Friday, 27 February 2015

M11 EkoTuptusie - papucie idealne


Długo opierałam się butom dla Mill. Nie chodzi – myślałam, po co jej buty – myślałam. Aż pewnego styczniowego dnia – wstała (o staniu więcej tutaj). I okazało się że antypoślizgi w skarpetkach to ściema, o ile te skarpetki w ogóle miała na nogach bo miały one magiczną właściwość znajdowania się gdzie popadnie, tylko nie ma niemowlęcych stopach (dopiero później dowiedziałam się że WSZYSTKIE skarpetki niemowlęce mają takie właśnie czarno-dziurowo dematerializujące się z dziecięcych stópek właściwości). Przyszłam więc w końcu do tego żeby zamówić dla Mill ekoTuptusie, które u RubySoho której jestem wielką fanką bardzo się sprawdziły. U jej dzieci znaczy się, Młodego i Kropki, a że Kropka jest o sześć tygodni starsza od Mill i motorycznie zdecydowanie bije ją na głowę to była to rekomendacja testowana od dawien dawna, wszak z tego co pamiętam Kropka szczęśliwą posiadaczką tych paputków stała się już w okolicach szóstego miesiąca życia. Widziałam, pomacałam, zmierzyłam Mill należący do Kropki egzemplarz (Ruby twierdzi że jej wystarczyło porządne zmierzenie dzieciom stóp, ale kto by zawracał sobie tym głowę skoro można było przymierzyć na żywo?) i wyszło na to że szalony rozmiar stopy S czyli najmniejszy dostępny ma nasza córeczka. No ale tego można się było spodziewać biorąc pod uwagę fakt że ja mam 36 a Towarzysz Mąż 38 (tak, świetnie się złożyło że mieliśmy ślub w maju bo miał przyzwoity wybór w kolekcjach komunijnych). Wśród mnóstwa wzorów i kolorów wybrałam gładkie, czekoladowe – jako że dziecięce ciuszki są z reguły wzorzyste i kolorowe niekoniecznie chciałam żeby butki robiły im konkurencję. Kiedy przyszły spodobały mi się jeszcze bardziej niż na stronie, natomiast moja mama stwierdziła, jak już pisałam na facebooku, że ‘wyglądają jak lacie starego chłopa do szpitala’. Duża część z Was podzieliła opinię Matki Polki, ja natomiast dalej upieram się że są ładne, proste, klasyczne i co najważniejsze spełniają swoje zadanie. Moja przyjaciółka A. (ta od Byfyja) się ze mną zgadza, chyba jako jedyna. Dzięki za wsparcie, A.!


A jeśli ktoś ma inne poczucie estetyki to przecież może wybrać jeden z kolorowych tudzież bardziej bogato zdobionych lub wzorzystych modeli, dla każdego coś się znajdzie. Ale najważniejsze – dla mnie – jest to, że oprócz tego że dziecko obute w butki rzeczywiście się nie ślizga (w przeciwieństwie do rzekomo antypoślizgowych spodów skarpet i pajacy) i – o dziwo – pozostaje na nodze. Cały. Boży. Dzień.

 Tylko matka małych ruchliwych stworzonek jest w stanie zrozumieć co to znaczy. Po pierwszej godzinie na nogach oczy mi wyszły z orbit, po drugiej sprawdzałam czy z jej stopami pod spodem wszystko okej i nie są sine (było wszystko okej i nie były sine) a po trzeciej musiałam się uszczypnąć czy dobrze widzę, że moje dziecko ciągle nie świeci gołą stopą w środku zimy. Tym samym ekoTuptusie absolutnie wygrały.


Zrobione są z miękkiej włoskiej skóry licowej (co brzmi bardzo ekskluzywnie, ale gdyby były zrobione z miękkiej polskiej skóry albo niechby nawet, niech stracę, litewskiej albo francuskiej, na przykład, lubiłabym je równie bardzo) a od spodu mają nubuk z antypoślizgowymi łatkami, które ponoć z czasem odpadają (nasze wciąż się trzymają, ale może dlatego że Mill co najmniej tyle samo czasu co w nich stojąc spędza pełzając i siedząc), co wszak nie przeszkadza użytkowaniu i nie zmienia jego komfortu.


I do tego cena. Cena, w zależności od wzoru/koloru, oscyluje w okolicach pięćdziesięciu złotych. Z czystym sumieniem stwierdzam że liczba niezgubionych skarpetek od kiedy je mamy to ekwiwalent tej ceny co najmniej. Moim zdaniem bardzo adekwatna do jakości i wielkości stópki niemowlaka. Ceny dziecięcych butów nieraz powalają mnie z nóg (dlaczego mam wydać więcej na mikro mini buty dla Mill niż trochę mniej mikro dla siebie, no dlaczeeeeego?) a ta zaskoczyła mnie pozytywnie. Także śmiga Mill codziennie w niespadających ekoTuptusiach a ja zaliczam się do grona klientów tak zadowolonych, że na roczek zamierzam nabyć jeszcze jedną parę, być może, ulegając trochę presji Matki Polki, trochę bardziej dziecięcą, ale jeszcze nie wiem. Dla mnie to niemowlęce buty podomowe idealne. Tym samym polecam dalej i oby i u Was się sprawdziły!


EkuTuptusie do nabycia tu: http://www.fiorino.eu/sklep/pl/

Zaznaczam że nie współpracuję z dystrybutorem ekoTuptusiów (a szkoda! Może niczym, ekhem ekhem, poczytny bloger-marketingowiec powinnam była z wnioskiem o taką współpracę wystąpić) a zwyczajnie rekomenduję Wam produkt który i ja kupiłam z rekomendacji i przepadłam, taki jest dobry!


A Wy jak? Od jakich butków/paputków zaczynały Wasze dzieci? A może macie dywany i poślizgi Wam niegroźne?

Ściskamy,
z&m

Monday, 23 February 2015

M11 Idzie nowe...



No cóż, zbliżają się moje urodziny. Na Śląsku, w przeciwieństwie (chyba?) do reszty kraju, urodziny to ‘big deal’, imienin nikt nie obchodzi i prawdę mówiąc ja nawet nie do końca wiem kiedy moje przypadają. Dodatkowo te urodziny to jedne z tych okrągłych, związane ze zmianą obu cyferek, przez niektórych witane z radością, przez innych, chyba bardziej licznych, z przerażeniem, a przeze mnie z mieszaną obu.

- Co chcesz na urodziny? – zapytał ostatnio Towarzysz Mąż co kompletnie mnie zaskoczyło.

Nie żeby mnie zaskakiwało że Towarzysz Mąż myśli o prezencie (a jeszcze z miesiąc miał, przecież!), ale to, że pyta. Do teraz nie pytał, zawsze ufał swoim instynktom i zawsze trafiał.

- Ciężko coś dla Ciebie kupić w tym roku – stwierdził, nie czekając na odpowiedź

- W sensie, że już wszystko mam? Że już niczego nie potrzebuję? Że widzisz że pozbywam się nadmiaru bardziej niż nabywam (choć nabywam czasem też, ale zdecydowanie w mniejszych ilościach za to lepiej przemyślawszy czy dana rzecz jest mi faktycznie potrzebna)? Ojej…

- Hmmm… odrzekł Towarzysz Mąż – bardziej dlatego że z reguły mówiłaś od czasu do czasu ‘chciałabym to i to’ przy różnych okazjach a ja słuchałem i notowałem, a kiedy przychodził moment zaglądałem do notatek. Teraz a moich notatkach są ‘książeczki wydawnictwa ‘Dwie Siostry’ dla Milly, ekotuptusie dla Milly, pchacz dla Milly*, butki Emel dla Milly,  komplet pościeli dla Milly, ubranka dla Milly i kolejne opakowanie żelu na ząbki dla Milly’. Słaby pomysł na trzydziestkę.

* * *     

Przemyślawszy sprawę mówię do Towarzysza Męża:

- Wiesz co, na urodziny chciałabym stronę.
- Jak stronę?
- No taką, żeby bez tego blogspota była. Wiesz, millyme pl albo com albo jakoś tak.
- Aaaaa, że domenę chcesz.
- Tak, i żeby graficznie ładna była też bym chciała. Taka… mniej obciachowa. Przejrzystsza, wyraźniejsza,  łatwiejsza w wizualnym ogarnięciu. Ale nie taka jak u wszystkich. Tylko ciągle jednak moja, ale bardziej… no wiesz. W pewnym sensie profesjonalna.
- Szablon porządny chcesz, w sensie.
- Tak. Chyba? Ale żeby to łatwe było w obsłudze, bo jak będzie ciężkie to mi się nie będzie chciało w to bawić i tego nie będę obsługiwać i wrócę na blogspot z podkulonym ogonem. Ma wyglądać lepiej, ale ciągle być tak… swojsko. Mojo. I wiesz, zdjęcia ładne tylko też chcę mieć. iPhone, nawet piątka, jako ustrojstwo do robienia zdjęć się jednak nie nadaje. Więc… może nauczysz mnie obsługi naszego aparatu? Wiesz, tego dużego?
- Hmmm… i to chcesz na urodziny?
- To.
- Dobra.

* * *     

Zasiadł więc Towarzysz Mąż przed komputerem i wśród moich przekleństw że nie siedzi z Milly i ze mną a w zasadzie czasem że nie siedzi z Milly bo ja muszę pracować, dłubał tą stronę i domenę i stawiał pierwsze kroki i technicznym świecie blogosfery o którym ja dotąd nie miałam pojęcia. Pewnie trochę pomaga mu fakt że lubi rzeczy okołokomputerowe i że jest grafikiem z wykształcenia. Pewnie trochę przeszkadza mu fakt że nie ma pojęcia o webmasterowaniu (i tak, wiem już co to jest!) i że nie do końca rozumie to, o czym piszę (i tak, wie że trochę o nim też). Ale skoro tak sobie urodzinowo zażyczyłam… To się postarał.

* * *     

Tym samym, wszem i wobec, na parę dni przed premierą (ostatnie poprawki, tagowania i inne takie jeszcze przed nami) uroczyście ogłaszam, że w moje trzydzieste (au!) urodziny, czyli 5 marca 2015 roku nastąpi oficjalna premiera mojej nowej, ładnej i (mam nadzieję!) funkcjonalnej strony: It’s Milly me!


Cieszę się jak dziecko. Coś czuję że to będzie najlepszy prezent urodzinowy EVER!

I mam nadzieję, że Was tam ugoszczę jeszcze lepiej niż tu. I, mimo tego że przeprowadzki są bardzo stresujące, czasochłonne i wyczerpujące, to z reguły kończą się pięknymi nowymi wnętrzami, poczuciem spełnienia i jeszcze lepiej służą rozwojowi, odpoczynkowi i zwykłemu cieszeniu się z życia. Czego Wam i sobie (już teraz!) życzę.

To jak, zajrzycie do mnie? Mimo że to premiera stroje wieczorowe nieobowiązkowe, szalenie miło mi będzie Was gościć i w dresie!

Ściskamy mocno jeszcze ze starych śmieci,
z&m




*pchacz dla Milly został już dla niej nabyty w ramach przedwczesnego roczkowego prezentu od mamy chrzestnej A.B.-B. Będzie o nim jeszcze, stay tuned!

Saturday, 21 February 2015

M11 Hejt

A Wy znów to dziecko w takie mrozy męczycie ...

Taki oto komentarz znalazłam pod moim ostatnim postem. Myślicie sobie, cóż takiego, dziewczyno, to żaden hejt.

A ja pół dnia myślę (a zaznaczam, że nie mam czasu  na myślenie o takich pierdołach, jasny gwint!) o tym, co odpowiedzieć. Że jakie mrozy skoro było dziewięć stopni na plusie (ja wiem że połowa lutego, że to niekoniecznie normalne, że zima która wcale nie jest wybitnie zimna - ale przecież aż takiej blogowej wszechmocy nie mam żeby pogodę kontrolować. A że ona była łaskawa... No hejtowy peszek). Że 'to dziecko' nie wydawało się zmęczone, za to całkiem ukontentowane długimi spacerami, atencją i nowościami wokół. Kolejny peszek. Że jakie 'znów', wszak nie pzypominam sobie żebyśmy już wcześniej 'to dziecko' w 'takie mrozy' męczyli...

A potem zastanowiłam się czy warto dyskutować z anonimowymi użytkownikami sieci bezwzględnie niczym jury w konkursie na perfekcyjnych rodziców oceniającymi kawałek rzeczywistości który widzą w internecie. Nie znają nas, nie wiedzą jacy jesteśmy, a tym bardziej jakie jest nasze dziecko, a na podstawie kilku notek, zdjęć i luźnych notatek kreują obraz umęczonego dziecka w mrozach z winy rodziców. 

Zastanawiam się czasem nad motywacją tych osób. I naprawdę nic nie przychodzi mi do głowy. Nie wiem czy to ta anonimowość, czy brak własnego życia, czy zwyczajna chęć dokopania drugiemu człowiekowi po to żeby poczuć się lepiej samemu ze sobą (której to chęci nie podzielam, nie rozumiem i nie chcę rozumieć). Ale dosyć to smutne.

 I chciałabym tu moralizatorsko zaapelować do osób, które bez ujawniania twarzy, imienia i nazwiska czy choćby ksywy buszują po blogach, forach i stronach plotkarskich niesprawiedliwie oceniając, dosadnie komentując i bez powodu wbijając szpile. Chciałabym, ale tego nie zrobię. Bo wiem, że to niczego nie zmieni. Mogę się frustrować, przejmować, prosić - ale, jak mawia stare blogowe powiedzenie 'haters gonna hate' - niestety. Mogę za to robić swoje i zamiast przejmować się anonimowymi uwagami - cieszyć się z tych nieanonimowych, zarówno komentarzy i wiadomości prywatnych, które sprawiają, że mi się chce. I to jak mi się chce!

A kiedyś... może kiedyś.... Nauczę się nie przejmować.

A Wy, spotykacie się z hejtem? Boli Was czy jest Wam zupełnie obojętny? A może budzi jeszcze inne uczucia?

Ściskamy,
z&m (gwoli ścisłości - znów nieumęczone i bez mrozów)


Thursday, 19 February 2015

M11 Berlin z niemowlakiem vol 2

Ta-dam! Zapowiedziany pamiętnikowo-techniczny post o trzydniowym zwiedzaniu Berlina z niemowlakiem. Voilá! <kurtyna>

1. Decydujemy o najlepszym środku transportu


Pociąg jest świetną opcją, ma dobre połączenia w świetnych cenach zwłaszcza z Warszawy i Trójmiasta (szczegóły na stronie PKP tu). Nasze połączenie ze Śląska wyszłoby jednak znacznie poza nasz budżet, więc opcja odpadła. Rozważaliśmy też Polski Bus przez chwilę, który dysponuje fotelikami dla dzieci i neizłymi cenami - minus taki że niemowlęta nie mają żadnych, ale to żadnych zniżek - i nawet dość atrakcyjna cena - 100PLN/osoba - pomnożona przez sześć (Towarzysz Mąż, ja i Mill, tam i z powrotem) daje już cenę mniej atrakcyjną. A że do Berlina od Katowic prowadzi całkiem podobno przyjemna autostrada którą przejazd samochodem zajmuje około 5-6godzin i dodatkowo mamy w pakiecie całkowitą niezależność, dowolną liczbę niemowlęco-potrzebnych postojów (pieluchy, jedzenia, niewygody fotelika, te sprawy) na tą opcję właśnie się zdecydowaliśmy.

U NAS

Jako że nasz samochód ma około stu lat i po warszawskiej przygodzie z lawetą nie do końca byłam przekonana co do słuszności tej decyzji kombinowaliśmy więc dalej. Z odsieczą jak zwykle przyszedł bohater dnia aka Dzidek czyli tato mój i się z nami zamienił pojazdem łikendowym. Co prawda musieliśmy po drodze podjechać do salonu Renault bo baterie w kluczykach wymagały natychmiastowej wymiany, ale to drobiazg, serio.

Wyjechaliśmy rano, ale rano na luzie, z pakowaniem, ogarnianiem niemowlaka, tankowaniem i załatwianiem samochodu włącznie. Czytaj: około 11:00.

 Po drodze dwa przystanki na rozprostowanie kości i rozprostowanie kości Mill. Przy okazji okazało się że z reguły uwielbiające spać w dłuższych samochodowych podróżach niemowlę cichaczem wyrosło z tego etapu i teraz wymagało zabawy przez większą część drogi. Pomoce naukowe w stylu pierdyliarda zabawek, książeczek i kubków niekapków okazały się bardzo mile widziane i cieszę się że nie posłuchałam TM w kwestii pakowania (patrz niżej).


2. Decydujemy o noclegu


Berlin, jak przystało na stolicę, mnóstwo opcji zakwaterowania ma. Hotele w przyzwoitych cenach często do dostania na reklamowanym intensywnie trivago, a osobiście polecam też momondo, z którego często korzystałam w Stanach. Fajną opcją, jeśli nie mamy konkretnego terminu w którym musimy jechać jest też roomertravel.com, gdzie ludzie sprzedają swoje rezerwacje z których nie mogą skorzystać w dobrych cenach. Większość hoteli ma udogodnienia dla dzieci przynajmniej w postaci łóżeczek.

Dla oszczędnych i wariatów (tak, tak, to my, choć nie tym razem) - couchsurfing.com, który oferuje darmowe noclegi u ludzi w domach, a często-gęsto połączone są one z intensywną integracją towarzyską - więc jeśli nie zależy nam na prywatności aż tak, za to mamy ochotę na przygodę - to czemu nie? Dużo podróży tak odbyliśmy z TM i chwalimy sobie. Z dziećmi włącznie. W sensie my akurat bez dziecka, ale nasi gospodarze często mieli dzieci i nie było to problemem żadnym.

Nie doradzę Wam żadnej konkretnej kwatery bo my odwiedziliśmy przyjaciela T., którego współlokator usłyszawszy słowo 'baby' zwiał gdzie pieprz rośnie na cały weekend.


U NAS

T. zaprosił nas do siebie i udostępnił nam swój pokój. Jako że Mill śpi z nami (wróć! spała! od trzech dni większą część nocy przesypia bezproblemowo w swoim łóżeczku. Oh yes!) brak łóżeczka turystycznego nie był problemem. Tym samym odpadł też problem z jedzeniem dla Mill (zresztą dla nas też) wszak dostęp do kuchni wiele ułatwił.

Po przyjeździe zjedliśmy ugotowane przez T. genialne risotto grzybowe (tak, miało białe wino) i heja w miasto! O tym zaraz.


3. Decydujemy o tym, co bierzemy


- Ale weeeeź nocnik!
- No co Ty!
- No weź, przecież do bagażnika wrzuć tylko, noooo!
- W Warszawie dała radę na kibelku to i w Berlinie da. Nie bierzemy nocnika Zuz. Pakujemy mało rzeczy. - We like to travel light, remember - przypomniał mi Towarzysz Mąż i wbrew instynktom matko-polskim nie spakowałam połowy domu.

Choć bardzo chciałam, serio. Suma summarum zmieściliśmy się w torbę którą Towarzysz Mąż z reguły nosi na siłownię, mały plecak i torbę na pieluszki. A w torbie same podstawy - ciuchy dla Mill + ciuchy dla Mill na wypadek gdyby ciuchom planowanym coś się stało (czytaj: eksplozja pieluchy, upapranie jedzeniem, zalanie wodą, wycioranie o coś bardzo brudnego... te rzeczy), kurtka Mill (mieliśmy też kombinezon), ciuchy dla nas, dwa ręczniki, zapas papersów i mała kosmetyczka. Bez ekstrawagancji. W torbie na pieluszki jedzenie dla Mill (nie za dużo, wszak Rossmanów w Berlinie tyle co u nas jeśli nie więcej, a zupek Matki Polki nie wiozłam, bez przesady), Tula i zabawki/książeczki/niekapki i takie tam inne pierdoły, które się przydały podczas podróży (patrz wyżej), ale szczerze mówiąc nie za bardzo podczas. Poza tym wózek mały (Quinny Zapp Xtra) ze śpiworkiem i Tula. W plecaku TM paszporty, portfel i aparat. Koniec.

Wiadomo, każdy się pakuje jak mu pasuje. Wszystko zależy od upodobań i modelu dziecka. |Niektórzy lubią listy (i super, ale nie moja bajka) i pakowanie parę dni przed ze wszystkim poprasowanym jak się patrzy i złożonym w kosteczkę. Niektórzy (ekhem) My mamy, szczęśliwie, low-maintenance i nie potrzebujemy miliona gratów.

U NAS

Jak wyżej. Jedyna rzecz której żałowałam, że nie mam, to rękawiczki. Skromna reszta którą miałam zupełnie wystarczyła. Dla Mill też. Choć akurat dobrze że mieliśmy i kombinezon (wiadomo, że lepszy od kurtki, kiedy dziecko zamiast jak grzeczne dzieci siedzieć w wózku z nogami elegancko ogrzewanymi śpiworkiem, pragnie spędzać cały Boży dzień w Tuli) bo... zepsułam ząbek w kombinezonie i trzeba było ratować się kurtką. Ale to sytuacja ekstremum.

4. Decydujemy o tym, co chcemy zobaczyć

Pisałam już chyba o tym kiedyś, jak lubię podróżować. Ślęczenie w Internetach albo z przewodnikiem w ręku i skrupulatne planowanie atrakcji do odhaczenia a potem latanie z wywieszonym za przeproszeniem ozorem w celu zaliczenia wszystkich punktów z listy. Wiadomo, czasem przygotowuję się bardziej (yyy... wchodzę na tripadvisor i sprawdzam czy jest coś co żałowałabym że przegapię) a czasem mniej (czyli nie robię nic a jak dojeżdżam na miejsce to przeglądam ulotki w hotelach... Albo i nie). Lubię się włóczyć po centach, włazić w wąskie uliczki albo podążać za tłumem na tych szerokich. Lubie stać w kolejce w piekarni w której jest kolejka, bo wiadomo, że tam mają najlepszy chleb. Po lody w kolejce też mogę postać, czemu nie. Lubię przerwy na kawę, lubię chłonąć atmosferę danego miejsca i oglądać ludzi tak samo jak oglądać zabytki. Podróże w wersji slow, nawet te krótkie, to zdecydowanie coś co lubię ja...

Jeśli macie inaczej - pewnie i tak zrobicie porządny risercz co i jak, może kawałek tego riserczu weźmiecie z tego posta - ale my się - przyznaję bez wstydu - kompletnie nie nastawialiśmy na nic. Odwiedzaliśmy przyjaciela, pół-Niemca pół-Anglika który w Berlinie mieszka od kilku lat i skończył German studies - więc założyliśmy że on po prostu zabierze nas to najfajniejszych miejsc i opowie co trzeba. Co zresztą miało miejsce.

U NAS

Piątek - dzień 1

Po dojechaniu na miejsce, rzuceniu toreb, skonsumowaniu risotto (my) i zupki marchewkowej z kluseczkami Hippa (jeden z nielicznych słoików którymi Mill nie pluje...  aż tak bardzo) ruszamy w miasto. Robi się już ciemno (kurczę, połowa lutego, ma prawo!), a my w miasto. Berlinale szaleje, Szumowska zdobywa nagrody, a my siup do metra i dalej łazić po dziwnej, przestronnej i słabo (jak na główne miasto, ma się rozumieć)* stolicy Niemiec. Mijamy Reichstag, do którego wrócimy rano, podchodzimy pod Bramę Branderburską i słyszymy historię o tym jak Amerykanie zażądali jej przesunięcia ze względu na niedostateczne bezpieczeństwo ich nowoczesnej, dwudziestopierwszowiecznej ambasady położonej tuż obok... Dalej słynny Institut für Kunst, Polski Instytut w Berlinie i - o dziwo - wcale nie tak dużo turystów. Później idziemy pooglądać genialny (i kontrowersyjny!) memorial Holokaustu aż dochodzimy do Potsdamer Platz który lekko przypomina mi wizualnie Nowy Jork (minus tłumy) aż w końcu lekko zziębnięci docieramy do kina Odeon grającego festiwalowe filmy i pokazujacego na telebimach - wśród nastoletnich pisków - Helenę Bonham-Carter, Kate Blanchet i inne hollywoodzkie celebrytki. Lekko już zziębnięci (minus Milly, która miała odpowiednią ilość warstw i beztrosko przez całe popołudnie kimała w Tuli zupełnie lekceważąc fakt zwiedzania dobrego kawałka europejskiej historii) docieramy do jednej z knajp. Chłopcy, mimo braku października, decydują się na piwo, ja na gorącą czekoladę, a Mill na mleko mamy. Poza tym dajemy jej łyżeczkę którą bezgłośnie uderza o kanapę dobre 10 minut i wyspana uśmiecha się do wszystkich naokoło. Lajcik. Kiedy niemowlę zaczyna się nudzić TM i T. dopijają piwo, mojej czekolady już dawno nie ma i łapiemy metro powrotne. Mill nie lubi siedzieć w metrze, okazuje się. Chodzenie wzdłuż wagonu metra działa lepiej. Docieramy do naszego gospodarza, ja z Mill mamy w planach kąpiel, spanie i czytanie (wakacje to wakacje!) a chłopcy wypad do lokalnego pubu na kolejne piwo i curry wurst (jak to było - wakacje to wakacje?). Wszyscy są zadowoleni, Mill usypia szybko, ja prawie równie szybko i dobrze, bo rano czekała nas wczesna pobudka...







 Sobota - dzień 2

... a wczesna pobudka czekała nas, bo jedyną 'atrakcją' którą zaplanowaliśmy wcześniej było zwiedzanie reprezentacyjnej kopuły Bundestagu, a żeby to zrobić trzeba wypełnić formularz na stronie internetowej i potwierdzić rezerwację. Jedynym dostępnym slotem na walentynkową sobotę była 8:30 rano, a trzeba tam było jeszcze dotrzeć. A wiadomo, że z dzidziusiem to nie ze hop siup i że kawa po drodze a śniadanie w ogóle potem. Nie było opcji, trzeba było wstać o 6:30. Dla Mill nie problem, dla nas gorzej. Ale daliśmy radę, skuszeni fantastycznymi zdjęciami z poprzednich wizyt T. ustaliliśmy że wstać warto. Kiedy dojechaliśmy na miejsce okazało się że jakimś cudem rezerwacja T. nie jest potwierdzona (powinno być tak - robi się rezerwację - przychodzi mail - odpowiada się na ten mail - otrzymuje się kolejny mail że rezerwacja jest potwierdzona. A T. myślał że ten pierwszy mail jest już potwierdzeniem rezerwacji. Ups.) Ale - jak to zwykle bywa - obecność niemowlęcia łagodzi obyczaje i sprawdzeni w trybie last minute przez niemieckich policjantów mogliśmy wejść na górę (a nawet wjechać. Obecność wózka uprawnia do przejazdu windą). I warto było. Nawet mimo braku przewijaka w toalecie a konieczności z takowegoż skorzystania (ha! zaszczytne pierwsze miejsce mojej listy ekstremalnego przebierania pieluch którego dotychczasowym szczytowym osiągnięciem była póki co toaleta w samolocie zdecydowanie dodaję Reichstag w zimowym kombinezonie, bez przewijaka i z ruchliwym niemowlęciem). Potem zaliczyliśmy śniadanie w McDonaldzie (serioooo - w biznesowej dzielnicy nie było żadnych przyjemnych śniadaniowych kafejek, a nowo otwarty Mall of Berlin dysponował McDonald'sem z cudownymi widokami i całkiem neizłymi bułkami z pomidorami i mozzarellą w McCafé), zobaczyliśmy całkiem zakamuflowany bunkier Fuhrera, poszliśmy do interaktywnego muzeum DDR,  w którym Mill szalała (i które dla odmiany miało świetnie zaopatrzony przewijak) i w którym naprawdę dobrze się bawiliśmy mimo tego że odwzorowanie rzeczywistości DDR wyglądało jak całkiem obecne mieszkanie mojej babci za zwiedzanie którego nie muszę płacić siedmiu euro i w dodatku mam babcię gratis, hue hue. Precel po drodze, spacer przez kolejne uliczki i budynki, place, wieże na które nie udało nam się wjechać z powodu gigantycznej kolejki, kamienice i słynne appelmanny (zielone ludziki ze świateł), do tego niekończące się rozmowy i popołudnie w oddalonym o kilka przystanków metra słynnym berlińskim ZOO, w którym jest czysto, zwierzętom błyszczy się futro i wyglądają na szczęśliwe, a natężenie Bugaboo i Croozerów na metr sześcienny przewyższa standardowe zaopatrzenie najlepszych polskich sklepów wózkowych. Mill śpi w wózku przez połowę wizyty a drugą połowę szczerzy zęby do zwierząt i gada. Chyba z lekko niemieckim akcentem.

Po dniu pełnym wrażeń wracamy, chłopcy gotują i szykują nas na gości, ja ogarniam jedzenie Mill (w międzyczasie oczywiście też jadła, nie, żebym ją głodziła cały dzień, żeby nie było), zabawę z Mill i wszystko z Mill po czym dziecko pada a do rodziców przychodzą goście - koledzy T., których poznaliśmy tydzień wcześniej jako że Towarzysz Mąż pojechał z nimi na deskę do Zakopanego. Ogrywam dwójkę Niemców i dwójkę Anglików (jednego pół) w Monopol mimo tego że co około półtorej godziny pędzę do budzącej się Mill ją dokarmić i uspać dalej, piję piwo bezalkoholowe i czuję się jak człowiek który ma życie towarzyskie. Pięknie jest.

O 23:00 Towarzyszowi Mężowi przypomina się że są Walentynki.

- F#@k! sh@!t! - wykrzykuje
- Co się dzieje? - pytam
- It's Valentine's Day! I forgot.

Spoko. Ja też zapomniałam.



 Niedziela - dzień 3

 Urodziny Towarzysza Męża. Nie zapomniałam! Prezent dostał wcześniej, wszak opakowania na snowboard nie będę targać ze sobą do Berlina a tym bardziej wyjazdu z poprzedniego tygodnia zabrać i zapakować się nie da - więc zwyczajnie życzę mu sto lat i przytulam mooooocno. Mill szarpie go za włosy i gryzie w nos.

Skończyło się rumakowanie i pora jechać do domu. Nie lubimy prowadzić po ciemku planujemy więc wyruszyć około południa. Starczyło jednak czasu na wizytę w cudownej, legendarnej knajpie Kant Cafe gdzie najładniejsze i najpyszniejsze śniadanie jakie w życiu widziałam zostało zaserwowane Towarzyszowi Mężowi z iście urodzinowym rozmachem. Wróć, późne śniadanie albo tak zwany brunch. Podobno bardzo trendy i to właśnie to co robią prawdziwi berlińczycy w dzisiejszych czasach. Byliśmy więc 'cool' i 'in' mimo absolutnego braku hipsteryzmu (choć hipstersi są ponoć 'out' a Towarzysz Mąż całkiem nieźle wpasowuje się w trend 'normalsów', hmmm) przez chwilę, Mill uparcie zaczepiała przeprzystojnego trzyletniego Niemca (opornego dość a jej uroki, niestety, a szkoda!) a my chłonęliśmy ostatnie chwile mini wakacyjnej mini-wolności.

I w drogę.

Droga powrotna, tuż po przekroczeniu granicy, jest znacznie gorsza niż droga 'tam' (dosłownie). Wciąż myślę nad drugim dnem tego stanu rzeczy.



*wszystkie opinie zawarte w tym tekście są absolutnie subiektywne 



4. Jedziemy!

 

 Warto!

PS. Ten post ma chyba kilometr i mimo tego że sporo jest na moim blogu postów długich to ten prawdopodobnie bije je wszystkie na głowę. Najwytrwalszym gratuluję, niewytrwałych rozumiem. Miejcie się. Hawk!

Monday, 16 February 2015

M11 Berlin z niemowlakiem vol 1

Nie usiedzimy w miejscu. Już myślałam że właśnie przeżyłam najnudniejsze ferie w swoim życiu pozbawione kompletnie wszelkich wyjazdów aż to spontanicznie zostaliśmy zaproszeni do Berlina. A zasada numer jeden kiedy masz niemowlę w domu i zapraszają Cię mimo niemowlęcia do Berlina brzmi: jedź!

Mimo tego że z bólem serca opuściłam pewną okrągłą sobotnią imprezę i przez najbliższe dwa tygodnie zapowiada mi się pracowo-kursowy permenentny niedoczas - warto było. W końcu to tylko pięć godzin drogi od Katowic, a kolejna europejska stolica w której ostatnio byłam dziesięć lat temu a Towarzysz Mąż wcale była dla nas szalenie interesująca. A podróże z niemowlakiem... Cóż, są super. Trzeba bardziej mierzyć siły na zamiary, na wszystko przeznaczyć więcej (znacznie więcej!) czasu niż na zwiedzanie bez niemowlaka... Ale da się. Wszystko się da!

O naszym zwiedzaniu, szczegółach technicznych i wyjazdowym rozkładzie dnia będzie w kolejnej części a dziś zostawię Was ze zdjęciami (jak nie ja!) Poznajecie? Byliście? Lubicie?

Ściskamy,
z&m



 







Thursday, 12 February 2015

M11 Dwa centymetry sześcienne pączka

Uwaga, będzie kontrowersja!

I żeby nie było że nie ostrzegałam! Rekord pączkowy oficjalnie pobity, zjadłam pięć i obyło się bez zgag i dalszych kiepskich następstw które towarzyszyły mi zeszłorocznie (o tym tu). Wybrałam się do kawiarni, bo jak grzeszyć ciastowo-kawowo, to tylko w kawiarni. Albo u Matki Polki, ale dziś padło na kawiarnię. Co więcej, do tłustoczwartkowego kawiarnianego świętowania zaprosiłam Mill, choć wcale nie planowałam karmić jej pączkami.

Ale kawałek pączka mi ukradła. Około 2 centymetrów sześciennych. I mimo tego że w moim mniemaniu jest na pączki jeszcze zdecydowanie za mała to nie zrobiłam z tego tragedii. Nie rzuciłam się w obronie przed cukrem, żółtkami, drożdżami, mąką i mlekiem. Mill oblizała się ze smakiem i zajęła na powrót swoją zabawką. Ja dopiłam jeszcze ciepłą kawę i dokończyłam napoczętego pączka. Tego, którego raczyło skosztować moje dziecko. Nie zadręczam się, że zjadła coś tak niezdrowego, kalorycznego, smażonego i niemowlęco-niewskazanego.


Weźmy pierwszą z brzegu kaszkę dla niemowląt. Taką wszystkim znaną jakąś, Nestlé na przykład, z malinami:

  • mąka ryżowa 82%
  • cukier
  • malina 0,8%
  • aromat
  • węglan wapnia
  • maltodekstryna
  • skrobia kukurydziana
  • witaminy (C, E, niacyna, D3, A, B1, B6, kwas foliowy)
  • fumaran żelazawy
  • siarczan cynku
  • kultury bakterii Bifidobacterium lactis

I co ja widzę? Cukier na drugim miejscu w składzie?  Maltodekstryna - czyli kolejne cukry proste przyswajalne równie szybko jak glukoza? Aromat? A malin ile, osiem procent tylko? A nie, przepraszam, zero osiem! I to jest dla niemowląt od czwartego miesiąca życia? Que?!

A, kolejna część żartu. To wszystko na stronie producenta o szumnej nazwie: zdrowystartwprzyszlosc.pl

Mill tego nie je. Kaszki je, owszem. Nawet mannę, nawet błyskawiczną (oczywiście obok jaglanej, gryczanej, quinoi i naszego ostatniego hitu - pęczaku) - ale bez cukrów i polepszaczy, bez aromatów, węglanów wapnia (tak tak, to chemiczny dodatek spożywczy o złowrogo brzmiącym symbolu E170, czym oczywiście nie chwali się Nestlé) i innych rzeczy których nie uważam za odpowiednie dla małych jelitek. Je dania i zupy moje albo Matki Polki, owoce, warzywa (wszystkie praktycznie, z brukselką włącznie), mięso i ryby (uwielbia), zdarza jej się pieczywo i grassini i obiadki ze słoiczków też wyjazdowo (choć raczej zwykła nimi pluć). Ponadto pije tylko moje mleko i wodę. Uważam jej dietę za zdrową i zbilansowaną, gdybym ja się stuprocentowo odżywiała tak jak ona to miałabym figurę Claudii Schiffer, ale nie mam bo poza zdrową bazą jem zdecydowanie za dużo pieczywa, makaronów i czekolady (po nocach!) i przyznaję się bez bicia choć plany by to zmienić są i może się nawet bardzo wkrótce uskutecznią. Ale to nie o mnie jest ten post.

Mill nie je natomiast parówek, bakusiów, danonków, flipsów, biszkoptów dla niemowląt bądź całych kawałków szarlotki tak słodkiej że ja nie jestem w stanie jej podołać (i tak, to przykłady z obserwacji).

I czy ktoś naprawdę myśli, że te dwa centymetry sześcienne pączka zjedzonego raz w roku ze smakiem naprawdę zmienią jej życie? Że ja, wyrodna matka, na takie ekscesy pozwalam, i co ja sobie wyobrażam, że przecież ona dlatego taka gruba że pączki je (!!!!). Że jak tak można, że to skrajnie nieodpowiedzialne, że cukier biały, że SMAŻONE! (dodam tylko że pączki ze sprawdzonej, rodzinnej piekarni, gdzie ręczę za składniki świetnej jakości i brak polepszaczy i innych ustrojstw które Real dodaje do pączków żeby im wyszło 10 sztuk za 5 złotych).

Że nie upiekłam jej beztłuszczowej i bezcukrowej wersji odpowiedniej dla niemowląt, no jak ja śmiem!

Kurczę no, śmiem. Nie po to jem pączki raz do roku żeby jeść wersje beztłuszczowe i bezcukrowe. I to jeszcze w tłusty czwartek. Nie, nie uważam żeby Mill musiała to jeść ze mną, przeciwnie, nawet gdyby urządziła awanturę o większy kawałek niż zjadła to pewnie by go nie dostała. Bo to ja decyduję. W chwili kiedy zwinęła mi fragment pączka zdecydowałam nie robić histerii. W końcu ja go jadłam, na jej oczach. Mea culpa.

Ale nie do końca. Nie czuję się winna, choć, szczególnie w wirtualnej i pełnej anonimowego hejtu blogosferze, to może nie uchodzi. Świat się nie zawalił. Mill nie ma problemów z żołądkiem. Na obiad wcięła kaszkę z domowym pesto, na podwieczorek pokrojonego w plasterki banana a na kolację łososia z koperkiem i kalafiorem od Matki Polki.

Serio, pączek (i to w takiej szalonej ilości!) robi aż taką różnicę?


A jak u Was? Obchodzicie tłusty czwartek? Z umiarem? Bez? A może pączki to w ogóle nie Wasza bajka i nie wiecie o co kaman?

Ściskamy,
Z&M


 


Tuesday, 10 February 2015

M11 Lovi 360' - Kubek niekapek?

Moje dziecko nie lubi pić.

I oby jej tak zostało, do osiemnastki przynajmniej, albo i dłużej. Przynajmniej w kwestii alkoholowej, poza tym pić mogłaby lubić bardziej. Teraz rzecz jasna mówiąc że nie lubi pić nie mam na myśli alkoholu tylko cokolwiek, co nie jest mlekiem mamy prosto z dystrybutora.

Butelka nie (chyba że cudza, przy ostatniej wizyty Olgi z ID bez problemów wygrzebała z Olgowej torby nieopatrznie pozostawionej na ziemi Polkową butelkę z wodą się do niej dossała, swoją - każdą - gardzi), niekapek z miękkim ustnikiem nie, niekapek ze sztywnym ustnikiem nie, doidy cup (o którym chyba też napiszę więcej) może i tak, ewentualnie, aczkolwiek korzystanie z niego wiążę się z koniecznością przebrania absolutnie wszystkich ciuchów Mill a przy okazji prawie zawsze i moich wszak wszystko, ale to wszystko jest oblane). Mój kubek wchodzi w grę, ale nadzór szczególny zawsze konieczny, podobnie jak przy doidy.

Szalenie się ucieszyłam więc kiedy zasypująca nas swoją drogą prezentami jak wariatka ABB przyniosła Mill niedawno Lovi 360' o którym bardzo dużo wcześniej słyszałam.

Co to za ustrojstwo?

Producent twierdzi co następuje:

Kubek LOVI 360°ułatwia przechodzenie od ssania płynu z kubka treningowego i kubka niekapka do picia ze szklanki. Dzięki innowacyjnemu systemowi uszczelniania przyzwyczaja dziecko do naturalnego sposobu picia (jak z otwartego kubka), ale bez rozlewania. Posiada opatentowaną ochronę przed bakteriami.

Dostępny w trzech rozmiarach odpowiednich dla wieku o różnych pojemnościach (9+: 210 ml, 12+: 250ml, 18+: 350ml) i wygląda tak oto (więcej wersji kolorystycznych na stronie producenta):

 zdjęcie z lovi.pl


 Mill stała się szczęśliwą (a jednak!) posiadaczką wersji najmniejszej. I... podobnie jak wszystkie inne rzeczy do picia z - kompletnie go nie skumała, nie polubiła i nie chciała z niego początkowo pić.

Świetnie go trzymała, super potrząsała, ale to wszystko. Po paru dniach oswajania się z kubkiem doszłam do wniosku że pora na trening. Siedziałam obok niej i kiedy przechylała kubek żeby się z niego napić robiłam ustami ruchy ssące (bez względu na to jak dziwnie i komicznie to brzmi) żeby automatycznie Mill też zaczęła tak pić... I chwyciło! Trening ciągle w toku (ABB też tak z nią 'piła' ostatnio) ale jest coraz lepiej. Pije coraz chętniej i widzę światełko w tunelu. A światełko widzieć muszę, bo mimo tego że wciąż ją karmię i nie przestaję już i natychmiast dziewczynka moja jest coraz starsza i chciałabym jednak czasem wychodzić bez niej, a wiadomo że cycka jej na wynos nie zostawię, nie ma opcji, a pić musi. To znaczy - wiadomo, chodzę do pracy, mam warszawski kurs - parę godzin jest beze mnie i daje radę, choć do picia się nie garnie szalenie. A jak zacznie będzie mi łatwiej, zwłaszcza latem. Nie ustaję więc w treningach, Mill ogarnia coraz bardziej. 

A co myślę o kubku samym w sobie?


1. Estetyka


Jak dla mnie zwykła i bez szału. Nowa kolekcja retro jest piękna i jeśli postępy kubkowe będą się pogłębiać jeszcze bardziej jeden z nich na pewno znajdzie się na naszej roczkowej łiszliście.




  zdjęcie z lovi.pl

 

2. Funkcjonalność


Częściową prawdą jest co twierdzi producent - że kubek ułatwia picie jak ze zwykłego kubka. Moje dziecko przynajmniej uważa go za bardziej atrakcyjny od kubków z dzióbkiem. Rączki do trzymania są super, fajnie leżą w małych łapkach. Dodatkowo uszczelkę można kupić osobno i wymienić jeśli oryginalna się uszkodzi lub zużyje, bez potrzeby wymiany całego kubka, jeśli ten jest jeszcze całkiem na chodzie. Dobre rozwiązanie i bardzo eko. Ponadto kubek szczyci się posiadaniem specjalnej powłoki wykorzystującej naturalne, antybakteryjne właściwości srebra i pozwalającej na zredukowanie populacji bakterii, aż do 99,99% w ciągu 24 godzin - nie wiem co prawda jakich bakterii i skąd je usuwa i w ciągu 24 godzin od zrobienia czego, natomiast informacja o mniejszej ilości bakterii zawsze w cenie (choć konkretniejsza jakość tej informacji była by niewątpliwie w cenie jeszcze bardziej). Mam jeszcze kolejne dwa 'ale' jednak:

1) Pogłoski o piciu 'bez rozlewania' są mocno przesadzone. Jeśli nasze dziecko należy do wybitnie statycznych i w zwyczaju ma delikatnie przechylać/odwracać kubeczek to może i się nic nie rozleje. Szczerze natomiast wątpię w to, żeby dziecko było aż tak statyczne. Przy energicznym potrząsaniu (które przy dziecku w wieku Mill wydaje mi się opcją standardową, jednak) tudzież rzucaniu z impetem w poziomie (na macie) bądź pionie (z krzesełka do karmienia) - wylewa się i to niemało. Może nie cała zawartość, tak jak z normalnego kubka, ale jednak więcej niż spodziewalibyśmy się po kubku okraszonym etykietami innowacyjnej uszczelki. Producent co prawda twierdzi, że to może się zdarzać, ba, że jest tak celowo (!) - 'Łatwy do umycia, umożliwia picie bez rozlewania, ale celowo nie jest niekapkiem (przy silnym potrząśnięciu lub upadku wydobywają się krople płynu)' - ale szczerze mówiąc, przynajmniej w tej opcji dla dziewięciomiesięczniaka, wolałabym żeby się jednak nie rozlewało - po prostu.
2) Nie można go myć w zmywarce. Wiem że dla wielu z Was to pewnie nie problem, natomiast dla takiego maniaka mycia w zmywarce jak ja to cecha, której nie lubię. Mimo tego że to kubeczek na wodę i nie wymaga nie-wiaodomo-jakiego szorowania, to dla mnie to i tak minus.

Czy polecam? Polecam, bo Mill lubi go bardziej od innych wododajnych naczyń i mam nadzieję, że w końcu się do niego całkiem przekona. Nie liczyłabym jednak na cud i to że rzucą się na niego niemowlęta Wasze jak szczerbaci na suchary i ogarną system picia natychmiastowo. Choć ponoć istnieją genialne niemowlęta, które ogarniają. Jedno nawet znam, ale nie jest nim moje własne, i z Waszych komentarzy pod poprzednim postem wynika że to moje (niemowlę, w sensie) wcale nie jest unikatowe pod tym względem.

A jak Wasze doświadczenia? Macie ten kubek? Lubicie i polecacie czy jak dla Was kit?