Zaczęło się od tego że Towarzysz Mąż poszedł do pracy. Miało padać więc ja i Mill postanowiłyśmy (ok, ja postanowiłam za nas dwie) leżeć w łóżku porannie, tulić się nawzajemnie, pić herbatę (ja) względnie mleko (Mill) i czytać książki (ja, ale od biedy na głos, choć nie wiem na ile Alice Munro nadaje się dla niemowląt). Ale... sobota zaskoczyła nas pięknym porannym słońcem. Wobec tego nie pozostało nam nic innego jak doczłapać (tak, znów szłyśmy piechotą wobec tego że Towarzysz Mąż miał auto w pracy. Co więcej w tym aucie nie miał fotelika, a że liczyłyśmy na to, że po pracy po nas przyjedzie musiałyśmy fotelik ze sobą zabrać. Ja, ofiara propagandy że dzieci nie wolno w fotelikach za długo wozić nie wiozłam jej wcale, tylko pchałam wózek z wpiętym fotelikiem... i niosłam Milly w Tuli. Przespała całą drogę. Dotarłyśmy w jednym kawałku. W dwóch to znaczy, Milly i ja, ale cało i zdrowo, mam na myśli) na piknik z Judytą vel Mamą Silesią która tym razem dotarła, hurra! Tak jak i Dorotka z Martusią, kolejne hurra! Ja to chyba powinnam otrzymać jakąś piknikową kartę stałego klienta bo wszem i wobec oświadczam że nie ominęłam żadnego majowego pikniku!
Była Judyta z Benem...
...i Dorota z Martusią...
... a piżamowa Mill odkrywszy niedawno swoje rączki postanowiła niczym niewzruszona je uparcie konsumować
Z pikniku przegonił nas deszcz (świnia!) i fakt, że przyjechał Towarzysz Mąż nas zgarnąć. Oraz fakt że umówiliśmy się ze szkocko/amerykańsko/angielskim kolegą M. na lancz w naszym starym dobrym Parku Śląskim.
Mina Mill wyrażająca focha. Z cyklu 'Nie jadłam już 45 minut, gdzie jest moje mleko, heloooooou?!'
Wujek M. z Milly pod moskitierą w tle. Po nakarmieniu poszła grzecznie spać.
Ze śpiącą Milly wysłałyśmy tatę i wujka M. na Juwenalia (z niektórych rzeczy nigdy się nie wyrasta)a my do domku gdzie odwiedziły nas cioteczki D. i B. Ślub B. już za trzy tygodnie (podobnie jak wujka M. z powyższego obrazka, choć to nie ich wspólny ślub. Zresztą czerwiec u nas w ogóle miesiącem ślubów jest, bo idziemy aż na 3 wesela, a nie na 4 tylko dlatego że dwa, wspomnianych M. i B. są tego samego dnia w różnych miejscowościach oddalonych o ponad 100km i przeteleportować się nie damy rady. Idziemy więc na wesele M., a do B. na wieczór panieński - ja w senie, bo Towarzysz Mąż nie bardzo się na wieczory panieńskie nadaje, i na śląskie tradycyjne 'trzaskanie') więc było co ustalać (kiecki, kwiatki, dodatki, biżuterie, ciasta, te sprawy). Jako że pogoda poprawiła się znacznie inauguracja sezonu siedzenia na balkonie (z rowerem Towarzysza Męża w tle, ale niech tam, niezaplanowana to była inauguracja wszak) miała miejsce też.
Cioteczki D. i B. omawiające szczegóły B.-owego ślubu i jedzące, jak to zwykle przy okazji babskich spotkań bywa
No a po spotkaniu... Cóż, matce vel mnie wrażeń nie dość i postanowiła wziąć ucieszoną z tego powodu wielce córeczkę na jeszcze jeden spacer. Nic że ostatni mecz sezonu, że mieszkamy koło stadionu i że znów do parku (tylu kiboli Mill jeszcze nie widziała ani nie słyszała),a le radość jest.
Jeee... Jeszcze jeden spacerek!
W sumie możemy się już troszkę zapatulić, słonko zachodzi i robi się chłodniej...
A po powrocie do domu chwilka zabawy z nową zabawką od Mamy Silesii (jeszcze raz dzięki Judyta!!!! Piękna jest!), kąpanie i nyny. Trzeba odespać i szykować się na kolejny szalony weekendowy dzień (Przystanek Śniadanie i obiad dnio-dziecięcy u rodziców moich a Millenkowych dziadków). Ufff.... Uwielbiam takie weekendy, ale też... czekam na poniedziałek :)
Sponsorami dzisiejszej aktywności zabawowej są: J. (poduszka vel skrzydła anioła, choć jak dla mnie wygląda to bardziej jak uszy słonia), Mama Silesia (własnoręcznie uszyta piękna ach ach szmatka sensoryczna), Olga aka Instytut Doświadczeń (słoń), A. (pozytywko-maskotka Bukowski) i A.B.-B. (Rocker Napper).
A Wam, jak minął weekend?
Buźka,
z&m