Thursday, 14 August 2014

M5 Bujamy się: Kocierz + Łękawica

Oczekując na powrót Towarzysza Męża (za trzy dni!) postanowiłyśmy z Mill skorzystać z zaproszenia mojej ulubionej mamy chrzestnej do ich górskiego przepięknego domu w Łękawicy, koło Żywca, i spędzić parę dni na tak zwanym świeżym powietrzu, połazić, polenić się, spędzić czas z rodziną, zobaczyć nowe rzeczy i skrócić sobie czas oczekiwania właśnie.

W tym samym czasie była u mojej chrzestnej chrzesta Mill (to skomplikowane a właściwie proste - moja chrzestna jest mamą A.B.-B., a A.B.-B. jest chrzestną Mill. Matka Polka vel moja mama jest chrzestną A.B.-B. a ja jestem chrzestną syna A.B.-B. - Tymcia. I tu zagadka logiczna - kim jest A.B.B. dla mojej chrzestnej?) ze swoimi dzieciakami, więc miałyśmy towarzystwo i wrażenia.

Wujek O., czyli mąż mojej chrzestnej, zgarnął na z Kato we wtorek i odwiózł dziś. Niby to tylko 1,5h (nawet niecałe!) drogi, a jak tam pięknie! Góry są, jeziora i tamy są, wieś jest, a więc i jajka prosto od kuiry i pomidorki prosto z grządki... No wspaniale!

Wszystko się udało mimo takiej-sobie pogody. Spacery były, eko wiktuały były, opowieści rodzinne były, wygłupy z dzieciakami też były i wycieczka do Kocierza i tamtejszego parku linowego/kompleksu hotelowego też (i te pierogi, mniam!).

Mill... z reguły uśmiechnięta, choć czasem marudziła, jak to dzieci. No bywa. Trochę się zepsuła pod względem spania, bo wstała mi oba dni, Skubana przed siódmą (ale i tak nie mogę na nią narzekać, bo wieczorem ładnie zasypiała), za to uśmiechnięta, radosna, roześmiana i rozgadana. W takim wydaniu ją lubię najbardziej.

Niektórzy mówią że dzieci są najpiękniejsze kiedy śpią - jak dla mnie nie (choć doceniam chwile kiedy śpi, oj doceniam!). Jak dla mnie najpiękniejesze są kiedy się świadomie uśmiechają, śmieją w głos i okazują jakie są szcześliwe że jesteśmy obok. Że robimy głupią minę. Że całujemy w czółko. Że pierdzimy w brzuchol. Że mówimy śmiesznym glosem ruszając zabawką i udając że to zabawka mówi. Że śpiewamy. Że nosimy na rękach. Że zdjeżdżamy na zjeżdżalni. Że polewamy wodą w kąpieli. I że pozwalamy chlapać. I w ogóle - te uśmiechy z powodem albo bez - naprawdę są najpiękniejsze. I bezcenne.


Poza tym z nowości - stan pupy polepszyło zdecydowanie wyłączne używanie białych pampersów (córka wymaga najdroższych pieluszek od maleńkości, aż się boję pomyśleć co będzie dalej), ulewanie trwa w najlepsze (dzień bez obrzygania mamy dniem straconym), górne jedynki prześwitują od frontu i to bardzo (ale nie tam gdzie powinny się wykluwać tylko patrząc od przodu), smoczki dalej są fuj, gryzaki ujdą w tłumie ale słonica po cesarce lepsza i gada Mill jak najęta ('dadadadaddada tatatatattata yyyy attatatatatatat dadadadadda' - a mama gdzie, ja się pytam?) i jest przesłodycz!

A co tam u Was?

Ściskamy powyjazdowo,
pisząco posta-piorąco-zmywarkoładująca z. i śpiąca m.

 Park linowy w Kocierzu

 I Mill w parku linowym. I tak, wiem, że mam odrost na pół głowy, ale idę dziś do fryzjera, w końcu!

 Widok na Łysinę

 Pogoda średnia, ale widoki i tak były!

 Odrost ała, ale córeczka piękna!

 Uwielbiam minę Mill tu ('O co kaman?'). Na zdjęciu z Olcią, córeczką A.B.-B.

 Jeden z elementów pięknego hotelo-spa w Kocierzu. Odsyłam zainteresowanych na ich stronę internetową tu - naprawdę jest tam bajkowo!

 Spajki (Spiky) - fantastyczny bokser mojej chrzestnej, moja chrzestna i ponownie Olcia
 Plażingu nie było, ale opcja i owszem

I już zmykamy? Oooo....

Monday, 11 August 2014

M5 Maxi Cosi Cabrio-fix - dlaczego nie

Tak, dobrze się Wam wydaje, popełniać będę recenzję. I tak, wydaje Wam się równie dobrze, że super pozytywna ona nie będzie. Ale do rzeczy, oto nasz fotelikowa historia.

Dlaczego zdecydowaliśmy się na Cabrio-Fix jakże popularnej na polskim rynku firmy Maxi-Cosi?

1. Nie oszukujmy się - bo ma dobry marketing. Przedstawiciele Maxi-Cosi są chyba na wszystkich (w każdym razie na bardzo wielu!) warsztatach dla kobiet w ciąży i wychwalają swoje produkty pod niebiosa chwaląc się liczbą gwiazdek i świetnymi testami ADAC. Poza tym opisując krew w żyłach mrożące wypadkowe historie z których dzieci wyszły cało i zdrowo na łamach gazet w stylu 'Mamo to ja' (też dostałam kilka kopii na różnorakich warsztatach) przyszłym nie kumającym bazy (iso-fix, hue hue) rodzicom sprzedaje wizję ich dziecka, jedynego pierwszego i wyczekanego uchronionego przed całym drogowym złem tego świata. No kto by na to nie poszedł, no kto?

2. Design - podobało nam się jak pięknie wygląda taki czarno-biały wpięty w stelaż naszego wózka (o nim tu). Widziałam się (i Towarzysza Męża, i wszystko, żeby nie było, oczyma wyobraźni) powożących nasz wózek ze śpiącą w foteliku Mill bo zasnęła w samochodzie, a nie ma sensu jej budzić... Z góry zaznaczam, że nie widziałam nas powożących jej po galeriach handlowych, bo galeringu w fotelikach samochodowych nigdy nie rozumiałam, ale jakiś spacer u dziadków, albo poczekalnia u lekarza... czy coś.

3. Gwiazdki - w przeciwieństwie do swojego następcy - modelu Pebbles - Cabrio-Fix ma pięć gwiazdek a nie cztery. A wiadomo, pięć gwiazdek na pięć to super bezpieczeństwo.

4. ADAC - świetne opinie ma. Nieważne co to jest ADAC, ale brzmi naukowo i poważnie niczym WHO więc to na pewno dobrze.

Dlaczego dziś wybrałabym inaczej?

1. Po pierwsze, bo trochę się opierzyłam. Wiem już czego szukać w fotelikach i nie ufać tylko marketingowcom bo są przekonywujący (a są!) i sypią faktami jak z rękawa. Weryfikować te fakty z innymi źródłami, dociekać, a nie brać, co podane najbardziej na tacy, najbardziej popularne i znane z tego że znane, a niekoniecznie - najlepsze. W tym bardzo pomógł mi cudowny blog 8 gwiazdek, który dziewczyny poleciły mi kiedyś w komentarzach, ale oczywiście musztarda po obiedzie, bo ja wtedy fotelik już miałam. Teraz 8 gwiazdek sama polecam i kolejny fotelik dla Mill na pewno będzie zakupem bardziej przemyślanym (już mam co nieco na oku, ale może o tym kiedy przyjdzie czas).

2. Design - well, nie wszystko złoto co się świeci, jak mawia przysłowie. Na pierwszy rzut oka fotelik robi świetne wrażenie - wygląda na porządnie wykonany i bardzo przemyślany, z regulacją pasów, wkładką dla niemowlaka, ochroną przeciwsłoneczną i innymi bajerami. W praktyce jednak, po prawie 4,5 miesiąca użytkowania, stwierdzam że nie do końca wykonany jest dobrze - osłonki z pasów i klamry do zapinania z przodu notorycznie spadają (zwłaszcza ta od klamry!) a osłonkę  przeciwsłoneczną udało mi się wyrwać z mocowania z jednej strony (a wiadomo - nie chciałam!) już w pierwszym tygodniu używania niechcący, a z drugiej strony puściła ze dwa tygodnie temu. Teraz zamiast sprytnie chowanej w plastiku za siedziskiem osłonki mam osobny kawałek materiału który muszę kminić jak zamocować za każdym razem kiedy jest potrzebny. Że już nie wspomnę o tym, że to teraz 2 osobne rzeczy, więc podejrzewam tylko kwestią czasu jest kiedy ową osłonkę zgubię bądź zapomnę zabrać (trzymam w samochodzie, ale nie zawsze jeżdżę moim samochodem, tylko na przykład wiezie ktoś nas, więc o takich sytuacjach mówię). Osłonki w Cybexach, choćby, wyglądają sto razy solidniej. Pod tym względem nie polecam. Poza tym - Maxi Cosi każdy, ale to naprawdę każdy ma. Nam szalenie się spodobał czarno-biały wzór bo, jak już pisałam, tak pięknie grał z naszą ramą od wózka. Suma summarum - tej funkcji wózkowej użyliśmy może ze dwa razy, a wszędzie indziej gdzie zdarza nam się być z fotelikiem i gdzie są inne dzieci prawie zawsze znajdzie się ktoś z identycznym. Rekordowo w poczekalni u lekarza widziałam cztery (!) 'nasze' foteliki, identyczne, włącznie z wzorem i kolorem (a my akurat byłyśmy wózkiem, bo było by pięć). A co za dużo, to wiadomo, niezdrowo. Jeszcze chwila, a otworzysz lodówkę, a z niej, obok Chodakowskiej, Korwina-Mikke i ciężarnej Kożuchowskiej, wyskoczy Maxi-Cosi Cabrio Fix w kolorze/wzorze Graphic Crystal.

3. Po czasie okazało się że Cabro Fix owszem, pięć gwiazdek ma, ale tylko z bazą Isofix (o tym co to Isofix można poczytać na przykład tu, nomen-omen u Maxi Cosi), bez niej ma cztery, podobnie jak nowszy, lżejszy i niewiele droższy Pebbles. Jako że w czternastoletniej hondzie opcji montażu bazy iso-fix brak (we wszystkich samochodach produkowanych po 2006 jest taka opcja, we wcześniejszych bywa taka opcja, w naszym niet), równie dobrze można było kupić Pebbles. Albo w ogóle co innego, innej firmy i naprawdę bezpiecznego (i nie mówię że Maxi Cosi są niebezpieczne, ale są na rynku foteliki lepsze, okazuje się, a nie miałam o tym pojęcia. A na foteliku akurat przyoszczędzać nie chciałam, bo te mrożące krew w żyłach Maxi-Cosowe wypadkowe historie totalnie mnie zhoplowały na punkcie bezpieczeństwa). Poza tym gwiazdki to nie wszystko i liczy się też to jaki mamy samochód i jakie mamy dziecko (choć oczywiście fotelik musimy nabyć przed dzieckiem, przynajmniej ten pierwszy, więc to kryterium akurat odpada. Ale czy my zastanawialiśmy się jaki fotelik będzie najbezpieczniejszy dla naszego samochodu? Oczywiście że nie, myśleliśmy, jak większość rodziców którzy nigdy nie mieli do czynienia z fotelikami, że foteliki są bezpieczne albo nie, kropka. A tu d., za przeproszeniem, gwiazdki to nie wszystko i nikt mi nie wmówi że białe jest białe a czarne jest czarne, że tak pojadę (nomen-omen) klasykiem.

4. ADAC, jak się okazuje, to niemiecki automobilklub (największy w Europie, żeby nie było), który robi testy wypadkowe. OK, niemieckie testy dobra rzecz, ale przecież nie jedyna wyrocznia, a w Polsce panuje totalna ADACowa fiksacja. Co wytestuje ADAC jest święte. No ale jak jest kiedy nie jest? Na ostateczne ADACowe wyniki (vel gwiazdki) składają się różne, mniej lub bardziej obiektywne kryteria. Na wspomnianym już wyżej blogu (przypominam: 8 gwiazdek) - świetne wskazówki jak czytać te testy i jak producenci nas mogą robić w bambuko. A ja się w bambuko już dać robić nie chcę.

I tak, wiem, że mogło być gorzej. Mogłam na przykład kupić wózek no-name z fotelikiem 3w1, a kupiłam Maxi-Cosi, co nie było jakimś szalenie fatalnym posunięciem, natomiast mogłam zainwestować fotelikowo lepiej (RWF! Dlaczego o nich się kompletnie nie mówi, no dlaczego?).

A Wy jak? Jesteście zadowolone ze swoich fotelików?
Pozdrawiamy,
z&m

 Powrót ze szpitala

 Hmmm... czyżby okolice Wielkanocy?

Poduszka mi uciekła! I niewygodnie chyba jednak kiedy fotelik wpięty jest w stelaż (brak możliwości nachylenia kąta pod którym fotelik ów jest zamocowany). Wyjmujemy dziewczynkę, raz!

Sunday, 10 August 2014

M5 Czy z niemowlęciem trzeba siedzieć w domu?

Si, si, tak jak większość z Was się domyśla, jest to pytanie retoryczne.

Ale jak już ktoś chciałby na nie odpowiadać koniecznie, to odpowiedzią wcale nie było by cisnące się wprost na usta 'Nie trzeba'. Ja tam myślę, że zależy od dziecka.

Słynna Tracy Hogg (ta od kontrowersyjnego 'Języka niemowląt' w którym poleca karmić dziecko co 3h i każe trzymiesięcznym niemowlętom przesypiać noce bo przecież one wcale nie muszą w nocy jeść) przedstawiła typologię dzieci - od 'Aniołka' począwszy, poprzez 'Wrażliwca' do 'Poprzeczniaka' (wszystkie tłumaczenia pochodzą z tego artykułu, do którego też odsyłam zainteresowanych). I o ile niekoniecznie zgadzam się ze słynną Tracy H. w wielu kwestiach, tak trudno się nie zgodzić, również śledząc blogosferę i obserwując niemowlęta wokół, że naprawdę mają różne osobowości (czy zgodne z typologią Tracy H. nie wnikam, ale ewidentnie tak jak my jesteśmy różni tak i dzieciaki mają swoje charakterki od urodzenia, i wychowanie wychowaniem, ale są one różne... i tyle!)

Jeśli na myśl o wyjściu z dzieckiem dalej niż do osiedlowego sklepu oblewa nas zimny pot i musimy przygotowywać to wyjście z milionem 'w razie W' i przygotowanie ekwipunku na to wyjście zajmuje nam więcej niż samo wyjście, jeśli sama myśl o dziecku w miejscu publicznym powoduje drżenie rąk, i to bynajmniej nie z pozytywnych emocji, jeśli źle znosimy ewentualne gapienie się na nas bo a) dziecko chce jeść a tak się składa że karmimy piersią b) dziecku coś nie pasuje i wyje i nawet jak wyjdziemy z miejsca docelowego spojrzeń nie unikniemy c) mimo tego że opanowałyśmy ekwilibrystyczną sztukę przebierania pampersów w wózku wciąż są tacy co w to nie wierzą - to rzeczywiście, dajmy sobie spokój, nie wychodźmy z dzieckiem w publikę przesadnie, bez sensu. Umęczymy i dziecko i siebie i na końcu i tak okaże się że to wina Taty Dziecka. Zawsze możemy urządzić wyjściowe zmiany z ekwiwalentem Towarzysza Męża (aka Tatą Dziecka) albo dziadkami czy jeszcze innym chętnym i wilk syty i owca cała - bo nam się udaje wyjść, a dziecka, które ewidentnie tego nie lubi - nie targamy.

Ale jeśli dziecko mamy w miarę bezproblemowe (sorry Winnetou, ale w dzieci totalnie bezproblemowe nie wierzę) to - dlaczego nie? OK - są miejsca bardziej i mniej odpowiednie dla dzieci i zdecydowanie musimy (hmmm... niby nie musimy, ale jednak wypada i ja mam mus wewnętrzny jednak trochę) brać pod uwagę innych ludzi. Nie bierzemy niemowlaka na premierę kinową (że o teatrze czy filharmonii nie wspomnę), bo cała reszta, która zapłaciła za bilety ma prawo, w moim odczuciu, do niezakłóconego ewentualnym niemowlęcym wrzaskiem seansu/przedstawienia/koncertu (a ewentualny niemowlęcy wrzask pojawić się może zawsze). Multikino ma specjalne seanse dla rodziców z niemowlętami (MultiBABYkino - szczegóły tu) - wtedy w porzo, ale w myśl zasady 'żyj i daj żyć innym' - daj żyć innym i poczekaj na premierę dvd zamiast targać dziecko tam, gdzie niekoniecznie wypada.

W super-extra-posz-exklusif restauracjach też bym się nie spodziewała cudownego stosunku do dzieci. I ej, jesteśmy też rodzicami. Jak już idę na randkę z Towarzyszem Mężem do super-extra-posz-exklusif restauracji (w myślach idę póki co, ale może się to uda uskutecznić kiedy Towarzysz Mąż wróci) to po to żeby oderwać się od własnego dziecka i od dzieci w ogóle (z całą moją do Mill miłością), a nie po to żeby słuchać płaczu dziecka cudzego. Mam to na co dzień, nie dziękuję, i pewnie nie dziękują inni rodzice raz na pół roku szarpiący się na bezdzietne super-extra-posz-exklusif restauracje.

Aaaaale... Przecież jest tyle miejsc gdzie można spokojnie dziecko zabrać! Czuć się jak człowiek, mieć życie towarzyskie, często-gęsto umożliwiać naszemu niemowlęciu kontakt z niemowlęciem cudzym, co z reguły wypada z korzyścią dla zarówno rodziców jak i dzieci. Można wyjść, zmienić scenerię, mieć namiastkę życia 'sprzed dzieci' (i OK, wino zmieniamy na Johna Lemona, ale znam gorsze tragedie) i nie czuć się zamkniętą w czterech ścianach nieszczęśliwą kurą domową bez makijażu i innych perspektyw na najbliższe trzy lata. Ale gdzie wyjść? Ano, nie oszukujmy się, mieszkańcy dużych miast mają łatwiej - wystarczy śledzić Co jest grane? - dodatek do Gazety Wyborczej tudzież inny ekwiwalent (portal czasdzieci.pl na przykad) które na bieżąco informują o tym co się dzieje, w tym dla dzieci starszych też. Albo zwyczajnie, użyć wujka Gugla (a skoro czytacie mojego bloga to jesteście internetowe więc bez wymówek) i zobaczyć co tam w okolicy piszczy. A jeśli w okolicy nic nie piszczy - to możemy same zacząć piszczeć. Ja namiętnie ostatnio spotykam się z poznanymi dzięki blogosferze Ruby Soho z LifeStajlaBabyBlog i Olgą z Instututu Doświadczeń i ich córeczkami - zarówno na mieście jak i w naszych nawzajekmnych domach/ogrodach (co jest opcją jeśli nie macie 'miasta' - w końcu wyjście do koleżanki to też wyjście!)

Mill na szczęście dobrze znosi to, że wszędzie ją ze sobą targam, praktycznie odkąd skończyła parę tygodni. A tu piknik, a tu 'Przystanek Śniadanie' (czyli też trochę piknik), tu kawiarnia, tam inna kawiarnia (w godzinach przedpołudniowych duże natężenie mam z maluchami!), tu odwiedziny u miliona krewych i znajomych królika, skansen, zoo, park (to codziennie!), tam świeżopowietrzne knajpy z leżakami i wegańskim jedzeniem, tu kolejka, tam wesele... I tak nam leci. Pięknie jest!

A Wy jak? Wychodzicie ze swoimi maluchami czy wolicie zostać w domu i wypuszczać się jedynie na spacery?

Ściskamy Was mocno,
z&m

 W nowozaprzyjaźnionym ogródku u Ruby. Muffinki, kawa, słońce i szczęśliwe dzieciaki, czyli pięknie jest!

 I wizyta zwrotna


 Kolejka ELKA w naszym wszystkomającym Parku Chorzowskim

 Ploteczki z Olgą w ukochanym Byfyju (bardzo 'family friendly', ich przewijak i chusteczki i podkłady do przewijania i wszystko co potrzebne do ogarnięcia niemowlęcia biją wszystkie inne znane mi miejsca pod tym względem na głowę)

Kontener Kultury i Mill z miną w stylu 'jeść bo będę ryczeć!' (zjadła i nie ryczała)

 U Olgi, grillujemy!

 Randka z Towarzyszem Mężem i Mill w Villi Gardenie (z ogródkiem, przyjaznej dzieciom, i obsługą, która przeprasza, ze akurat podała obiad kiedy karmisz, bo mogli się lepiej wstrzelić - sic!) w, a jakże, Parku Śląskim

 Spacery... Zawsze, wszędzie, codziennie, dlugodystansowo, w dowolnym towarzystwie... bądź bez!

 'Zacznij weekend piknikiem' Mamy Silesii (PS. Judyta, gdzie Ty?!)

Pierwszy 'Przystanek Śniadanie' (o nim na blogu tu) na którym poznałam Ruby Soho, a także, choć to zupełnie przypadkiem, Olgę (btw, kiedy Mill była taka malutka?!?!?!?!)

Saturday, 9 August 2014

M5 Herbatki laktacyjne: Hipp vs Herbapol

Moja laktacja jest ok i wcale, ale to wcale na nią nie mogę narzekać - Mill rośnie jak na drożdżach, nie dokarmiam jej niczym, statystyki są takie że piąty miesiąc leci a ona dostała MM raz w życiu, na pamiętnych wakacjach w Anglii, kiedy piersi odmówiły współpracy. Do tej pory to przeżywam, jak matka wariatka prawdziwa, bo do MM nic nie mam i laktoterroru nie uprawiam i nie zamierzam.

Mill się najada moim mlekiem, problemu nie ma, natomiast robienie zapasów nastręcza jednak trudności. 60ml, z obu piersi, w 25 minut. No haaaaalo. Trochę mało!

Postanowiłam więc, pierwszy raz od porodu, zakupić herbatki laktacyjne. A co, wszystkie mamy mają, będę mieć i ja!

Apteka. Taka sytuacja.

Pani w aptece: Ale taką w granulkach czy w saszetkach?
Ja: Hmmm... Mam u Państwa taki ładny dwudzistoprocentowy rabat, niech będzie taka i taka, raz się żyje! <wink wink>
Pani w aptece: 29,98
Ja: :OOOOOO

Że herbatka? (no dobra, dwie) 29.98? yyyy.... OK, płacę i mam. No to do dzieła, co też takiego kupiłam (bo, wbrew logice i zwyczajom, zamiast wyguglać co i jak z tymi herbatkami najpierw poszłam do apteki i wzięłam co mieli, naiwnie jakoś). Co nabyłam?

1. Herbatka dla kobiet karmiących HIPP, 22.99 (!)

200 gram, przyrządzenie jednej filiżanki - 16gram, czyli opakowanie wystarcza na +/- 13 porcji
[cena za porcję: 1.76PN]

Producent zaleca picie 2-3 szklanek dziennie, także jeśli pojedziemy opcją minimum i będziemy pić dziennie 2 opakowanie wystarczy na niecały tydzień. W opcji maxi z 3 porcjami dziennie wykończymy owy wynalazek w cztery dni. Z małym hakiem.


 /zdjęcie ze strony producenta/

Hipp ma świetne dziecięce kosmetyki, z rewelacyjnym składem, dlaczego nie miałby mieć świetnych herbatek, myślę. Herbatka w granulacie, rozpuszcza się też w zimnej wodzie, więc na obecne upały jak ta lala (nei wiem co ja sobie myślałam - herbatki w granulacie to zawsze syf i chemia, ale marka Hipp na pewno opracowała jakąś technologie granulowania li i jedynie ziół wspomagających laktację - tak chyba mi się zdawało). Yyyyy.... czy WY widzicie ten skład? Glukoza na pierwszym miejscu (tfuuu, tfuuuu!), potem maltodekstryna (czyli kolejny cukier w postaci zawiesiny skrobi ziemniaczanej), kolejnie aromat trawy cytrynowej - a gdzie te zioła na laktację z głównej etykietki (anyż, koper włoski i kminek), ja się pytam? Oooo, są - wyciąg z kminku 0,5%, wyciąg z anyżu 0,2%, wyciąg z kopru 0,1%. Wychodzi na to że 'herbatka' na laktację skąłda się z cukru i w 0,8% z ziół.

Nie wiem jak to ma działać na laktację, serio. Chyba placebowo-psychicznie. Jakby glukoza działała na laktację aż tak skutecznie to powinnam mieć mleka w piersiach tyle, żeby wykarmić pięcioraczki co najmniej (bo cukier, ekhem, jem, i to nawet więcej niż pewnie powinnam).

Nie jestem zachwycona, mówiąc szczerze, zwłaszcza jak na Hippa. I ta cena. Serio? Fuj fuj i fuj. Nie wiem co mnie podkusiło.

2. Herbatka fix dla matki karmiącej, Herbapol, 6.99PLN

 Opakowanie 40gram , pakowane w 20 saszetek po 2 gram każda, czyli mamy z tego 20 porcji
[cena za porcję: 0.35PLN]

Producent zaleca picie 1-2 porcji dziennie. nawet z opcją maksimum (czyli 2 porcje) opakowanie starczy na 10 dni, a z opcją minimum na prawie 3 tygodnie.

 /zdjęcie ze strony producenta/

Tu już skład wygląda znacznie lepiej: owoc anyżu, liść melisy, owoc kopru włoskiego, owoc kminku.
Nie pisze ile czego, ale że nie ma żadnych sztucznych zapychaczy nie martwi mnie to. Jak smakuje? mnie bardzo! Ja lubię zioła ogólnie, anyżek ku mojej radości jest wyczuwalny (anyżek uwielbiam!) i zdecydowanie wpasowuje się w moje gusta smakowe. Czy działa? Chyba działa, bo dziś, po 4 dniach picia (tej herbaty, żeby nie było, że matka karmiąca tu sobie czterodniowe libacje urządza... Ach, kiedy to było!), w 12 minut miałam 150 ml z jednej piersi (drugą karmiłam Mill). A nawet jeśli to nie zasługa herbaty tylko efekt placebo - to też w porzo, bo harbatka smakuje mi tak czy inaczej.

Sorry Hippie - składowo, smakowo, cenowo i w ogóle - 1:0 dla Herbapolu!

A Wy, piłyście coś na pobudzenie laktacji? Co polecacie?

Ściskamy,
z&m

Friday, 8 August 2014

M5 Nie samym dzieckiem żyje człowiek

Jest to blog, że niby, parentingowy. Głównie jest o rodzicielstwie więc - też jasne.

Ale, wbrew pozorom, nawet będąc czasowo samotną matką, poza Milly mam też życie, i mimo tego że mój świat kręci się wokół córeczki... to lubię czasem wypaść z orbity i zająć się czymś swoim i niezwiązanym dziecięco.

A oto moje małe hity lata (jak dotąd)

1. Kindle Paperwhite


Pewnego pięknego dnia w podróży poślubnej w której zjeździliśmy pół Stanów Towarzysz Mąż wyszedł rano na zakupy w Vegas i wrócił z Kindlem dla mnie. Bo taki miał kaprys (i najwyraźniej nadmiar gotówki) i tak mu było mnie żal że tak się czuję fatalnie i mdli mnie od wszystkiego, więc jak już mam zalegać ciążowo w łóżku to chociaż mogę poczytać bo czytać uwielbiam.Od tej pory się nie rozstajemy, Kindle i ja. Zawsze mam go w torbie spacerowej (często kiedy Mill przyśnie po prostu idę z książką. To jest, jeśli jakiejś akurat nie słucham), zawsze przed snem czytam choć kilka stron. Ostatnio na tapecie mało ambitne wakacyjne lektury (If you could see me now Celii Arhern, cudowna!), ale kiedy jak nie w lato!

2. Melisski


Kupione za bezcen na tablicy od pani z niemalże bloku obok. Nowe, bo rozmiar nie taki jak trzeba (to znaczy ubrane, żeby stwierdzić że nie taki jak trzeba). Śladów zużycia brak (to znaczy już są - bo rozmiar na mnie taki jak trzeba więc noszę namiętnie prawie codziennie, to moje buty spacerowe numer 1). Są super!

3. Hybrydowe paznokcie



Zrobione na wesele no 1 (o którym tu) i od tej pory co plus minus 2,5 tygodnia robię ciągle. Mill w parku/domu (zależnie od pogody) z babcią, a ja mam godzinkę tak naprawdę dla siebie. I manikirowy spokój na dwa i pół tygodnia. Bezcenne.

4. Owoce



Moja nowa miłość. Nigdy owocami się nie zajadałam, zawsze byłam fanką raczej warzyw (do tej pory jeśli mam wybierać warzywa czy owoce pójdę raczej w warzywa), ale ostatnio owoce to mój hit. Szybko sie przygotowują, więc nawet przy dziecku, które cały czas wymaga zabawiania są do ogarnięcia.


5. Żel pod prysznic Nuxe

 [zdjęcie stąd]

Był w promocji -50% w aptece kiedy byłam po witaminę D dla Mill. Ja, ofiara promocji, oczywiście się skusiłam. I nie żałuję! Ma świetny skład (99% składników pochodzenia naturalnego, bez parabenów), obłędnie pachnie i ma cudowną gęstą konsystencję. Uwielbiam!

To taka krótka lista moich ostatnich zajawek. A Wy, jakie macie pozadziecięce latoumilacze?

Ściskam,
z.-



Wednesday, 6 August 2014

M5 Operacja: łóżeczko

Milly na szczęście należy do tych dzieci które śpią wszędzie. Kołyska? Si si, nasze łóżko - oj tak, sofa - proszę bardzo, koc piknikowy - czemu nie, łóżeczko w domu rodziców moich - bez problemu, sofa - też może być, łóżeczko turystyczne u Angielskiej Teściowej - no problem, leżak w ogródku Poli - voila!

Nie ukrywam że jest to bardzo wygodne i bardzo nam na rękę. Usypiać też jej wybitnie nie trzeba (i tu przypomina mi się mini-anegdotka - Mill ma pierwszy raz zostać z Matką Polką, Matka Polka: A jak ją się usypia? Ja: Yyyyy... Nie wiem? Jak chce to zasypia), śpi w nocy pięknie, budzi się na jedzenie raz albo dwa, przy okazji ją przewinę, wszystko na śpiocha lub pół-śpiocha i dalej kima. Nie urządza zabaw w stylu pobudki o 5 rano (od urodzenia ze trzy razy wstała o 6, ale odespała razem ze mną miedzy 8 a 10, więc da się żyć) i nie płacze, nie rozbudza się i nie urządza innych nocnych szaleństw. Do tego stopnia że ja naprawdę nie wiem o co chodzi rodzicom małych dzieci że się nie wysypiają (to znaczy wiem że dzieci są różne i że też mi się mogło takie nieśpiące trafić - to co mam na myśli że nie wiem jak to jest takie mieć więc nie wiem jak to jest funkcjonować nie śpiąc), bo ja się tam wysypiam. A nocne wstawanie na karmienia to tak jak wcześniejsze przeddziecięce nocne wstawanie na siku - budzisz się, co jest do załatwienia załatwiasz, i dalej nyny. Nie rozbudzam się wybitnie i nie mam problemu z tym żeby ponownie zasnąć.

Wiem, dobrze mi.

Ale wiecie, każde dziecko ma coś - Mill ma pupę nie taką jak trza i ulewa, więc chociaż ze spaniem (tfu tfu!) nie mam co narzekać.

Od urodzenia Mill spała w kołysce obok naszego łóżeczka. takiej o:


Kołyska była super - mała, przenośna (a raczej - przejeżdżeniowa), Mill słodko w niej spała i była na wyciągnięcie ręki w razie czego. Poza tym kiedy była taka naprawdę mikro-malutka (eh, kiedy to było!) bezpieczniej czuliśmy się kiedy spała osobno pewni że we śnie nie zrobimy jej krzywdy (z wiekiem to oczywiście przeszło - teraz po ostatnim porannym karmieniu lubimy się kokosić we trojkę w łóżku naszym, poza tym pomimo tego że daleko nie mam zwyczajnie nie chce mi się wstawać jej odkładać).

Tydzień temu mniej-więcej jednak doszłam do wniosku że pora zwinąć kołyskę. Planowałam że Mill pośpi w niej trochę dłużej, choć do szóstego miesiąca, kiedy nie zacznie sama siadać, ale kiedy po raz trzeci znalazłam ją z twarzą w szczebelkach i zauważyłam że brakuje jej tej przestrzeni żeby ćwiczyć obracanie na brzuch (którego swoją drogą ciągle nie umie, ale na boki rotuje się bez problemu więc mam nadzieję niedługo obrót pełen też okiełzna) postanowiłam ogarnąć temat: łóżeczko.

'Łóżeczko' nabyłam jeszcze w ciąży. A piszę o nim per 'łóżeczko' z cudzysłowiem, bo właściwie powinno ono mieć miano łóżyska o wymiarach 140x70 + 5cm zapasu na ramę. Szefowa moja była sprzedawała za bezcen, wzięłam. Nie pomyślałam (tylko pregnancy brain mnie może usprawiedliwić, no bo co innego?!) że na naszych szalonych nieustawnych (ale za to jakich ładnych!) 58m2 to naprawdę nie jest najlogiczniejszy z wyborów.

Pan R., rodzinna złota rączka, przeszedł, pomierzył i zadecydował że nie ma szans, łóżko nie wejdzie. No przecież widzę że nie wejdzie no. Co teraz? Na ratunek, jak zwykle, pospieszyli rodzice. U rodziców od urodzenia Mill było łóżeczko w standardowym wymiarze 120x60. Też po jakimś dziecku dostane w spadku. Tym sposobem pan R. wywiózł moją kołyskę i łożysko (u-hu, ależ mi wyszedł homonim!) z mojej piwnicy do mojej mamy a przywiózł łóżeczko (w prawdziwym tego słowa znaczeniu) do nas. I poskładał łóżeczko u nas i łożysko u rodziców i kołyskę wyniósł na strych, niech czeka na siostrę (tudzież brata) Mill. Suma summarum, sytuacja uratowana, pan R. dostał nagrodę w cierpliwości do składaia dziecięcych urządzeń do spania, a w naszej sypialni w miejsce kołyski zawitało łóżeczko z prawdziwego zdarzenia w którym Mill ma miejsce żeby ćwiczyć na brzuchu, ćwiczyć przekręty i różne takie (choć ostatnio jej ulubioną rozrywką jest kręcenie się wokół własnej osi niczym wskazówki zegara, więc jej te kończyny włażą w te szczebelki więc chyba o ochraniaczu pomyśleć czas w trymiga). O, i przy karuzelce majstrować też lubi, a jak!

Mnie podoba się to jak pościelą totalnie można zmienić klimat łóżeczka. Raz może być kolorowo, raz vintage, raz prosto, raz nie - szaleństwo! Na dzień dobry przedstawiam łóżeczko w kolorze (co w naszym beżowo-brązowym mieszkaniu jest doprawdy szaleństwem!). Ta-daaaam!





Użytkowniczka zadowolona. Ja oswajam się z niebeżowością.
A Wam, jak się podoba?

Buziaki,
z&m (która, nomen-omen, śpi)

Tuesday, 5 August 2014

M5 Rozszerzać-nie rozszerzać?

Dzisiaj kolejna hexa i wizyta kontrolna u pediatry.

Mill uśmiechnięta od ucha do ucha wzbudza zachwyt w poczekalni, w której czekamy dość długo, jako że pojawiła się trójka niezapowiedzianych dzieci. Peszek.

Ja pękam z dumy, że takie mam grzeczne dziecko, choć oczywiście wiem, że to zwykły fart, że trafiłam na jej dobry humor.

Śmieje się jak wariatka do Pani Pediatry i bez szemrania daje się mierzyć i ważyć. 59 cm i 6,5 kg (czyli moje dziecko, podobnie jak ja, tyje głównie wszerz). Nie jest źle. Jest silna, zdrowa, umie co ma umieć. Pupa, jak na jej pupę jest ok (choć jak dla mnie jak na dziesięciodniową kurację antybiotykiem szału nie ma), ulewanie może się ciągnąć do 8 miesiąca (sic!) i jako że nie ma żadnych niepokojących objawów refluksowych (takich jak nieprzybieranie na wadze, ulewanie do dróg oddechowych czy niedobory żelaza) mam się nie martwić.

Dieta beznabiałowa trwa, ale szczerze mówiąc nie widzę poprawy, kompletnie żadnej. Poczekam po powrotu TM i potem chyba oleję sprawę, bo co się będę męczyć, skoro efekty żadne?

No ale hitem sezonu jest hasło, że powinnam jednak rozszerzyć Mill dietę. Przecierami warzywnymi (marchewka, brokuł, dynia, ziemniak) i obserwować czy jej brzydkie kupy nie będą trochę mniej brzydkie (wtedy będziemy wiedzieć czy to moje mleko powoduje ich brzydkość). Brzmi z jednej strony logicznie, ale z drugiej WHO i moja intuicja podpowiadają mi co innego. Moja Pediatra twierdzi że wedle zaleceń Amerykańskiej Akademii Pediatrycznej (AAP — American Academy of Pediatrics) dietę powinno rozszerzać się po 4 miesiącu, bez względu na sposób karmienia (piersią czy mieszanką). Hmmm...

Po powrocie do domu oczywiście to sprawdzam, okazuje się że owszem, dla dzieci na mleku modyfikowanym, i to ze skłonnością do alergii w stylu AZS, rozszerzenie diety rekomendowane jest pomiędzy 4 a 6 miesiącem (źródło tu). Czyli czwarty to i tak najdolniejsza z dolnych granic.

Dla dzieci bez AZS i innych alergii potencjalnych, Amerykańska Akademia Pediatryczna , podobnie jak WHO i polskie Ministerstwo Zdrowia zalecają wyłączne karmienie piersią (przy karmieniu piersią rzecz jasna, a że Mill jest karmiona piersią to to tyczy się nas) do ukończenia 6 miesiąca życia. A więc jeszcze trochę.

Co ciekawe, Europejskie Towarzystwo Gastroenterologii Pediatrycznej, Hepatologii i Żywienia (ESPGHAN — European Society for Paediatric Gastroenterology Hepatology and Nutrition) twierdzi, że dietę należy rozszerzać pomiędzy 17 a 26 tygodniem życia, i bezwzględnie powinna być rozszerzona przed ukończeniem 26 tygodnia. Hmmm, no coś tu nie halo. Patrzę w kalendarz - Mill urodziła się (się, ha ha, dobre sobie, no ale to tylko off-topic dygresyjka) 29 marca, także 17 tygodni skończyła 26 lipca. Czyli 26 tygodni, przed którymi bezwzględnie ma mieć rozszerzoną dietę, mija 27 września, w dwa dwi przed skończeniem 6 miesięcy. No więc rozszerzać tą dietę przed ukończeniem 6 miesiąca (i to bezwzględnie?!) czy czekać do ukończenia 6 miesiąca jak zalecają AAP, WHO i Ministerstwo Zdrowia?

Żeby było jeszcze nielogiczniej, Polskie Towarzystwo Pediatryczne (PTP) zaleca rozszerzanie diety dzieci karmionych piersią dopiero po 7 miesiącu (poza wcześniejszą ekspozycją na gluten).* Que?

Nie wspominam już o producentach słoiczków, które najchętniej rozszerzałyby dietę wszystkich dzieci od 4 miesiąca, ale oni mają w tym interes, więc się nie liczą, bynajmniej w moim odczuciu.

I bądź tu matko mądra i pisz wiersze. Jak się nawet organizacje eksperckie nie mogą wypowiedzieć jak jeden mąż co jest dobre a co nie, to skąd mamy wiedzieć my, mamy?

Ano, chyba mamy polegać na intuicji, bo po mojej dzisiejszej wizycie u mojej ukochanej Pani Pediatry to już sama nie wiem. Pani Pediatra mówi otwarcie że są dwie szkoły, że WHO mówi 6 miesięcy na piersi a AAP że 4, no a polscy lekarze pediatrzy bazują jednak częściej na AAP i tak są szkoleni, ale ostateczna decyzja należy do rodziców. Jako że wedle najnowszych zaleceń AAP podziela zdanie WHO decyzja powinna być łatwa - tylko co wtedy, olać PTP i ESPGHAN? Że już nie wspomnę o pediatrze?

I ze względu na te Millowe kupy - może rzeczywiście powinnam jej rozszerzyć tą dietę? Tylko wtedy - nawet jeśli nastąpi poprawa - przecież i tak będzie dostawać głównie moje mleko, więc po co to rozszerzanie tak wcześnie? Ze względu na możliwość jednej kupy lepszej niż inne?

Jestem w totalnej kropce.

Jak myślicie? Rozszerzać? Nie rozszerzać?

Ściskamy,
z&m


* Wszystkie dane z artykułu Małgorzaty Jackowskiej do poczytania tu. Odsyłam też do bloga pani Małgorzaty, a w szczególności wpisów na temat najnowszych zaleceń apropos rozszerzania diety z 2014r., uaktualniające obowiązujące dotychczas zalecenia z 2007 (tutaj). Wszystkie dane również zweryfikowałam na anglojęzycznych stronach organizacji międzynarodowych, jeśli macie chęć podeślę linki.