Tuesday, 23 September 2014

M6 Roll over, roll over

Znacie tą angielską piosenkę dla dzieciaków? Jeśli nie to możecie posłuchać jej tutaj, ale ostrzegam, wpada w ucho, a ja od wczoraj wciąż tylko podśpiewuję 'roll over, roll over', jako że magicznie przez noc Milly w końcu opanowała umiejętność obracania się z pleców na brzuch i vice versa. Doczekałam się!

Jest to cudowne, bo czytawszy o tym że wszystkie pięciomiesięcznie dzieci już to potrafią (przynajmniej z brzucha na plecy, bo w drugą stronę to ponoć umiejętność siódmego miesiąca, ale obserwując blogosferę dochodzę do wniosku że chyba wcale niekoniecznie, wszak sporo dzieciaków młodszych od Mill umie to już od dawna) lekko się zaczynałam niepokoić że za niecały tydzień strzeli tej słodkiej dziewczynce pół roku, a ona wciąż krzyczy, żeby ją obrócić, jak jej się znudzi brzuch tudzież znudzą plecy. A tu, praktycznie z dnia na dzień, bez zapowiedzi czy ostrzeżeń, zaczęła nam niczym Natasza Urbańska rolować na całego. Skubaniec mały.

Z nową umiejętnością, połączoną z niebyciem w domu i takimi przewrotami wiąże się jedno niebezpieczeństwo - nie ma maty skip-hop, więc terenem do przetworów siłą rzeczy jest łóżko. Tylko że zostawienie niemowlęcia na środku wielkiego łóżka małżeńskiego (ha, ha, małżeńskiego! Dobre sobie! 2+1 się powinno to łóżko nazywać jak nic!) nie jest już wcale takie bezpieczne, gdyż oddalenie się choćby na minutę (kiedy na przykład zapomnimy pieluszki do przewijania, albo nie daj Boże musimy siku) wiąże się z ryzykiem znalezienia niemowlęcia na skraju owego łóżka (w najlepszym przypadku, który zdarzył się mnie) tudzież z niechcianym przez nikogo z łóżka upadkiem (tfu tfu i odpukać w niemalowane).

Tak więc cieszę się z tych nowości u nas (taki plus z deszczu na wakacjach, jest szansa ćwiczyć), ale wiem że wiążą się one też z komplikacjami typu oczy dookoła głowy (i tak, wiem, będzie gorzej). Ale kiedy patrzę na to jak Mill się chichra sięgając po szeleszczące zabawki i sama decyduje czy woli je oglądać na wyciągniętych rękach leżąc na plecach czy trzymając przed sobą leżąc na brzuchu to dziób sam mi się śmieje. Zresztą wszystko jedno, bo z każdej pozycji, wszystko czego się dotknie, i tak ląduje w jej bezzębnej, ciągle, buzi. Ależ radości z tymi dzieciaczkami!

A Wasze dzieci? Kiedy zaczęły się przewracać?

Ściskamy mocno,
z&m






Sunday, 21 September 2014

M6 Gubałówka z niemowlakiem

Czemu nie? Da się, bez problemu.

Pogoda... cóż, jest bardzo przełomowo-letnio-jesienna. W jednej chwili słońce świeci tak, że rozbieram się do podkoszulki, po to (słońce świeci, nie ja się rozbieram), by za chwilę zajść za ciemnymi chmurami zwiastującymi przeloty deszcz. Który następuje, ale jak nazwa sama wskazuje, jest przelotny, i po chwili znów ustępuje słońcu... Zwariować można z taką pogodą, słowo daję!

W związku z fatalnymi prognozami (98% chance of rain, jak twierdziła aplikacja w telefonie Towarzysza Męża) resztę okołozakopiańskich atrakcji zaplanowaliśmy na kiedy indziej. Dziś mieliśmy mieć luźny dzień, spędzony w Zakopanem, na kawie (a może nawet i ciastku, pisa kość, bo co by tu innego w deszcz...) i w poszukiwaniu kurtki dla Towarzysza Męża, wszak jego jest już mocno wysłużona i zobaczeniu co dalej. Może jakaś galeria (niehandlowa!), może jakieś muzeum, może jakaś wystawa... Ale jako że po kawie (i ciastku, jednak, ale przyznaję że domowy tort orzechowy w Kawiarni Europejskiej na Krupówkach był tak obłędny, że zdecydowanie było warto!) i zakupie Towarzyszowo-Mężowej kurtki pogoda się baaaardzo rozpogodziła podjęliśmy spontaniczną decyzję o wjeździe na Gubałówkę. Jako że było spontanicznie, przygotowań wielkich nie poczyniliśmy, ale oto nasze obserwacje, które mogą się przydać tym z Was, którzy wybierają się na Gubałówkę z niemowlęciem w sposób zdecydowanie bardziej zaplanowany:

1) Jeśli nie planujecie wchodzić/schodzić na górę samą w sobie, a zamiast tego kupić bilety na wagonik (patrz punkt 2), śmiało możecie wziąć wózek. Przewóz nie stanowi problemu a u góry spokojnie są trasy które nadają się do przejazdów z wózkiem, a widoki są warte wjechania na górę.
2) Do góry/z góry jeździ kolejka naziemna. Jak linowa w sensie, ale na niczym nie wisi. Fenikular to się nazywa, zdaje się. Jest pojemny, kolejka po bilety idzie bardzo sprawnie (nie wiem jak w sezonie!) i przejazd jest bardzo krótki (3,5 minuty). Bilet dla osoby dorosłej kosztuje 20PLN, niemowlaczek, jak zwykle w takich miejscach, darmowy. Czy trzyipółminutowy (x2) przejazd jest wart 20PLN to już zupełnie inna kwestia, ale, zwłaszcza przy zmiennej pogodzie i niemowlaku, dużo ułatwia.
3) Dysponując nosidełkiem i ładną pogodą można się chyba nawet pokusić o wycieczkę w dół lub górę. Bilet jednostronny na kolejkę jest tańszy (bodajże kosztuje 14PLN) i teren bez jakichś szalonych nachyłów więc nie widzę przeszkód.
4) Mając nosidełko (choć podejrzewam z chustą by było podobnie) trzeba być przygotowanym na mnóstwo spojrzeń, komentarzy i zachwytów. Jaki słodki dzidziuś! Ale fajna! I takie tam, w ten deseń
(#matkadumnajakpaw).
5. U góry pełne zaplecze gastronomiczne, mnóstwo stoisk z tradycyjnymi turystycznymi gadżetami, ławeczki (nadają się do przewijania na, sprawdzone!), niedźwiedzie (do obowiązkowego zdjęcia z niedźwiedziem) i mnóstwo barów, pizzerii i innych gastronomicznych przybytków. Gdyby nie stoiska muzyczne z puszczanym nieco za głośno disco-polo byłoby całkiem przyjemnie. Choć w obliczu naprawdę niesamowitych widoków na Tatry i to jest do przeżycia (posty sposób - rozsiąść się w knajpie daleko od stoiska muzycznego, za to z widokiem, o który nietrudno).

I voila! Poza baranami Mill podobało się wszystko. Po intensywnym dniu padła w samochodzie, a kiedy wstała, jako że po chrypce ani śladu, podczas obiadu dała piękny popis śmiechów chichów i niekończącego się 'tatatatttttatattatatatttaaatatatatatatatatata'.

No, to tyle u nas. Towarzysz Mąż ogląda 'Downtown Abbey', ja siatkówkę (Polskaaaaa białoooo czerwoniiii) a Mill bawi się gryzakiem. Czy mówiłam już że kocham wakacje?

A jak u Was? Byłyście już z dzieciakami w górach?

Ściskamy,
z&m









Saturday, 20 September 2014

M6 Czytelnia

Co lubicie robić na wakacjach?

Ja nigdy nie byłam typem smażącym się na plaży... Plaża tak, ale w cieniu i z książką lub gazetą, z pływaniem w morzu i dobrym jedzeniem (dobre jedzenie jest rzeczą nadzwyczaj ważną, nie tylko na wakacjach!). I spacery do tego, koniecznie.

W górach o spacery łatwiej, co mi pasuje, bo to dobre jedzenie, które jest tak ważne, nie tylko na wakacjach, z reguły wiąże się z koniecznością dodatkowego wydatkowania energii nagromadzonej w kilokaloriach niepostrzeżenie. Trudno, chodzić lubię, biegać też, i ogólnie spędzać wakacje dość aktywnie... aaaaale.... najważniejszym elementem wakacji, czy to w górach, czy nad morzem czy w domu czy gdziekolwiek indziej, jest dla mnie czas na książki.

W domu też czytam, dużo, ale nie tak dużo jak bym chciała. Ostatnio moje czytanie ogranicza się do paru stron przed padnięciem na dziób. Nie ukrywam, że blog też pożarł mi część czytelniczego czasu, że już nie wspomnę o macierzyństwie samym w sobie. Często uprawiam multitasking (czytaj: czytanie podczas karmienia), ale to nie to samo co książka na wakacjach, bez względu na pogodę.

Dzisiaj tak słonecznie-zębowo, ale udało nam się całe przedpołudnie spędzić spacerując i czytając z widokiem na góry. Przy okazji tuląc się z córeczką, której nasza wakacyjna miejscówka czytelnicza wyjątkowo przypadła do gustu. Jest szansa więc, że w końcu i ja się dowiem dlaczego w Paryżu dzieci nie grymaszą, a może nawet w końcu odkryję jak działa Towarzysz Mąż (Matka Polka sprezentowała mi przedwakacyjnie książkę antropolog społecznej z Oksfordu, Katie Fox, o jakże obiecującym tytule 'Przejrzeć Anglików').

A u Was jak? Lubicie czytać? Macie ulubione miejsca czytelnicze? I co akurat na tapecie?

Pozdrawiamy,
z&m












Friday, 19 September 2014

M6 Scenki z życia

Pojechaliśmy na wakacje. Tak, znowu. Tak, dobrze nam. Wiem.

Powitało nas słońce wschodzące nad Tatrami i zapierający dech w piersiach widok z okna. Jako że jutro ma lać i grzmieć siedzę pod oknem i napawam się tym widokiem. Patrzę na moją śpiącą obok córeczkę, na mojego śpiącego na dostawce Towarzysza Męża (długa historia), oboje posapujących lekko w świeżej, puchatej, białej hotelowej pościeli i myślę sobie jak mi w końcu dobrze, jak naprawdę nie mam na co narzekać, jak w końcu jest kompletnie i tak, jak zawsze marzyłam, że będzie, kiedy będę mieć rodzinę, kiedy dorosnę. Czyżbym, nie zauważywszy tego kompletnie, dorosła?

#1 Jedziemy

Z: - N., ale ona płacze, zatrzymaj się!
TM: - Ale nie mam się jak tu zatrzymać, dżizyyyyyyys!
Z: - To coś wymyśl! Ja nie mogę słuchać jak ona płacze!
TM: - Zatrzymam się  jak będę mógł. Pośpiewaj jej coś w międzyczasie!
Z: - Ty jej pośpiewaj!
TM (śpiewa): - Milly Moo, Moo, did another stinky poo, and probably farted too!

#2 Dojechaliśmy na miejsce

Wchodzimy do recepcji. Pani recepcjonistka wita nas uśmiechem.

Z: - Dobry wieczór!
TM (po polsku): Gdzie jest bar?

#3 Kolacja

Z: N., jestem głoooooodna, kuchnia zamknęła się o 18, no, chodźmy coś zjeeeeeść.

Poszliśmy. Milly nie spodobało się wieczorne górskie powietrze mimo totalnego opatulenia w wózku co wyraziła klasycznym niemowlęcym rykiem. Postanowiliśmy że w takim razie że zamiast stołować się w lokalnej karczmie ja wrócę z Mill do pokoju, nakarmię ją i uśpię, a Towarzysz Mąż kupi jakieś jedzenie. Brzmi jak deal. Mill je i zasypia, Towarzysz Mąż przynosi kolację. Wczorajsze menu:

- czekolada oreo
- mini pizza drożdżówkowata
- kami

#4 Co robimy?

TM: Ok, no to śniadanie zjedzone, Mill przewinięta, nakarmiona, dowitaminizowana. 15'C, czyli bez szału cieplarnianego, ale słońce jest. Co robimy?
Z: Yyyy... Wychodzimy?
TM: No jasne, ale gdzie?
Z: Nie wiem, muszę sprawdzić co tu jest dookoła...

#Gdzie jesteśmy?

TM: Ej, gdzie my właściwie jesteśmy?
Z: W Tatrach!
TM: Ale gdzie dokładnie?
Z: Mur-za-cośtam.
TM: Więc nawet nie wiesz jak się nazywa miejsce  w którym jesteśmy?
Z: Yyyy... no nie umiem zapamiętać, no...


Czy ja coś pisałam o dorosłości? Hmmm....
No dobra, zostawiam Was z tym retorycznym pytaniem i idziemy... iść!

Pozdrowionka podhalańskie,
z&m




Wednesday, 17 September 2014

M6 Szczepionka której nie było i wakacje last-minute

Mill wróciła do normy. Katar prawie przeszedł, zębów ani widu ani słychu (widu bardziej niż słychu, zdecydowanie, ale nastawiam się na jeszcze dłuuuugi czas bez zęba i dobrze, bo przy karmieniu piersią, którego końca nie widać, brak zębów zdecydowanie moim przyjacielem jest), uśmiechnięte dziecko, zwłaszcza po kilku dniach dziecka zmierzłego, jest nie do przecenienia. Choć od kilku godzin trochę chrypi, co mnie martwi, ale o tym zaraz.

Tak kombinujemy z Towarzyszem Mężem jakby tu, w ramach tego, że nasze chorwackie wakacje nie wyszły tak do końca jak zaplanowaliśmy (były cudowne, ale duża część ze względu na pogodę się, że tak powiem, rypła, a więcej o tym tu), pojechać na wakacje jeszcze jedne, ale trzeba było sprawdzić, czy Mill się nadaje.

W obliczu kataru i kaszlu z ostatniego tygodnia na zimne trzeba było dmuchać. Poza tym myślałam, że szczepionkę mamy do zrobienia wczoraj (czwartą hexę), o ile Mill się nadaje, bo taka końcowo-infekcjowa budziła moje szczepionkowe obawy. U lekarza okazało się że tak, mamy czwartą hexę do zrobienia... za rok (i tu następuje matczyny facepalm, samokrytyka i przyznanie się do nieznajomości kalendarza szczepień, duh!) więc problemu nie ma (że już nie wspomnę o dwóch stówkach w kieszeni, a sesese). Katarek zakrapiać solą fizjologiczną, ale nic to nie jest takiego, dziecko zdrowe i nadaje się na wakacje jak najbardziej, luz blues. Poza tym ładnie się rozwija i tak jak ma, z przekręcaniem na brzuch mam jej trochę pomagać, za to jest silna, pięknie się rwie do siedzenia, prostuje głowę brzuszkowo i wcale nie jest najgrubszym dzieckiem jakie nasza ukochana pediatra w życiu widziała (ufff).

Tak więc statystyki pięcioipółmiesięcznej Mill:



Wróciłam więc ukontentowana z wizyty, Mill w porzo, wszyscy zadowoleni. Spędziłam tysiącpięćsetstodziewięćset godzin w Internecie szukając jakichś fajnych wakacji i nie znalazłam. Dziś runda druga, po biurach podróży (w których dowiedziałam się na przykład że za, cytuję, 'infancika' płaci się tylko ubezpieczenie), ale w końcu na nic się jeszcze nie zdecydowaliśmy. I na szczęście, bo podczas wizyty u Matki Polki (obłędy sos grzybowy mother, dzięki!) Mill zaczęła chrypieć. Nie kaszle, ale chrypi kiedy gaworzy (tudzież głuży, bo to jeszcze głużenie) albo się śmieje. Nie podoba mi się ta chrypa.

Doszliśmy do wniosku że olewamy zagraniczne wojaże, trudno. Na jednych wakacjach już byliśmy, styknie. W Polsce też jest fajnie i tym sposobem wychodzi na to, że jedziemy jutro w Tatry. O ile Mill nie będzie gorzej, to jest. Pediatra skonsultowany, ręka na pulsie, trasa do całodobowej przychodni wbita w GPS (na szczęście to 5 minut drogi od nas), witamina C podana, patrzymy czy nie zacznie kaszleć (bo gdyby zaczęła to problem, ale odpukać póki co jest ok), a jeszcze jutro podjedziemy jeszcze raz ją pooglądać lekarsko w razie czego. Pediatra mówi że bez paniki i że wszędzie w Polsce są lekarze. Tym bardziej się cieszę że nie zabukowałam egzotycznych wakacji, w obliczu gdyby Mill (tfu tfu) coś jednak miało być. Ale kataru nie ma już, gorączki ani śladu i jest pogodna i uśmiechnięta i zupełnie nie jak chore dziecko (zresztą sprawdzone wczoraj przez lekarza, przecież!), ale matka-wariatka i czarnowidzka woli mieć wszystko pod kontrolą i mieć pięć planów w razie 'W'.

Ściskamy Was mocno z pięknej prawie-jesiennie Polski, pakując walizkę
z&m

Tuesday, 16 September 2014

M6: New in - mata piankowa Skip hop + akcesoria

Zaczęło się od tego, że Mill urosła. Jak powiedziała znajoma K., 'jeszcze dwa miesiące i będzie mogła grać w koszykówkę'. Well, jak dla mnie jeszcze dwa miesiące i będzie mogła uprawiać sumo czy inne tam sporty, gdzie masa liczy się bardziej wszerz niż wzwyż. Nie mniej jednak jest duża, silna i ciężka.

W Rocker-Napperze mieści się na styk i nie za bardzo lubi w nim leżeć ostatnio, na sofie jej nie zostawię, bo się boję że się zroluje, a fakt jest taki, że czasem muszę jeść, a żeby jeść muszę ją zostawić na chwilę i to jedzenie przygotować. Poza tym chciałam żeby miała twardszą powierzchnię do ćwiczenia przewrotów z brzucha na plecy, które wszystkie genialne dzieci blogosfery już z powodzeniem wykonują, a Mill... tak jakby, z powodzeniem mniejszym. Tłumaczy ją fakt ciężkiej pupy (no ciężką ma, no!), przynajmniej w moich oczach. Tak czy inaczej, chciałam, żeby miała gdzie ćwiczyć. Poza tym wyrosła ze swojej niemowlęcej maty edukacyjnej (o niej tu), która była w porządku dla takiego mikro-mini dzieciątka, ale jak już ustaliliśmy, Mill wcale już nie jest taka mikro-mini. Mata została więc zwinięta w folię, opisana i wyniesiona do piwnicy w oczekiwaniu na dziecię no 2, a Towarzysz Mąż i ja zamieniliśmy dwa wakacyjne obiady w restauracji na matę piankową skip-hop.

Ja się szarpnęłam, dodatkowo, i zamówiłam też akcesoria do niej (o szczegółach zaraz), jako że kupowanie osobno maty edukacyjnej nie widziało mi się wcale.

Co to za cudo?


O macie dowiedziałam się  od Ruby Soho z Life Stajla Baby Blog. A właściwie nie tyle dowiedziałam się, co odwiedzając ją zobaczyłam na własne oczy. A później przeczytałam tego posta.

Idea maty bardzo mi się spodobała, ale jako że nie dysponuję pokojem dziecięcym wiedziałam że żadne hiper-mega-ultra-neonowo-ostre kolory nie przejdą, mimo całej sympatii dziecięcej do nich i dobroczynnego ich wpływu na stymulację maluchów - ja nie odpoczywałabym dobrze otoczona intensywnymi barwami (nad czym kolorolubny Towarzysz Mąż boleje bardzo), więc wiedziałam że skuszę się raczej na coś neutralnego. Mata, oprócz funkcji ochrony Mill przed namiętnym nabijaniem sobie guzów, miała też spełniać zadanie nawet nie tyle ozdabiania, co po prostu nie oszpecania naszego salonu. A że będzie jego elementem permanentnym, ze względu na formę, wiedzieliśmy raczej od razu.

I tak, wiem że kolory nie są najważniejsze, ale dla niereformowalnej estetki takiej jak ja grają mega ważną rolę. A odcienie zaproponowane przez producenta bardzo mi się podobają. A wybór mamy następujący:


 Green/Brown

Blue/Gold

Brights

 Pink/Brown

 Grey/Gold

Zoo (nieco mniejsza od pozostałych)


Podobają mi się wszystkie! Są nieprzekombinowane i chyba każdy znajdzie coś co go zachwyci. Ja liczyłam na kremowo/śmietankowe z brązem i czerwienią, bo takie zestawienie było by idealne w naszym mieszkaniu (i w kombo z rocker napperem i fotelikiem do karmienia), ale niestety, aż tak zbędnej gotówki nie mam żeby sobie z dwóch mat taką idealną stworzyć (brązowy i kremowy z blue/gold, czerwony i szary z brights), a jak się nie ma co się lubi... To poszłam w to, co podobało mi się najbardziej, i nie będzie zbyt vile, jakby to powiedział Towarzysz Mąż, w naszym, i tak pełnym dziecięcych akcesoriów, salonie. I tym sposobem skończyliśmy z matą w kolorze Grey/Gold.

Kolory poza tym możemy układac niczym dusza zapragnie - wymieniać dowolnie kolorowe środki i ułożyć jednokolorowe cztery pasy, albo bardziej lub mniej regularne wzory tworzyć. Nasza mata została ułożona na chybcika przez Towarzysza Męża więc żadnej logiki w tym nie ma. Póki co podoba mi się taka 'przypadkowa', a jak przestanie... Cóż, bez problemu poukładam od nowa.

A co poza kolorem?


Mata to dwadzieścia płytek o wymiarze 35x35 cm, w formie kwadratu i kółka w środku, w wybranych przez nas kolorach i z łącznikami, którymi składamy tą matę w jedną całość o dość sporych wymiarach 175 cm x 140 cm. Wszystko wykonane z miękkiej pianki EVA o grubości 1,25 cm, bez potencjalnie niefajnych dla dzieciątka BPA, a także ftalanów, czy PVC.

Producent zapewnia że maty Skip Hop Playspot zostały zaprojektowane, przetestowane i wyprodukowane tak, żeby spełnić wymogi bezpieczeństwa produktów dla dzieci. I wszystko gra, tylko nagle widzę informację, że rekomendowany wiek w EU to 10 miesięcy +. A w Stanach 0+. No i tak się dziwię, o co chodzi, i czym europejskie niemowlęta różnią się od amerykańskich? Po zbadaniu sprawy okazuje się, że chodzi o łączenia tych 'puzzli' (czyli 35x35cm płytek) - według UE są one za małe żeby były uznane za bezpieczne dla takich maluchów (info stąd). A ja myślę  - jak to? Przecież taki niemowlak nie jest w stanie tego zjeść, nie ma opcji. Więc spokojnie na potrzeby możliwości używania maty amerykanizuję moje dziecko. Mill ma 5,5 miesiąca i nie widzę zagrożenia w postaci połknięcia tych łączeń. Prędzej bym się mogła przyczepić do jednego elementu z akcesoriów, ale o tym zaraz.

Akcesoria


Akcesoria to pakiet trzech zabawek edukacyjnych, które mogą być substytutami regularnych kółek w macie. Trzy te kółka kosztują 1/3 ceny całej maty, co jest ceną zawrotną, ale moim zdaniem i tak warto, zwłaszcza w przypadku kiedy nie dysponujemy osobną matą edukacyjną. Wygląda to tak:


Mamy więc lusterko i dwa szeleszcząco-metkowe kółeczka z różnymi fakturami, a wiadomo, dzieci lubią metki i faktury. Kolory są nienachalne, a równocześnie bardzo prodziecięce. Jakość wykonania absolutnie bez zarzutu (poza lusterkiem, ale też się nie czepiam specjalnie - użytkowane w taki sposób musi, no po prostu musi, się skończyć rysami). Obawy mam natomiast co do gryzaka z formie liścia, tego o:



Kiedy dziecko jest na brzuszku i się nim bawi to ja mam czarno-matczyne wizje włożenia sobie tego liścia w oko. Także z mniejszymi dziećmi tutaj ostrożnie i pod nadzorem, powiedziałabym.

Niemniej jednak wszystkie trzy Mill lubi bardzo i chętnie się nimi zajmuje. Dwa pozostałe w naszym domu prezentują się tak:

 lusterko przeżyło już obrzyganie mleczne, ale jak widać żyje, i choc zdjecie lekko nieostre, zapewniam że ma się dobrze

 I moje osobiście ulubione, z bardzo trzeszczącym kwiato-płatkiem w kolorowe kropeczki. Nawet obiad od A do Z mi się udało dzięki niemu ugotować!

Ceny

 

 No ceny są... dość zaporowe. Ale przeczytawszy mnóstwo pozytywnych opinii... i trochę też z braku alternatywy na rynku mimo wszystko się skusiłam. Używając porównywarki cenowej ceneo.pl wyszło na to że najkorzystniejszą cenę na rynku oferuje sklep coocoo.pl - ok. 278/9 PLN (w zależności od koloru) za maty podstawowe i troszkę mniej za mniejszą Zoo (ok. 246PLN) i tamteż zamówiłam naszą matę. I akcesoria, na które w zamian za zapisanie się do newslettera udzielony zostaje nam 5% rabat. Moje zakupy kosztowały niecałe 400PLN, czyli całkiem spoko... Jak na razie myślę że warto było i widzę już jak mata rośnie razem z Milly.

Jestę blogerę


Jako że moje doświadczenie ze sklepem jest bardzo pozytywne - szybka, bezproblemowa wysyłka, przemiły kontakt i towar dokładnie taki jak w opisie zupełnie bezinteresownie Wam ten sklep polecam. Ale ze względu na bloga udało mi się też zostać partnerem coocoo.pl, co oznacza, że jeśli skusicie się na matę, bądź cokolwiek innego, a zamówienie złożycie przez link obrazkowy w tym poście albo banner w prawym górnym rogu bloga, ja z tego tytułu otrzymam prowizję. W żaden sposób nie zmieni to ceny jaka Wy płacicie za produkt, a pokaże mi że doceniacie moje rekomendacje (tak więc - tu już interesownie - polecam Wam zakupy przez linka tego oto: http://www.coocoo.pl/?affiliate=millyme)

Milly & mata


I na koniec parę zdjęć samolotującej i nie tylko Mill które udało mi się cyknąć podczas wczorajszych popołudniowych wygłupów.








 A Wasze dzieci? Jak spędzają czas?
Pozdrowionka,
z&m

PS. Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony coocoo.pl lub są mojego autorstwa, wiadomo!

 




Monday, 15 September 2014

M6 Facebook: fanpage mamy i my

Wieść dnia - mamy facebook'a, Milly i ja!

Z totalną radochą donoszę że w końcu, po 9,5 miesiącach (niczym przenoszona ciąża, u la la) zebrałam się w sobie i stworzyłam fanpage na facebooku.

Wiem że blogosfera to środowisko megaspecyficzne i wiele z Was nie bawi się w śledzenia stron, nie komentuje i uczestniczy w blogu raczej biernie (no ale ponad 82000 odsłon w niecały rok to mega wynik, dziękuję Wam!), więc pomyślałam, że jeśli facebook ma być dla Was narzędziem bardziej ogarnialnym, ułatwiającym kontakt - jeśli na taki macie ochotę - to czemu nie?

Krok drugi: wykminić jak dodać permenentnego linka do facebooka na blogu - ale dojdę do tego! Zobaczmy najpierw czy pomysł wypali. Chciałabym...

Plan jest taki, żeby na fejsie (ależ poleciałam slangiem, nie ma to tamto!) dodawać powiadomienia o nowych postach, a także trochę niepublikowanych na blogu zdjęć/może trochę zdjęć z telefonu i dzielić się jakimiś mikro-obserwacjami, które są zbyt małe, żeby być postami. I żeby moja miłość do hasztagów w końcu znalazła ujście (tak, wiem, od tego jest instagram, ale i do tego dojdę, wszystko w swoim czasie!).

Tak więc zapraszam Was bardzo (baaaaaardzo!) serdecznie do polubienia, dzielenia się i komentarzy. Uwielbiam wiedzieć, że moja pisanina idzie nie tylko w eter!

Pozdrawiam Was ciepło,
z.-

PS. Aaaa, i najważniejsze - znajdziecie nad pod adresem: https://www.facebook.com/millyme

I tak wygląda nasza stronka póki co...