega, że kiedy pójdziemy zwiedzać linię produkcyjną musimy przejść trzy kilometry i nie ma możliwości odłączenia się od grupy, więc mam się zastanowić czy dam radę. A co mam nie dać!? Chyba wyglądam znacznie gorzej niż funkcjonuję. Przejście trzech kilometrów to naprawdę nie jest jakieś wyzwanie z kosmosu. Czy jest? Nie wiem, dla mnie nie było, ogólnie jestem chodząca, na szczęście.

Wycieczka wszystkim się podoba, oglądamy eksponaty, butelki, nagrody, prezentacje interaktywne i inne cuda wianki. Muzeum naprawdę świetne, na europejskim poziomie, siary nie ma. Idziemy dalej, zwiedzamy kadzie z czasów pierwszej wojny światowej, które ciągle działają, później linię produkcyjną (ulubiona część Towarzysza Męża) a jeszcze później wracamy do informacji, gdzie dostajemy otwieracze do butelek w ramach prezentów i idziemy do browarowego baru, gdzie czeka nas degustacja niepasteryzowanego piwa, też w ramach biletu. To znaczy teściów i Towarzysza Męża czeka, Milly i ja degustację piwa odpuszczamy i pijemy wodę. Wody córka też nie chce pić, więc zwiedzamy też browarowe kibelki. Co zrobić, tego się można spodziewać, i powinnam już w zasadzie być przyzwyczajona.

Tak na marginesie, browarowe kibelki też są niczego sobie.

Ogólne wrażenia towarzystwa bardzo pozytywne, spędziliśmy fajny dzień, dowiedzieliśmy się mnóstwa ciekawostek, o których nie będę pisać, bo łudzę się, że przynajmniej Ci z Was którzy mieszkają na Śląsku poczuli się na tyle zachęceni, żeby taki dzień browarowy sobie urządzić i odkryć ciekawostki osobiście. Polecamy bardzo bardzo!

Piwnie obchodzące się smakiem,
z&m


Na wejściu, gdyby ktoś nie wiedział, gdzie idzie.


Niemcy budowali!


Jeden z budynków na terenie browaru. Urzęduje tam zarząd.


I na koniec selfie aka samojebka w browarowym kibelku. czy Wy widzicie ten brzuch!?!?!?!??!?!

Saturday, 15 February 2014

W34 3-0

No i zmienił Towarzysz Mąż dwójkę z przodu na trójkę i powitał nową dekadę...

Plany miałam wielkie. Przede wszystkim planowałam czuć się wspaniale, skakać, cieszyć się, piec, gotować, spacerować, świętować...! Ale nasza córka miała inne plany.

Nasza córka, w ramach tacinego prezentu, postanowiła:

- budzić mamę w nocy razy siedem. Ułożenie mojego pęcherza wybitnie jej dokuczało i postanowiła ponadprzeciętnie je skopać
- nie lubić oatcakes (naleśników z mąki owsianej) przywiezionych w dobrej wierze przez teściów, które ja lubię bardzo. Postanowiła że trzeba się ich pozbyć z organizmu jak najszybciej, bez trawienia. Pozycja wertykalna z głową nad kibelkiem nastąpiła więc tuż po śniadaniu. Romantycznie jak sto pięćdziesiąt, nie ma co
- zmasakrować mamine samopoczucie do tego stopnia, że ruszyć którąkolwiek kończyną ciężko, i zamiast zajmować się urodzinowo tatkiem i donosić jemu herbaty do łóżka, to solenizant zajmował się mną i donosił herbaty mnie
- (herbaty córka też zresztą dzisiaj nie polubiła)
- spowodować najprawdziwsze hicwele (uderzenia gorąca), kiedy musiałam się rozbierać do podkoszulki w 7 stopniach na zewnątrz (przy mega wysiłku ruszyłam się wszak z łóżka na prezentowo-mężowe polowanie) ze stróżkami potu zewsząd
- i - choć nie sądzę żeby ona miała z tym coś wspólnego - doświadczyłam dzisiaj pierwszego bolesnego (!!!!) skurczu. Trwał parę sekund, ale zgięło mnie w pół. Nie lubię. 

W okrągłe, refleksogenne urodziny Towarzysza Męża stwierdzam więc, że mam męża najlepszego, który urodzinowo nie wymaga i dwoi się i troi, mimo że to jego święto, żeby nam, jego dziewczynom, było dobrze. Z okazji jego urodzin życzę mu więc równie wspaniałej żony. Obiecuję że nadrobię kiedy tylko poczuję się lepiej.

<3


Friday, 14 February 2014

W34 OOTD #7 Walentynki

Walentynki. Jak dla mnie święto, którego mogłoby nie być. Nigdy go jakoś wybitnie nie obchodziłam, a w ostatnich latach w szczególności, jako że towarzyszowo-mężowe urodziny przypadają piętnastego lutego (tak tak, jutro!) i jakoś chyba tego świętowania było by zbyt wiele, nie wiem. W każdym razie, ku zdziwieniu mojej mamy, że mam męża z anglosaskimi walentynkowymi tradycjami i nie obchodzę – nie obchodzę i już. Towarzysz Mąż też nie.


Jednak doskonale rozumiem ludzi którzy obchodzą i nie hejtuję. Każdy powód jest dobry, żeby wyznawać sobie uczucia, a jeśli dla kogoś jest to data w kalendarzu so be it. Lepsze Walentynki niż nic.

Tym, którzy ciągle szukają inspiracji polecam ten wynalazek TowarzyszaMęża albo ten wynalazek Towarzysza Męża – co prawda podarowane z zupełnie innych okazji ale myślę że na walentynki nadają się cudnie.

W ramach nieświętowania wyszliśmy dzisiaj na kolację. Nie romantyczną i nie we dwoje, ale z oboma zestawami rodziców, bo rzadko się zdarza że oba zestawy rodziców są na miejscu. Tematem przewodnim naszych Walentynek było nasze (to znaczy moje i Towarzysza Męża) dziecię, na które wszyscy czekają. Wiadomo, pod koniec ciąży monotematyzm sięga zenitu. Może gdybym czuła się trochę lepiej też bym się tematem pasjonowała. A tak to głównie mogę stwierdzić, że na dziecię czekam równie bardzo jak reszta rodzinki. Z innych jednak powodów. Głównie po to, żeby w końcu przestać rzygać.

A oto co ubrałyśmy, Milly i ja, na nasz masakrycznie wielki już brzuchol (poważnie, mam wrażenie że od wczoraj powiększył się wielce. W jeden dzień!). 




Biżuteria:

- kolczyki Swarovski, z tegorocznej przeceny 147 PLN, dostane od mamy na urodziny awansem
- korale sprzed stu lat, a jakiegoś straganiku gdzieś w okolicach Milówki (nomen-omen)
- pierścionek, obrączka, zegarek – standardowe, w każdym jednym ałtficie te same

Reszta:

- sukienka też z tegorocznych wyprzedaży (nabyta razem z tym dresem), oczywiście w Intimissimi, moim ulubionym sklepie sukienkowym. Kosztowała 99PLN i była tego warta, bo podejrzewam posłuży mi i po ciąży. Zdjęcia oczywiście zrobione pod takim kątem, że najładniejszej rzeczy, koronkowego elementu, w niej nie widać. Klasyk mojego modelowania. Nie nadaję się. Każdego szkoda. A sukienkę w szczegółach możecie zobaczyć w Intimissimi, bo w sieci zdaje się nie istnieć. Spędziłam około godziny próbując ją znaleźć i kiszka


- buty z Baty, sprzed wieeeelu lat. Oczywiście też z przeceny. Wyglądają jak nowe bo nie noszę ich zbyt często, bo obcas jednak mają pokaźny. Ale że na kolacji się jednak bardziej siedzi niż stoi to i obcas pokaźny można założyć.


Koniec pieśni. Teraz w ramach Walentynek idę pooglądać z Towarzyszem Mężem i teściami Dragon’s Den i poczytać głupie angielskie magazyny (ale jakąś przyjemność z życia trzeba mieć). Happy Valentines!

z&m

Thursday, 13 February 2014

W34 Szlaban na ciuchy! Angielskie prezenty Milly

Tak jak pisałam wczoraj, przyjechała moja teściowa, a z nią pół walizki millusiowych ciuchów. Prezenty, prezenty, prezenty... Lubimy, uwielbiamy, ale fakty są takie:

1) Mamy zdecydowanie za dużo ciuchów dla malucha 0-3 (baba prawdziwa, choć jeszcze się nie urodziła. Dobrze że niemowlęta nie mówią bo i tak pewnie bym słyszała że nie ma się w co ubrać co rano). Teraz naprawdę musi urodzić się w miarę mała żeby zdążyła wszystko założyć.
2) Kocham róż, ale ilość różu w szafie Milenki mnie przeraża.
3) Młoda ma więcej ciuchów niż Towarzysz Mąż.
4) A chyba nawet więcej niż ciężarna ja.
5) Miejsce w szafie jest ograniczone.
6) Zdecydowanie muszę po raz kolejny wszystko przejrzeć, poprać, poukładać i przeorganizować.
7) Czy wszystkie nowe rzeczy dla dzieci trzeba prać i prasować?
8) I naprawdę w 60'C?
9) Nie wiem jak to się stało że z niemienia niczego dla M. nagle ma tyle.
10) Dużo już gotowe, ale jeszcze tyyyyyle nie, więc póki co musi siedzieć w brzuchu. Jest zdecydowanie za wcześnie, moja torba szpitalna jest niespakowana (ba, nawet nie mam połowy rzeczy które w tej torbie mają się znaleźć) i ciągle nie zdecydowałam czy potrzebuję stacji do przewijania czy nie (a mieszkanie, kurka, nie chce być z gumy).

No ale miało być o prezentach angielskich a nie przedporodowych rozkminach, więc do rzeczy:


Prezent gwiazdkowy dla M. który nie zmieścił się w walizce Towarzysza Męża po Świętach. Od Mamas&Papas. Czuję się posh co najmniej jak Kate (od Williama).

 

 A oto co było w środku. Jakość bawełny jest obłędna. Mam nadzieję że M. nie wyrośnie z tego w tydzień. I niedrapki ma! Myślę że to będzie nasz zestaw do szpitala (no bo hasło przewodnie 'Welcome to the world' do szpitala nadaje się bardzo). Ooooch i aaaaach!



Bodziaki z długim rękawem i pajacyki (ponoć dobre do spania). Przyszły jeszcze bodziaki z rękawem krótkim, ale gdzieś mi umknęły w zdjęciowym szale.


Czy Wy widzicie te kokardki!?!?!?!?!


Butki pewnie będą musiały poczekać na kolejną zimę (jeśli się doczekają, bo zimy u nas ani widu ani słychu), a reszta to różowy klasyk. Towarzysz Mąż dostał na Święta od swoich przyjaciół, ale jako że się nie zmieściło to w walizce to przyszło teraz. 


Moja królikowa obsesja trwa (choć podobno królik na ręczniku to przypadek) - dobry ręcznik z kapturkiem nie jest zły. Musimy dokupić jeszcze kilka. Macie jakieś godne polecenia?


Królików część kolejna. Osobiście jestem w nich absolutnie zakochana. Absolutnie! I te butki, ach ach!


A tu róż w takim wydaniu w jakim lubię najbardziej - w formie akcentu, w towarzystwie szarego i granatowego. Do zjedzenia.



Prezent od cioci Towarzysza Męża. Towarzysz Mąż jako wielbiciel mocnych kolorów bardzo zadowolony. Niech ma!


Nie jestem fanką Myszki Mickey/Minnie ani Hello Kitty, ale ta mi się wyjątkowo spodobała. Koronkowy kołnierzyk, granatowy, kremowy i złoty kolor i kropeczki... Lubię to!


Pozdrawiamy zasypane prezentami,
z&m

Wednesday, 12 February 2014

W33 Syndrom wicia gniazda part 2 - make-up szuflada

Zakręcenie dzisiaj. Cały dzień z Towarzyszem Mężem urządzaliśmy sobie home office pracując nad projektem, który mamy nadzieję nam wypali, ale jeszcze duuuużo roboty przed nami więc nie ma się co chwalić. A później przyjechała moja angielska teściowa (a z nią góra rzeczy dla Milly ale o tym jutro)...

W ramach przerwy zamiast leżeć i pachnieć postanowiłam jeszcze na szybko sprzątnąć moją małą stację makijażową. Syndrom wicia gniazda trwa w najlepsze, a to chyba znaczy że godzina zero zbliża się wielkimi krokami. Nie mogę uwierzyć że już tak mało zostało...

Mimo tego, że zgaga ciągle daje mi ostro popalić i dzień bez wymiotów to dzień stracony, wiedząc że już niedługo nie będę w ciąży zaczynam się tym stanem cieszyć. Trochę mi to zajęło, nie da się ukryć, ale lepiej późno niż wcale.

A to efekty mojego sprzątania:


Niechlubna szuflada 'przed'. Tym razem wiem jak to się stało. Maluję się, potem się spieszę i zamiast ładnie odłożyć na miejsce wrzucam wszystko do szuflady żeby nie leżało na wierzchu i nie wyglądało brzydko. Że w środku wygląda brzydko to trudno. Oczywiście od dzisiaj mocne postanowienie poprawy.


Wersja 'po'. Przejrzyściej i lepiej. Mam nadzieję że tak już zostanie.

I na koniec jeszcze dodam, że mam nadzieję że uda mi się z tej szuflady korzystać równie często kiedy Milly będzie z nami. Mówiąc szczerze, odkąd nie chodzę do pracy, już się lekko rozleniwiłam makijażowo. Z naciskiem na lekko, bo jednak jak wychodzę (może nie ze śmieciami i nie po świeże pieczywo rano, ale w przypadku innych wyjść owszem) to się maluję, a jakoś nie miałam jeszcze czasu porządnie usiąść na tyłku i się brakiem makijażu nie przejmować. Ale to chyba dobrze. Choć nie wiem kiedy zwolnię, ale mam cichą nadzieję, że wkrótce. Chociaż parę dni nic-nie-robienia by mi się przydało. A nie zanosi się. No cóż, wyśpię się jak M. się urodzi.

Ściskamy lekko zmachane (ale za to co druga w pełnym mejk-apie)
z&m

Tuesday, 11 February 2014

W33 Warza ino maszety czyli warsztaty kulinarne u Good Cake

Chcąc nie chcąc zamieniam się w kurę domową z prawdziwego zdarzenia.

W sobotę przyjaciółka B. wyciągnęła mnie na warsztaty kulinarne. Właściwie nie opierałam się zbytnio, mimo tego, że zdecydowanie wolę jeść niż gotować. Przyjaciółka B. prowadzi cudowny blog (maszkety z bratruły) o pieczeniu i ogólnie stanie przy garach ją kręci. Bardziej niż konsumowanie tego, nad czym się nastała. Dla mnie to cud natury jakiś, bo ja, gdybym piekła, to bym zjadała większość sama, podejrzewam.

Słodycze są niezdrowe i tak dalej, ale niestety je uwielbiam. I tak jem ich mniej niż przed ciążą, zresztą ja się całe życie odchudzam, nie mniej jednak wyjątek od diety dla czegoś słodkiego po obiedzie zawsze się znajdzie. Przyzwyczajenie głupie i bez sensu, ale takie mam. U mnie w domu zawsze był deser, i tak, moja mama jest z tych, które codziennie pieką ciasta. Dla osób dwóch, a nawet czasem jednej, czyli mojego taty. Ja tak nie robię, nie mniej jednak coś małego słodkiego po obiedzie w moim brzuchu zawsze wylądować musi, choćby to była kostka albo dwie gorzkiej czekolady (choć czekolada u mnie ostatnio w odstawce, bo zgaga nie lubi czekolady, świnia).

Kiedy jem na mieście (a jadłam, do bardzo niedawna, przynajmniej raz w tygodniu), też zwykle zamawiam deser. Uwielbiam desery! Moim ulubionym deserem miejsko-jedzeniowym jest tarta cytrynowa z Len Arte. Len Arte to w ogóle wspaniałe miejsce, które mieszkańcom Śląska i okolic polecam bardzo, bo ich pizza jest ewidentnie najlepszą pizzą jaką można dostać w tej części Europy (a więcej o niej napiszę wkrótce, i nie wiem jak to się stało że nie napisałam do tej pory). Ale mimo wspaniałej pizzy (naprawdę wspaniałej!) czasem zdarza mi się tam zajrzeć tylko i wyłącznie ze względu na tą tartę. Koniecznie do spróbowania!

Próbowała B. odtworzyć ten przepis, ale nie wyszło (mimo tego że jej tatra też jest świetna, ale to jednak nie to samo) zdaje się. Wyszła też fantastyczna, ale INNA. A chciałyśmy zdobyć TEN przepis. A jak go zdobyć? Okazało się, że się da. Tarta cytrynowa pochodzi od Good Cake - domowej piekarni z siedzibą w Gliwicach, prowadzonej przez cudowną Szkotkę Bellę i jej męża Marcina. Good Cake dostarcza też wypieki innym knajpom na Śląsku, ale ta tarta, ach ta tarta... Jak dla mnie nic jej nie pobija.

Przyjaciółka B. odkryła, że Bella z 'Good Cake' prowadzi warsztaty. Trwają trzy godziny, odbywają się w soboty. Mają różne tematy. Przyjaciółka B. odkryła też, że warsztat pod tytułem 'Zing zing - cytryna i ty' to nic innego jak kurs pieczenia mojej ukochanej tarty i do tego jeszcze ciasteczek cytrynowych z earl grey'em. Koszt imprezy to 95PLN, w który wliczone są wszystkie składniki i dodatkowo forma do pieczenia tarty która wraca z nami do domu. Nie zastanawiawszy się długo postanowiłyśmy się zgłosić. Było to w grudniu. Niestety, wszystkie miejsca były zajęte i na tartę trzeba znów było iść do Len Arte.

Przyjaciółka B. miała jednak obiecane, że Marcin, mąż prowadzącej warsztaty Belli, da nam znać kiedy cytrynowe warsztaty pojawią się znowu. I pojawiły się właśnie w sobotę, i tym razem udało nam się dostać. I było warto!

Bella jest absolutnie cudowna, mówi pięknie po polsku i jest totalną pasjonatką tego co robi. W niecałe trzy godzinki nie tylko zdobyłyśmy przepis na TĄ tartę, ale też upiekłyśmy ją, upiekłyśmy ciasteczka z earl greyem i skórką cytrynową, wypiłyśmy herbatę, obejrzałyśmy mnóstwo książek o wypiekach i spędziłyśmy cudowne sobotnie przedpołudnie. I mówię to ja, która przy garach stać nie lubi. A jeśli już muszę coś lubić okołogotowaniowego, a niezwiązanego z jedzeniem, najbardziej lubię mój wieczoropanieński śląski fartuszek dostany od moich cudownych dziewczyn (taki o) który twierdzi że warza ino maszkety (=gotuję same pyszności). Po warsztatach u Belli to musi być prawda.

Zaznaczam, że wpis jest absolutnie niesponsorowany.
Za to Towarzysz Mąż niewątpliwie zostanie sponsorem kolejnych warsztatów na które równie niewątpliwie chcę się wybrać (1 marca są warsztaty 'na różowo' - no i jak ja mam na nie nie iść skoro Milly jest dziewczynką? Przecież każdy powód jest dobry :) ).

Jeśli mieszkacie w okolicy - serdecznie polecam! Szczegóły warsztatowe tu.

Zajadające ostatnie sztuki ciasteczek,
z&m


Przyjaciółka B., Milly i ja w warsztatowej kuchni u Belli. Yum yum yum!