Friday, 5 December 2014

M9 Samozwańcza mini-encyklopedia ubranek dziecięcych część 3: co się sprawdziło a co nie?

Część pierwsza: 

W25 Co to u diabła jest rampers?! Samozwańcza mini-encyklopedia ubranek dziecięcych część 1: bodziaki, pajacyki, rampersy i śpiochy

Część druga:

W28 Samozwańcza mini-encyklopedia ubranek dziecięcych część 2: rajstopki, półśpiochy, kaftaniki, niedrapki

Część trzecia (i ostatnia?): Poniżej

Osiem miesięcy ponad za pasem, czas na małe garderobiane podsumowania. Oczywiście jest to przegląd subiektywny i dla dzieci urodzonych o innej porze roku lub o innych tendencjach przemieszczania się (według Pediatry Mill jest niezwykle ruchliwa i pięć minut spokojnie nie uleży, ale w zestawieniu z taką Polą na przykład to Mill jest dzieckiem obłędnie statycznym) lub o innych preferencjach rodziców. Ale dziś, bogatsza o doświadczenie ośmiomiesięcznego macierzyństwa, już wiem co zadziałało u nas i w co ja bym poszła kompletując wyprawkę. W tej ostatniej (chyba) części encyklopedii zweryfikuję wszystkie wymienione w poprzednich częściach ciuchy. Przydały się? Nie przydały? Zobaczcie same!

PAJACYKI


Nie ma rzeczy dla noworodka nad pajacyk - w moim odczuciu. Na wszystkie te słodkie sukienusie, dżinsiki, koszuleczki, dupereleczki jeszcze przyjdzie czas. Noworodek który nawet stabilnie nie trzyma główki (kiedy to było?!) i jest tak malutki (no dobra - to już jest bardzo indywidualne - Mill ważyła 2,730kg, miała 50cm wzrostu i zwyczajnie - była malutka. Dzieci czterokilowe na dzień dobry może nie są wybitnie malutkie, ale ciągle są funkiel-nówkami dziecięcymi i obchodzić się i z nimi trzeba jak z jajkiem) że człowiek się boi że mu coś niechcący zrobi (znów - kiedy to było?) i najwygodniejszym moim zdaniem wynalazkiem są pajace. Najlepiej zapinane z przodu, na napy ewentualnie na zamek błyskawiczny. Pajace z zapięciem z tyłu to jakaś uber porażka - parę odziedziczyłyśmy ja się cieszyłam że takie jak nowe, a potem przestałam się dziwić że są jak nowe skoro Mill założyła je raz i więcej mi się z tym bawić nie chciało. Że już nie wspomnę o Towarzyszu Mężu którego ta sztuka totalnie przerosła.

Do teraz pajacyki uwielbiam, a robią u nas one za piżamy. Jako że ośmiomiesięcznemu dziecięciu już chyba tak nie wypada pomykać w pajacyku w ramach outfitu dziennego. Ale na noc i do użytku domowego - no cudo. Jestem na tak! Trzy razy na tak!

 Przykład bodziaka durnie zapinanego z tyłu. Nie nie i jeszcze raz nie.

 Pajacyk idealny. Dostany od cioteczki M., z Nexta. W rozmiarze 50 i to takim nieoszukanym, bo 50tki z innych firm pięćdziesięciocentymetrowej Mill leciały z chudego wtedy jeszcze tyłka. Posłużył nam długo, najulubieńszy z najulubieńszych.

Kolejny uwielbiany przez nas model, w rozmiarze 0-3 (u nas bardziej 0-4,5) z F&F, dostany od mamy chrzestnej Mill, niezastąpionej A.B.-B.


BODZIAKI


Kolejny must-have niemowlęcia. Sprawdziły się wszystkie - zależnie od pory roku - od tych na cieniutkich ramiączkach na mega-upały (ciężko dostać, ale Lindex ma) i jako podkoszulki pod koszulki z długim rękawem (patrz: koszulki), z krótkim rękawem na ciepłą, ale nie upalną pogodę i z długim rękawem na teraz.

Osobiście najbardziej lubię te z zakładkami przy szyi (bo zabawa w zapinanie tych dwóch guzików/zatrzasków tuż przy szyi to średnio potrzebna jest) i bez udziwnień (typu: zapinane z przodu na zatrzaski, wiązane jak kaftanik etc. Normalne body przez głowę i szlus. 

Brzuch schowany, do przewijania łatwe rozbieranie, wszystko śmiga.

Acha - letnia dziewczyńska wariacja body+wszyta sukienka to był nasz hit lata. Teraz zdecydowanie wolę długi rękaw.

Mam też dedykowane body do karmienia, które nawet jeśli jest z marchewki - to co. Siedmiopak kosztuje w Primarku około 7.50GBP czyli jakieś niecałe 40PLN. Czyli cena jednego bodziaka z Lindexu czy Benettona. I o ile z reguły wolę jakość od ilości o tyle w przypadku ciuchów dla niemowlęcia niekoniecznie taka polityka ma rację bytu - bo jak uświni swój świetnej jakości bodziak który musi wylądować w praniu to w czym będzie chodzić? No w czym?

Tym samym mamy trochę bodziaków 'wyjściowych' a trochę takich do zajechania. Wszystkie lubię.

 Dupka w chorwackim upale w bodziaku na ramiączkach z Lindexu. Rośnie razem z Mill. Ma rozmiar 62, całe lato w nim Mill oblatała jako w koszulce a do dzisiaj nam robi za podkoszulek. Uwielbiam!

Sam bodziak na lato też dawał radę (choć osobiście wydawał mi się nieco za bieliźniany tak samopas i bodziak saute tylko po domu)...


...ale za to hitem wyjściowym były sukienko-bodziaki



Teraz na tapecie raczej te długorękawne...

RAMPERSY

 

 Krótkie rampersy - tak. Sprawdziły się bardzo. Mniej 'bieliźniane' niż body, Mill spędziła w nich dużą część lata. Jeśli chodzi o rampersy długo-nożne i długo-rękawne - to póki co wolimy pajacyki. Ale podejrzewam że związane jest to z faktem braku umiejętności chodzenia i niewspinaniem się na wszystko. Myślę że kiedy Mill zacznie stawiać pierwsze kroki mają szansę wyprzeć pajace (wszak stopa nie ślizga się tak jak dół pajacyka, a dziecka wywijającego orły nie chcę, no bo kto chce, no kto).

 Mill w zielonym rampersie z H&M obczaja stopę Kropki

 A tu w cudownym lnianym rampersie od Olgi plotkuje z jej córeczką Polą


ŚPIOCHY 

 

 Trochę do nas przyszło w darach. Z pełną stanowczością: NIE POLECAM!
 Nawet zdjęcia Mill w żadnych nie mam, tak rzadko je na sobie miała. 
Nawet jeśli są zapinane od dołu - to pod spód i tak trzeba to body włożyć i tak, rozpinanie podwójna robota, bez sensu. Lepiej włożyć pajacyk (patrz: pajacyk) i hej do przodu!

 

 RAJSTOPKI

 

Też nie lubię. Ma Mill trochę, ale jeśli nosi to bardziej do krótkich spodenek niż sukienek - ja po prostu nie cierpię tyłka na wierzchu i koniec. I nie zmieniłam zdania - rajstopy powinny być pod spodem czegoś, a nie ekwiwalentem spodni. Tym samym nie dołączam do grona matek-polek-dziecięcorajtkowych-zamiast-dołu-z-prawdziwego-zdarzenia. Sorry.

 No i właśnie o tym mówię. Rajtuzy złooooo!

PÓŁŚPIOCHY

 

Kiedy Mill była całkiem maluńka wykopywała stopy z półśpiochów i tak czy siak trzeba jej było ubierać skarpetki. Teraz półśpiochy spoko, wykorzystuję te które mam, nie trzeba się użerać ze spadającymi skarpetkami (które kurka zawsze, ale to zawsze spadają!), ale... dziecko wygląda trochę jak w piżamie. Czyli ewentualnie oblecą, ale u mnie szału półśpiochowego nie było. Wolę inne rozwiązania.

KAFTANIKI 

 

Mill miała ze dwa, wszystkie dostane w spadku. Ubrała je też chyba też z raz albo dwa, na tej samej zasadzie co koszulki z długim rękawem (patrz: koszulki z długim rękawem). Bez sensu. Zbytek. Nie polecam. 

Mill w kaftaniku jako jednej z warstw w drodze do Morskiego Oka

NIEDRAPKI

Tak jak przypuszczałam - nie sprawdziły się kompletnie. Paznokcie Millowe obciął Towarzysz Mąż i po problemie.


INNE: NA TAK

 

 - spodnie dresowe. Bawełniane. Moje ulubione z H&M z organicznej bawełny. Nie dość że kosztują dwie dychy to jeszcze często są w promocji 3x2. Piorą się świetnie, nie uciskają nawet takich brzuszków jak Millowy, rosną razem z dzieckiem i się nie niszczą (tylko dziecko z nich wyrasta. Ale wolno!)Lubimy obie!
- miękkie dżinsy - z szeroką gumką w pasie(trochę jak spodnie ciążowe) albo z zapinaniem, ale takim luźnym. Takie, które układają się jak dresy, nie ugniatają i łatwo się zakładają. Mill miała jedne Cubusowe (te) kiedy była fest małym noworodkiem i były naprawdę ok. Kolejny hit to zarowe z obniżonym krokiem, które Mill nosi że ho ho. A jakoś tak.. lepiej wyglądają niż dresy.
- kombinezon zimowy - Mill ma dwa, jeden polarowy, jeden puchowy. Kiedy była funkiel-nówka niemowlakiem też miała. Bez byłoby ciężko wychodzić w zimniejsze dni.
- Legginsy z luzem w pasie - i takie jakby szersze... U Mill sprawdziły się GAPowe i H&Mowe (też nie wszystkie), bo małe brzuszki nie lubią, jakim się coś wpija. A duże małe brzuszki tym bardziej.
- sweterki/bluzy zapinane z przodu - jako warstwa kiedy jest chłodno. Praktyczne i wygodniejsze niż opcja przez głowę.
- apaszki na zatrzask pod szyją - na wiosnę i jesień bawełniane, na zimę grubsze - z minky lub podobne. Bardzo praktyczne i świetnie spełniają swoje zadanie. Motanie w szalik takiego malucha - no nie widzę tego.

 Kombinezon musi być. Ten - też dostany od Olgi. I czapka od Babci-Pra. Dzięki!

 Kombinezon no 2, od A.B.-B. I ukochana apaszka w koty od Lela Blanc.

Sweterek na guziki, miękkie getry, wszystko jest!

 Te dżinsy były naprawdę gites majonez


INNE: NA NIE

 

- koszulki. Zarówno z krótkim jak i z długim rękawem dla niemowlaka kompletnie się nie nadają. Już wiem czemu dostałam tyle w tak świetnym stanie - po prostu są mega niepraktyczne. Pod spód bodziaka założyć trzeba tak czy inaczej bo inaczej brzuchol na wierzchu non-stop, a po co się męczyć, jak można zamiast kombo bodziak + koszulka założyć bodziaka z długim rękawem. Koszulki Mill nosi (na bodziaki podkoszulkowe albo krótki rękaw na długorękawy bodziak - ale bardziej po to żeby zużyć to co ma niż ze względów praktycznych. Dziesięć razy bym się zastanowiła zanim kupię koszulkę dla takiego maleństwa. I koniec końców - nie kupiła. Na koszulki przyjdzie jeszcze czas.
- sztywne dżinsy/sztruksy - niewygodnie się ubiera, niewygodnie nosi i w ogóle - nie. Też dostałam tego mnóstwo w spadku po zaprzyjaźnionych dzieciach i już wiem czemu. To się w ogóle nie niszczy bo tego się w ogóle nie nosi. Nie nie i jeszcze raz nie.
- koszule. Piękne są, fakt. Ale trzeba je prasować i do szczytu wygody też bym ich nie zaliczyła. Jako że nie lubię sobie dokładać roboty (patrz: prasowanie) - póki co Mill ma jedną, używaną sporadycznie koszulę i na zakup nowej się nie zanosi.
- sukienki. W lato jeszcze jako tako oblecą, zwłaszcza jeśli mają majty do komplety (ale to już moje estetyczne zboczenie, po prostu nie cierpię widoku pieluchy. Wielorazowe może i oblecą z tymi swoim estetycznymi kolorami, ale nikt mi nie wmówi że pampersy (i ekwiwalenty) są 'śliczne' (a czytam takie kwiatki w różnych opiniach o pieluszkach, oj czytam). Zimą kiecki dla niemowlaka to porażka z tego samego powodu co koszulki z długim rękawem - zwłaszcza jeśli niemowlak jest już mobilny. Brzuch na wierzchu albo bodziak pod spód, innego wyjścia nie ma. Do tego rajtuzy (patrz wyżej) na widoku - no sorry Gregory ale nie-e. Sukienki są piękne dla dziewczynek stojących, albo na zdjęciach kiedy niemowlę siedzi i wygląda cacy. Poza tym no-no. Poczekają do wiosny.
- ogrodniczki - zarówno sukienki jak i gacie. Odpina się toto z przodu niekontrolowanie. Do leżenia na niewygodne, do brykania też nie. I w ogóle - dla Mill kompletnie nie, choć znam mamy, które sobie chwalą. Ja zdecydowanie do nich nie należę i odradzam.
- buciki niemowlęce - dopóki niemowlę nie zacznie chodzić bucików zwyczajnie nie potrzebuje. Mill dopiero teraz pomału użytkuje te które odziedziczyła, ale kiedy była całkiem mała nawet do głowy mi nie przyszło żeby upychać ją w buciki bo tak. Bez sensu.

Koszulka z długim rękawem. Wszystko spoko, ale bodziak pod spodem i tak musiał być.

Sukienka-ogrodniczka. Na zdjęciu piękna. Ale podobnie jak wszystkie ogrodniczkowe rzeczy - na co dzień nie do końca się sprawdziła.

Ufff... I tym samym chyba zakończyłam serię ubraniową. Phi! Wytrwałym gratuluję dobrnięcia do końca posta, bo ups, trochę przydługi mi wyszedł.

A u Was jak? Co się sprawdziło a co nie? Macie podobne odczucia czy przeciwnie - nie lubicie czegoś co ja chwalę lub vice-versa?

Ściskamy,
z&m

Wednesday, 3 December 2014

M9 Dzień bez dziecka: przeżyć i nie zwariować

Nigdy dotąd nie zostawiłam jej na tak długo. Nie było mnie 14 godzin. Pełna obaw, jak to przeżyje, nawet bardziej ona niż ja, ale wyjścia nie było - kiedy coś zaczynam lubię to skończyć i kiedy pierwsza z trzech części mojego warszawskiego kursu dobiegła końca i przyszła pora na egzamin w środku tygodnia - Mill została pod opieką reszty rodziny - Towarzyszem Mężem, a kiedy Towarzysz Mąż był w pracy - Matką Polką, Babcią Pra i Dzidkiem z doskoku między spotkaniami.

Oto mały poradnik, oparty na moich dzisiejszych doświadczeniach, na temat wymieniony w tytule: Jak (prze)żyć (panie premierze, chciało by się rzec) dzień bez dziecka i nie postradać wszystkich zmysłów?

1. Wstań o 3:30. Albo innej podobnie nieludzkiej porze.

Pobudka o tak dzikim czasie sprawia że przez pół dnia jeszcze śpisz, a jak wiadomo kiedy się śpi to się nie myśli a tym samym nie zwariuje.

2. Koniecznie obudź śpiące w najlepsze dziecko na karmienie przed wyjściem.

Opcje są trzy - albo się rozryczy na maksa i będziesz się cieszyć że wychodzisz i nie Ty musisz to opanować. Albo zje i będzie dalej spało, co pozwoli Ci wyjść ze spokojem sumienia i nadzieją że Towarzysz Mąż tudzież ekwiwalent pośpi choć do tej 7:00. Trzecia opcja - dziecko kompletnie zignoruje fakt że chcesz je nakarmić i postanowi spać dalej, w związku z czym musisz rozparcelować spakowany wcześniej laktator, odciągnąć pokarm, umyć zababrany laktator, wysterylizować, spakować ponownie. Przy okazji stresując się, że nie zdążysz. Stresowanie się że nie zdążysz ogólnie świetnie robi na niemyślenie jak to będzie.

Czy muszę pisać którą opcję wybrała Mill?

3. Wyjdź z lekkim poślizgiem.

Stresując się że nie zdążysz. Patrz wyżej.

4. Prowadź samochód. Spotkaj się z ludźmi. Zdawaj egzamin. Śpij. Rób COŚ.

Oto moja poranna sekwencja wydarzeń - jazda samochodem do Gliwic o 4:00, stamtąd BlaBla car do Warszawy z trzema fajnymi babeczkami, trzyipółgodzinny egzamin w Warszawie.

Serio - nie miałam nawet czasu pomyśleć o tym, czy moje dziecko mnie nie potrzebuje już i natychmiast. Kiedy jesteśmy zajęte nawet się nie obejrzymy - a już będziemy z powrotem.

Kiedy nie mamy nic konkretnego do roboty (może serial, może książka, może porządek i tym podobne mało konkretne zajęcia w wykonaniu których obsuwa nie zawali nam dnia) - może to nie zadziałać w ten sposób i nasze myśli niebezpiecznie podryfują w stronę niemowlęcia, które zapewne po chwilowej z nim rozłące wydaje nam się najpiękniejsze i najsłodsze na świecie (no wiadomo, że nasze właśnie takie jest!) i już nie możemy się doczekać spotkania z nim. Ten etap też będzie, ale później. Póki co - szał zajęć.

5. Nie odciągaj pokarmu w regularnych odstępach czasu.

Przecież piersi same Ci przypomną, że dawno nie karmiłaś. Objawiając się kamienio-twardością podobną do tej z pierwszych miesięcy karmienia. Tudzież wyciekiem jednostronnym. Albo dwu. A to wszystko w połowie egzaminu z którego nie możesz wyjść żeby beztrosko odciągnąć sobie pokarm (ha! wszak wpadłaś na to że prędzej czy później odciągnąć trzeba będzie i spakowałaś laktator, patrz punkt 2). Cała sytuacja tak wybije Cię z rytmu, że zamiast myśleć o tym jak się ma Twoje niemowlę będziesz myśleć tylko o tym jak cudownie będzie kiedy w końcu uda się podpiąć pod laktator.

Plamy z wycieku zakrywamy swetrem lub szalikiem.

6. Zapomnij laktatora. Albo chociaż jakichś jego elementów.

Po egzaminie z mega ulgą wpadasz do kibla (cóż, nie będziesz na chybcika szukać miejsca do odciągania w budynku, którego jednak dobrze nie znasz). Jest jak jest, nieważne, już już prawie jest lepiej - i wtedy odkrywasz że nie masz tych tubek, które się nakłada na piersi, które są nieodłączną (w senie - do mycia odłączną, ale bez nich nie zadziała) laktatora częścią.

Zamiast dzwonić do domu, mówić że poszło raczej dobrze ale wyniki w lutym więc się okaże i jak się ma Malutka i czy mogę z nią porozmawiać nie masz czasu nawet włączyć telefonu (podczas egzaminu musiał być wyłączony, jasna rzecz) tylko zaiwaniasz do najbliższego sklepu z akcesoriami okołodziecięcymi (i tutaj lokalizacja w samym centrum Warszawy bardzo się przydaje) i rzucasz się na lejki do laktatora jak zuz na czekoladę po czterdziestodniowym poście (w sensie - bardzo się rzucasz). Szybko płacisz i modlisz się żeby znaleźć miejsce żeby ich użyć.

Rozważasz też zakup świeżej koszulki tudzież w ogóle rezygnację z koszulki (plamy na wysokości cycków - nie jest to fajne, umówmy się) i ubranie samego swetra.

Przy okazji masz szczęście że trafiasz do Smyka z cudowną obsługą (Chmielna 25, polecam baaaardzo, och i ach - mega profesjonalne, fajne, uśmiechnięte dziewczyny bez których nie wiem jak przeżyłabym dzisiejszy dzień). Okazuje się, że masz do dyspozycji pokój dla matki karmiącej tudzież pokój matki z dzieckiem. Przewijak (dziś niepotrzebny, ale you never know), przestronna toaleta za osobnymi drzwiami (ale fajnie że ktoś założył że matki karmiące to też ludzie i mimo posiadania dzieci też muszą czasem siku) i duży, wygodny fotel, na którym w końcu możesz się rozłożyć, podpiąć do ustrojstwa i złapać oddech.

 Wykonujesz wtedy szybki telefon do domu żeby się zameldować. Postaraj się nie pytać o to jak ma się dzidziuś, bo jeśli rodzina jest zbyt szczera (fatalnie, płacze ciągle) będziesz się tylko zamartwiać, a z odległości ponad trzystu kilometrów średnio jesteś w stanie to zrobić. Ja zapytałam się o Mill i miałam szczęście usłyszeć że wszystko w porządku, że cudowna, że bawi się, śpi, je i w ogóle nie płacze - ale nie wiem co bym zrobiła jeśli nie było by dobrze. Poza zamartwianiem się i brakiem telepatycznej mocy sprawczej - chyba nic. Kończysz telefon. Zanim wykonasz kolejny do Towarzysza Męża - ktoś dzwoni do Ciebie.

Wtedy dzwoni Twój transport. Dziewczyny gotowe wcześniej, możecie jechać. Lewy cycek ciągle nie taki jak ma, ale ujdzie. Czasu na obiad brak, ale też ujdzie. W końcu chcesz jak najszybciej być w domu z dzieckiem.

7. Zgub się.

Zapytaj się ludzi o drogę. Idź największym możliwym kółkiem i nie dojdź. Zadzwoń do transportu z wyznaniem że nie wiesz gdzie jesteś. Zestresuj się (choćby niepotrzebnie, a jak, wszystko co odciąga myśli od tego co potencjalnie fatalnego może dziać się z Twoim dzieckiem bez Twojej jedynej i niezastąpionej obecności - może się sprawdzić). Zostań odebrana spod hotelu może nie tyle na drugim końcu miasta, ale na pewno na drugim końcu ulicy.

8. Padnij na dziób.

Ja wiem że dopiero piętnasta. Twój dzidziuś musi jeszcze trochę poczekać. Siadasz w samochodzie, którego nie musisz prowadzić. Jesteś głodna. Ale jest Ci też tak ciepło i błogo, zwłaszcza jeśli nie zdejmiesz kurtki, szalika i czapki. Adrenalina egzaminowa opuszcza, a odzywa się pobudka o 3:30. Głowa sama leci. Śpisz. Vide: nie myślisz co tam jak tam.

9. Rozładuj baterię w telefonie.

Korki są. Masz poślizg. Bateria nie działa. Stresuje Cię że nie możesz dać wszystkim znać że wszystko ok. Ale nie możesz też zadzwonić żeby sprawdzić czy wszystko w porządku. Znów - jeśli nie w porządku - nie możesz nic zrobić więc chyba lepiej nie wiedzieć. No news is good news jak mawiają Anglicy.

10. Wróć.

Wróć. Zobacz jak Twoje szczęśliwe dziecko pięknie bawi się z Twoja rodziną. Przeżyło cały dzień bez Ciebie, uff. Żyje, ma się dobrze. Jest uśmiechnięte, radosne, a na Twój widok szczerzy malutkie kły (no dobra, dolne jedynki, ale w obliczu pierwszego od 3:30 karmienia - albo i wcześniejszego jeśli o 3:30 jeść dziecko nie chciało - straszą te dolne jedynki niczym kły z prawdziwego zdarzenia, jakby nie patrzeć). Tuli się do Ciebie i nie wygląda na ani trochę sfochowane, że Cię nie było. Ot, zwyczajnie, super się bawiło, ale cieszy się że już jesteś. Oddychasz z ulgą. Wszystko dobrze. Jesteś. Bez zwariowania. Emocje opadają. Dałaś radę. Dziecko i reszta rodziny też. Nie było tak źle w końcu, a może nawet dobrze.

To był długi dzień. Ale warty tego powrotu do domu.

/obrazek stąd/

A co tam u Was? Zostawiłyście już swoje dzieciaczki na tak długo? W jakim wieku (dzieciaczki, nie Wy)? I jak było?

Pozdrawiamy,
z&m

Sunday, 30 November 2014

M9 Roczek

Sto lat, sto lat, niech millyme żyje naaaaaam!

I tak właśnie blogowi stuknął dzisiaj rok. Przez ten rok powstało 287 postów ukazujących się codziennie lub prawie codziennie (tak, wiem, ostatnio trochę rzadziej, ale biorąc pod uwagę to jaki ostatnio zapieprz na wszystkich frontach to to naprawdę sporo, serio). Odwiedziliście mnie 125 tysięcy razy (wooooow!), komentowaliście (tak tak, faceci też komentowali!), wysyłałyście wiadomości prywatne (głównie z komplementami albo zapytaniami - żadnego hejtu!), sprawialiście, że chciało mi się pisać... I dalej mi się chce!

Tak więc - tadam - z okazji roczku ogłaszam koncert życzeń - jeśli macie jakieś postowe życzenia piszcie - a ja postaram się na wszystko wszystko odpowiedzieć, czytelnik nasz pan, wszak. Obiecany z okazji roku bloga post o podróżach ukaże się jeszcze w grudniu, podobnie jak post o wspólnych kąpielach na zamówienie Mamy Juniora. Jeśli macie jakieś blogowe sugestie - wszystko przyjmę dzisiaj na klatę! Śmiało!

A - i najważniejsze - bardzo Wam dziękuję za ten rok. Za wszystkie komentarze i wiadomości, za spotkania, za ciepłe słowa, których młoda mama - ośmielę się stwierdzić na przykładzie autopsyjnym, a jakże - baaaaaaaaaaardzo potrzebuje. Za tą wielką wirtualną - bądź nie, bo jak dobrze wiecie część grupy wirtualnej stała się jak najbardziej pozawirtualna także (i tak Olga i Ruby, do Was piję głównie, ale i do RadoShe i Judyty) - grupę wsparcia. Za możliwość chwalenia się sukcesami, za możliwość wypłakania się i wyżycia na klawiaturze, za zrozumienie z tego samego poziomu (bo w końcu - znakomita większość Was to też mamy!).

Fajnie jest. I oby tak dalej!

No, to czekam na Wasze komentarze, idę zjeść kawałek blogow-urodzinowej bezy z Byfyja (tak, wiem że jest 22:00, ale pierwsze urodziny bloga obchodzi się tylko raz, więc szaleć to szaleć!).

Ściskamy,
z&m


'Już rok... Hmmm... Mother, co Ty się tak cieszysz, jak ja się starzeję, no weeeeź.....'

Saturday, 29 November 2014

M8 Osiem miesięcy, pełzanie i powiew zimy

Mill skończyła dziś osiem miesięcy. Niniejszym popełniam więc standardowy blogowo-parentingowy wpis który dziś może wydawać się cheesy, ale odgrzebany za kilka miesięcy lub lat z pewnością będzie (mnie, przynajmniej!) ciekawić. Każde dziecko rozwija się inaczej, wiadomo, a nasze statystyki na osiem miesięcy wyglądają tak o:

Długość: 69 cm
Waga: 8,520 kg (podejrzewam że już z hakiem bo to dane sprzed ponad tygodnia)
Głowa: 42,5 cm
Klatka piersiowa: 44,5cm
Pieluszki: Pampersy białe lub zielone 4, ostatnio również Dady lub w UK u Angielskiej Teściowej 4+ Pampersów pomarańczowych - odkąd pupa piękna żadna pieluszka nie straszna
Zęby: dwa (dolne jedynki)
Ciuchy: 74 cm
Dieta: podstawą ciągle jest moje mleko, do tego 3-4 posiłki dziennie, głównie warzywa, owoce, zupki Matki Polki, trochę mięsa, trochę jajka, trochę kaszy (hit: pęczak!), trochę chleba, wciąż kombo BLW+papek (je wszystko, chętnie)
Lubi: książeczki, nosić się na rękach, spędzać czas z najbliższymi, noski noski, machać łapkami, bawić się niedozwolonymi rzeczami (hity: witamina D jako grzechotka, pilot jako gryzak, klawiatura komputera jako perkusja, kable jako spaghetti, te sprawy. Gwoli jasności - kablami bawić się nie pozwalamy), urywać listki kwiatkom, ciągnąć za włosy (czyjeś, choć i swoich tak jakby przybyło), jeść, wygłupy, kąpiele, jazdę samochodem, inne niemowlęta i dzieci, spać z rodzicami.
Nie lubi: wózka (czasem z łaską pozwala się powozić, ale Tula w zapasie zawsze być musi), spania w dzień (niestety), bawienia się bez sprawdzania czy jestem tuż obok (niestety), pić z niekapka, mleka modyfikowanego (w sumie nie wiem czy nie lubi - kiedyś sto lat temu kiedy jeszcze miałam w planie zostawić ją na noc pod opieką dziadków i Towarzysza Męża - a plany spełzły na niczym - próbowałam jej podać MM, ale nie przeszło. Pluła. Nie rozpaczam z tego powodu.), zabierania jej niedozwolonej zabawki (patrz wyżej), czekania, spania w swoim łóżeczku (niestety!).
Umie: siedzieć. Turlać się we wszystkie możliwe strony. I przemieszczać się pełzając w dziwny sposób podciągania się na rękach z totalną ignorą faktu że z użyciem nóg było by jej łatwiej. Otwierać szuflady. Chwytać najmniejsze paprochy (tfu, tfu, ziarenka ryżu) kciukiem i palcem wskazującym. Śmiać się w głos. Podparta - stać i to dłuższą chwilę. Wskazywać na przedmioty które zrzuciła (tfu, tfu, upadły) przy jedzeniu. Pokazywać kiedy coś jej się podoba a kiedy nie (wiadomo, foch trenowany od maleńkości).
Nie umie: chodzić. Raczkować. Pełzać z użyciem nóg. Mówić (poza 'Hello daddy', 'tatatatattatatta', 'baba', 'grandad Bob' i 'nie' - ale raczej są to powtarzane sylaby bez łącznia ich ze znaczeniem, więc chyba się nie liczy). Pokazywać części ciała (trening trwa, ale idzie opoooornie). Robić kosi-kosi łapci. Machać pa-pa. Kucać. Prowadzić samochodu. Ani samolotu, też nie (za to pięknie się bawi z mamą w samolocik, z turbulencjami włącznie).

Ta-daaaaam, taką już dużą mam dziewczynkę w domu:

(aaaa, zapomniałabym: Rocker Napper ma jeszcze jedną, do niedawna nieznaną przez nas funkcję: można pod niego wpełzać i gryźć rurki, czyż nie?)

 A jak się mają Wasze dzieciaczki? Też Wam się wydają już taaaaakie duże?

Ściskamy,
z&m

PS. Acha, donoszę, że zrobiło się zimno. W Szczyrku i Zakopcu śnieg, marzę o nartach. Może się uda w tym sezonie? A w ramach nocnego -5'C w Kato niniejszym ukradam Towarzyszowo-Mężowe polarowe łanzie (takie o) i idę pokokosić się z Mill w łóżku czytając książki warszawsko-egzaminowe. Takie świętowanie, a jak!

Thursday, 27 November 2014

M8 Kalendarz adwentowy dla Towarzysza Męża

Uwielbiam Święta, wiadomo nie od dziś. Stanowczo jednak sprzeciwiam się świętowaniu przed grudniem. I w nosie mam marketingowców od siedmiu boleści promujących Gwiazdkę tuż po Wszystkich Świętych (choć to i tak nie tak źle, wszak w Anglii kiedyś udało mi się kupić kartki bożonoradzeniowe... w sierpniu) - dla mnie to stanowczo za wcześnie. I w nosie mam gazetki reklamowe twierdzące że potrzebuję miliona rzeczy, których nie potrzebuję.

Ale tak, lubię całą tą okołoświąteczną otoczkę a przygotowania zaczynam z reguły pierwszego grudnia. Ale listopad to jeszcze - jak dla mnie - za wcześnie. Choć część starannie wybieranych przez cały rok prezentów dla moich bliskich już czeka na pakowanie, które z reguły uroczyście następuje wraz z pakowaniem prezentów dla wszystkich i od wszystkich w domu moich rodziców gdzie spędzam wigilię. Czekam już na to, ach!

Jak co roku też pragnę tą świąteczną ekscytację rozprzestrzenić na Towarzysza Męża, który Święta nie bardzo celebruje. A z takim święto-celebro-freakiem jak ja - ciężko niecelebrować. W ramach bycia samozwańczą Towarzyszką Żoną sezonu w tym roku taki oto kalendarz adwentowy dla niego przygotowałam:








Nie jest tak idealny jak mógłby być gdybym nie miała dziecka, domu, roboty i nauki do ogarnięcia (patrz tu) - ale mam, i dobrze mi z tym. Jest koślawo, dziecięco, ale swojsko i domowo. No i - przecież liczy się gest!

Best Christmas ever... - płyty odkurzone, i czekają na premierę 2014, jednak w tym roku lekko opóźnioną ze względu na ten nieszczęsny (albo i szczęsny!) egzamin trzeciego... Ale od czwartego - będzie się działo!


A zeszłoroczna edycja kalendarza dla Towarzysza Męża tu.
A Wy jak? Przygotowania już pełną parą czy jeszcze w lesie?

Pozdrawiamy,
z&m

Monday, 24 November 2014

M8 Jak się nazywam?

Niech mi ktoś powie, bo nie wiem!

Czas skurczył mi się do jakichś dziwnych nieopisywalnych rozmiarów. Odkąd Mill się urodziła (i znów to podkreślam - SIĘ - hahaha - dobre sobie) namiętnie postuluję że to bujda z tym niedoczasem, że dziecko wcale aż tak nie absorbuje, że plotki o braku możliwości wzięcia prysznica o makijażu nie wspomniawszy są mocno przesadzone. I w sumie dalej tak myślę, chyba że jest się wariatką mojego pokroju, która, podobnie jak Mo, chce wszystko.

Urlop macierzyński (tiaaaa... URLOP) jawi mi się teraz jako cudowny okres. Urlop macierzyński (i tak, wiem że on się fachowo nazywa rodzicielski ale konia z rzędem temu kto mi pokaże tatusia na rodzicielskim dłuższym niż dwutygodniowy) z pierwszym dzieckiem, dodajmy, bo z drugim wiadomo, nie ma tak łatwo. Urlop macierzyński kiedy opieka nad dzieckiem to nasze jedyne zadanie. Kiedy dni mijają leniwie, dziecko ma rutynę, ma drzemki podczas których możemy nadgonić porządkowo-domowo, albo - no dobra - zaszaleję - książkowo-serialowo. Kiedy umawianie się z innymi mamami na kawę (i bezę, for that matter) nie musi być zorganizowanie wokół grafika miliona innych zajęć każdej i kiedy można wyskoczyć na niespodziewany spacer tylko dlatego, że w końcu listopada równie niespodziewanie zaświeciło słońce. Kiedy wyjście do lekarza na kontrolę wagi (nomen-omen Mill wedle najnowszych doniesień waży przeszło 8,5kg i potroiła swoją wagę urodzeniową w mniej niż 8 miesięcy o-o) było jedyną pozycją w tygodniowym plannerze (no dobra, jedyną obok sprawdzania co tam w najnowszych kolekcjach/przecenach, z naciskiem na te ostatnie, sieciówek dla niemowląt piszczy). Tak było jeszcze w lato, jeszcze tak niedawno...

I tak, mogło to trwać dłużej. Mogłam nie chcieć wracać do pracy (a chciałam! choć przyznaję, tylko na dwa dni w tygodniu, na więcej bym nie poszła), mogłam nie porywać się na kurs w Warszawie absorbujący nie tylko mnie ale i resztę domowników gnających ze mną trzysta kilometrów w jedną stronę tylko po to żebym się spełniała edukacyjnie-zawodowo, mogłam nie musieć spędzać każdej chwili kiedy Mill śpi a ja nie (nie ma ich za dużo, przyznaję) ucząc się do egzaminu (vide: kurs w Warszawie), mogłam nie pisać tak dużo i często na blogu, ba, mogłam bloga w ogóle nie pisać.

Niby mogłam, ale... nie mogłam, bo mnie nosiło. A teraz tęsknię za długimi, leniwymi dniami, kiedy świat zupełnie kręcił się wokół Mill.

Bo wiadomo - uwielbiam z nią być. Spędzam z nią każdą chwilę, kiedy jestem w domu. Zabieram ją poza dom. Kiedy nie jestem w pracy lub na kursie (no dobra, na kursie trochę tak, bo Towarzysz Mąż pół dnia siedzi z nią na korytarzu i donosi na karmienia, takiego mam Towarzysza Męża!) jestem z nią ciągle. I doceniam te chwile razem, po powrocie z pracy czuję się jak po powrocie ze SPA (i myślę że dużo mam tak ma, ale się do tego oficjalnie nie przyznaje) i z nową energią, w nowe obowiązki (tym razem okołodziecięce).

I tak, trochę można wszystko. Skoro ja mogę, to się da. Jedyny mini-mikro problem w takiej organizacji czasu to brak tak zwanego 'czasu dla siebie'.

'Czas dla siebie' to temat wielce abstrakcyjny. Bo czy zrobienie paznokci u kosmetyczki to czas dla siebie? Czy kolejny punkt na liście do wykonania?

Jak ktoś by mi teraz powiedział - nic nie musisz - rób co chcesz, masz godzinę. Nie możesz zajmować się dzieckiem/uczyć/ogarniać chałupy, prowadzić bloga ani pracować. Nie wiem co bym zrobiła. Serio. To taaaaaaaaaaak dużo czasu.

A nie, wróć, wiem.

Poszłabym spać, bo dziecko budzące się po osiem razy w nocy nie sprzyja wielozadaniowości wszelakiej.

I może dowiedziałabym się jak się nazywam.

A u Was jak? Też taki hardcore organizacyjny, czy przeciwnie?

Ściskamy,
z&m

/obrazek stąd/

Friday, 21 November 2014

M8 Polowanie czyli drewniane klocki z Lidla

Dzwoni wczoraj do mnie Matka Polka o jakiejś dzikiej godzinie typu 8:00 rano. Mill i ja dosypiamy (Towarzysz Mąż w czwartki zwleka się wyjątkowo wcześnie, koło 6:30, a nie z nami takie numery, wszak Mill i ja lubimy pospać chociaż do ósmej trzydzieści-dziewiątej. Choć zdarza się kiedy Mill lubi mniej, no ale wczoraj właśnie jak na złość się nie zdarzyło). Nie odbieram więc telefonu po czym oddzwaniam:

- Dzwonię się pochwalić! - wali prosto z mostu Matka Polka zamiast zwyczajowego 'cześć'.
- Noooo.... - mówię lekko jeszcze zaspana czekając na ciąg dalszy.
- Klocki mam! Dla Milly! Drewniane! Z Lidla! Ha!
- Mhmmm... - potakuję lekko półsennie - to super - mówię - no bo super - myślę.
- Wywalczyłam!
- Jak - wywalczyłaś? - mówię obudziwszy się nieco.
- No wiesz, szał był na nie jak na te wszystkie crocsy i taśki z Witchena. Przed otwarciem stać trzeba było, kolejki, te rzeczy. Ja już od wpół do piątej nie spałam żeby nie zaspać.
- Aaaaaaaaaaaaacha..... Po klocki?
- Tak! Siedem!
- Klocków siedem?
- No, opakowań siedem!
- Mamo - mówię, obudzona już kompletnie i odzyskawszy logiczne myślenie - ale po co niemowlakowi siedem opakowań klocków?
- No bo wszystkie inne i nie mogłam się zdecydować!

Niech żyje Matka Polka i Lidlowy konsumpcjonizm :)

Ja jestem raczej minimalistką (przynajmniej staram się być!), wolałabym raczej jedne klocki za to piękne, porządne i takie, które długo posłużą. Ładne wizualnie, świetnie wykonane i takie, które spodobają się też Mill. Widziałam takie na kilku stronach internetowych które odwiedziłam w ramach poszukiwań prezentowo-gwiazdkowych potencjalnych dla Mill, ale ich ceny nawet mnie, starą wyjadaczkę, lekko zszokowały. I tak rozmyślałam nad nimi i żałowałam trochę że tyle Matka Polka nakupiła Lidlowego badziewia, że teraz to już pozamiatane, i że od kiedy wolimy ilość od jakości. I tak rozmyślałam nad nimi aż nie pojechałam dziś do Matki Polki i nie zobaczyłam tego:


 No piękne no! Podobają mi się wszystkie!

Rozumnie doszłam do wniosku że przyjemności trzeba dawkować, że większa część klocków poczeka na Gwiazdkę/urodziny i pewnie jeszcze Wielkanoc (zwłaszcza że wszystkei klocki są przeznaczone dla dzieci od roczku w górę, a jedne nawet od półtora roczku), ale oczywiście nie mogłam oprzeć się przyjemności otwarcia, zmacania, i dania Mill do zabawy chociaż jednych. Mimo teoretycznie zbyt młodego wieku zbadawszy sprawę (nie ma nic tak małego żeby dało się połknąć ani tak ostrego żeby sobie oko wybić) postanowiłam dać szansę tym oto leśnym zwierzakom:


W lesie znajdziemy sześć zwierzątek, które dziecko może wyciągać i wkładać z powrotem dopasowując do konturu tła. Rzecz jasna moje dziecko w wieku prawie ośmiu miesięcy tego ostatniego jeszcze nie opanowało, świetnie za to wyciąga klocki, wyciąga kolejne klocki trzymając te wyciągnięte wcześniej, wkłada klocki do buzi, stuka klockami o resztę klocków, stuka dwoma klockami o siebie kiedy każdy trzyma w jednej ręce tudzież tymi oboma klockami stuka w klocków resztę. I bawi się przy tym nie najgorzej, tym samym zabawkę wstępnie uznaję za totalny hit. A niech no tylko wykuma prawdziwe przeznaczenie tych klocków! Ach, ale będzie się działo!







Drewniana podkładka jest raczej cienka, natomiast zwierzaki mają ponad centymetr długości, łatwo dają się dziecięcym łapkom złapać i są dwustronne, co mnie totalnie urzeka. Ich estetyka jest lekko skip-hopowa (czy tylko mnie się tak kojarzą?!), nie mam im wizualnie nic do zarzucenia. Ponadto są porządne, świetnie wykonane i zdecydowanie podobają się też Mill. Czytaj - klocki które odhaczają wszystkie pudełka z mojej listy klocków idealnych pochodzą z Lidla.






Ave Matko Polko! Ave pobudko o wpół do piątej! Mill bardzo ale to bardzo dziękuje za prezenty!

A Wy? Polowałyście na jakieś zabawki w Lidlu? A może macie już coś podobnego?

Ściskamy mocno,
z&m (&pszczółka&sówka&lisek&niedźwiedź&sarenka&zając)