Wednesday, 4 February 2015

Blog roku - co by było gdyby...

Jak wszyscy blogujący i blogi czytający doskonale wiedzą ruszył, jak co roku, pełną parą konkurs na blog roku. Mille me! nie kandyduje. Z kilku powodów - po pierwsze - i chyba najważniejsze - nie czuję się jeszcze na siłach. Blog ewoluuje za kulisami, ale jeszcze nie jest na etapie na którym byłabym z niego zadowolona wystarczająco żeby wysyłać na jakiekolwiek konkursy. Jasne, lubię ten blog, lubię jego ludzkie elementy w stylu jakiejś okazjonalnej literówki albo niewyraźnego zdjęcia. Bo to nie jest blog zdjęciowy, w końcu. Nie jest też czysto tekstowy, bo jednak jakieś zdjęcia są. Nie jest... no właśnie, konkursowy. A jaki jest? Mam nadzieję, że fajny. Że ciepły, śmieszny i normalny. Taki, który pozwala zwyklakom takim jak ja, poczuć, że mimo tego, że nie do końca ogarniamy całe to macierzyństwo... to jednak ogarniamy. I że nie trzeba robić wszystkiego na 100%, nie trzeba być ortodoksem - ale i nie ignorantem - żeby mieć poczucie, że robimy wszystko jak należy. I że jest tak jak ma być. Nawet jeśli ząbkujące niemowlę nie daje nam spać cztery noce z rzędu.

W tym roku można też wysyłać zgłoszenia na 'tekst roku'. O, o tym nawet myślałam. W końcu kilka porządnych (chyba?) mam nadzieję udało mi się popełnić. Nie z nadziejami na zwycięstwo, ale na poszerzenie grona czytelników. Wiadomo - więcej czytelników, większe możliwości. A i niemała praca włożona w to, żeby blog miał ręce i nogi może była by doceniona w związku z tymi większymi możliwościami. Ale oczywiście stchórzyłam. Może w przyszłym roku się szarpnę, kto wie. W tym roku jeszcze nie. Ale... gdybym wystawiła swoją kandydaturę na tekst roku to byłby to chyba ten:

W36 Tłusty czwartek w liczbach (bilans musi wyjść na zero)


Czemu go lubię? Nie wiem. Ze zwykłego sentymentu, chyba. Nie jest tekstem ważnym globalnie. Nie tyczy się prawd objawionych, życia i śmierci, przewartościowywania priorytetów. Ale czuję że jest mój. I w moich bardzo specyficznych kryteriach - jest całkiem dobry i śmieszny (zwłaszcza z perspektywy! Nic tak nie pomaga na ocenę wydarzeń jak perspektywa). Mimo tego że śmierdzi Bridget Jones na kilometr.

Do innych (subiektywnie, subiektywnie!) ulubionych w tym roku należą te:

M1 Narodziny superbohaterki czyli relacja z porodu

 Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego. Moje życie nie zmieniło się o 180'C, nie nabrało sensu, bo wcześniej też go miało... A jednak prawdopodobnie najważniejszy moment mojego życia jest opisany właśnie tu.

M1 Instrukcja obsługi noworodka - wersja polska i brytyjska

żnice kulturowe do tej pory mi nie znane wyszły na jaw przy okazji rodzicielstwa. Nowe wychodzą cały czas, więc zapewne za jakiś czas pojawi się i instrukcja obsługi nieco starszego niemowlaka, oczywiście w dwóch wersjach.

M4 Trzy Gracje 

Tekstu tu nie ma za dużo. Ale cóż poradzę, po prostu uwielbiam to zdjęcie. To zdjęcie, ten tytuł i te trzy małe dziewczynki, które z rozkosznych niemowlaków w gondolach po cichu zmieniły się w całkiem interaktywnie się kontaktujące prawie-roczniaki.

M6 Czytelnia

Najlepsze miejsce do czytania i odpoczywania ever

M9 Dzień bez dziecka: przeżyć i nie zwariować

 Totalnie pamiętnikowy wpis... O tym, o czym jest w tytule. Przeżyłam i nie zwariowałam. Chyba wystarczy za rekomendację?
 
A Wam, które podobały się najbardziej? A może bierzecie udział w konkursie na blog roku? Śmiało, możecie zostawiać reklamę w komentarzach, jako że w tym roku żadna ze mnie konkurencja. Ja już parę smsów wysłałam, bo cel szczytny. I nie wykluczam że wyślę jeszcze parę. A co!

Ściskamy,
z&m


Sunday, 1 February 2015

M11 Zabawy z mamą, zabawy z tatą...

Dziś krótko i na temat.

Zabawy z mamą:



Zabawy z tatą:



Znajdź różnicę!

Ściskamy,
z&m

Friday, 30 January 2015

M11 Co? Jajco!

Postów kulinarnych u mnie jak na lekarstwo z kilku powodów. Ale najważniejszym z nich wydaje się być ten, że ja po prostu staram się nie gotować. Tak, dobrze czytacie, nie musicie przecierać oczu i wracać do tego zdania. Na ile uda mi się wykpić od gotowania - to się wykpiwam.

Szczęśliwie mam Matkę Polkę która uwielbia gotować i która efekty tego uwielbiania często pakuje mi w paczki i ładuje nimi lodówkę. W sensie sama tą lodówkę ładuję, wiadomo, ale jest ona pełna wiktuałów od MP. W bardzo dużej mierze rozwiązuje to mój problem z nielubieniem gotowania.

Jest też Towarzysz Mąż, który przejmuje pałeczkę kiedy zapasy od Matki Polki się kończą. Tym samym ja muszę gotować w absolutnej ostateczności, co bardzo sobie chwalę. Jeść tak - gotować nie. Jestem zbyt niecierpliwa do gotowania, a jak nie daj Boże spieprzę to sobie wyrzucam.

Za to śniadania lubię przygotowywać. I nie wiem czemu. Ale jakoś tak.... U mnie w domu zawsze jadło się śniadanie i do tej pory śniadanie jest dla mnie stałym punktem rozkładu dnia, bez względu na to czy pracuję czy nie. Wszelkie śniadaniowe opcje lubię i jadam falami - maltretuję owsiankę, potem opuszczam ją na rzecz tostów z oliwą i pomidorami, a kiedy te mi się znudzą przerzucam się na zupę śniadaniową z kuchni pięciu przemian, a z kolei kiedy ta mi się znudzi na zwykłe kanapki albo jogurt z granolą. Ostatnio u nas na tapecie jajka... Autorskie jajka z parowaru!

Nie wiem czy ktoś na to wpadł wcześniej. Pewnie tak, ale jakoś nigdy o tym nie słyszałam. Zastanawiając się jak przygotować jajecznicę dla Mill unikając smażenia stwierdziłam że zaeksperymentuję i wsadzę jajko do parowaru (w sensie rozbiję i rozbełtam w miseczce, bez tłuszczu, a miseczkę wstawię do parowaru). Wyszło cudownie, mimo tego, że nie wyszła jajecznica (wyszłaby, gdybym mieszała w trakcie). Wyszedł taki jajko-omlet jakby. Idealnie okrągły, puszysty, delikatny. Od tej pory to mój ulubiony sposób na przyrządzanie jajek dla całej rodziny.

Wypróbowałam już wersję z jajkiem wymieszanym widelcem (wychodzi fajna, marmurkowa biało-żółta struktura), jajkiem zmiksowanym blenderem, jajkiem niezmieszanym kompletnie (sadzone bez smażenia - coś świetnego) i z dodatkiem wszystkich możliwych zielenin, ziół i przypraw. A kto się nie boi mleka może dodać i odrobinę mleka (w wersji dla siebie, nie dla dziecka, jasna rzecz, chyba że dziecko nie jest niemowlęciem i mleko mu niestraszne) - wtedy wychodzi jeszcze bardziej puszyste.

Dla Milly jajko kroję niczym pizzę (pizza-egg) i serwuję sauté. Albo z dodatkiem awokado które ostatnio u nas na tapecie też często. Awokado jest idealne do BLW, poza tym pełne zdrowych tłuszczów i witamin, więc podane w okolicy 10-11 miesiąca życia dziecka będzie świetnym uzupełnieniem diety. Poza tym resztki po takim BLWowym śniadaniu świetnie można wykorzystać blendując całość (w sensie jajko na parze + awokado) i otrzymując jedną z najlepszych past jajecznych jaką jadłam. Bez żadnych majonezów i maseł.  Uwielbiam!

A u Was? Co na śniadaniowej tapecie aktualnie?

Ściskamy,
z&m

 Mill ze swoim pizza egg i awokadem (i tak, wiem że tego się nie odmienia, Ci co mnie znają natomiast wiedzą że ja wszystko namiętnie odmieniam włącznie z nieodmienialnymi)...


 ... które zanim je dorwała wyglądało tak.


 A tu moje śniadanie, czyli to samo plus szpinak i inne zielone liście które mam w lodówce, mozzarella, pomidory i trochę oliwy truflowej.


W razie gdyby niemowlę pogardziło jajkiem lub awokadem (albo gdyby nam zwyczajnie wyszło za dużo, albo jeśli celowo zrobimy za dużo) - wszystko blendujemy, dodajemy trochę świeżo zmielonego pieprzu i ta-dam! Przepyszna pasta jajeczna gotowa.


 I z tą pastą można na przykład zjeść kolację. Tu zwykła bułka pokrojona w poprzek i dodatek w postaci mojej ulubionej bresaoli (do dostania w Lidlu) i szczypiorku.

A jak ktoś lubi kanapkę z jajkiem jak Towarzysz Mąż to i ze zwykłym chlebem smakuje super. Nie mogłam się powstrzymać od tego pomidora mającego robić za nos. A jajka są z dużą ilością szczypiorku, chilli i pokrojoną w małą kosteczkę bresaolą właśnie. Ale właściwie wszelkie dodatki jajecznicowe sprawdzają się świetnie. Potem rach ciach, jajko ładujemy między chleb i voilá!

Thursday, 29 January 2015

M10 Dyszka

Dziesięć miesięcy za nami. Chyba największe zmiany u Mill nastąpiły w tym właśnie miesiącu, szaleństwo jakieś. Primo: stoi. Wspina się i stoi wszędzie. Secundo: pożegnała (mam nadzieję że na dobre, choć nie wiem, ciągle jeszcze wcześnie żeby zdecydowanie stwierdzić, że tak właśnie jest) pampersy z dwójką. Tertio - mówi 'mama'.

Poza tym bije brawo (choć nie robi 'pa pa' i nie posyła całusków), ma cztery zęby (dwie górne jedynki też przywitałyśmy w tym miesiącu), ogarnia sorter z Ikei (kółka doskonale, kwadrat i trójkąt z lekką pomocą a ten dodatkowy zielony kształt którego fachowej nazwy nie znam - jeszcze nie bardzo) i uwielbia jeść. Mimo tego w ciągu ostatniego 1,5 miesiąca przytyła tylko 100 gramów, ale jako że na anemiczne i niedożywione dziecko nie wygląda (no bo nie wygląda, no!) mamy się nie martwić. Miała potroić wagę urodzeniową do roczku, potroiła w ósmym miesiącu, więc póki co może styknie tego dobrego.

Jest cudną, śliczną dziewczynką. Ach, zapomniałam dodać że w 10 miesiącu również po raz pierwszy dostała gorączki (która trwa już trzeci dzień, a badania laboratoryjne potwierdziły że to wirus, więc mamy po prostu czekać) i w końcu widzę światełko w tunelu w sprawie włosów (umówmy się - ciągle jest dość łysa, ale jakby coraz mniej).

Dwa miesiące do roczku. Aaaaa!


Ściskamy,
z&m

Wednesday, 28 January 2015

M10 Nocnik

Zaniepokojonym naszym wczorajszym 39'C melduję że wizyta u pediatry odbębniona, prawdopodobnie to jakiś świński wirus w gardle albo trzydniówka, tak jak większość z Was sugerowała w komentarzach, ale nie sepsa (uffff) a szczegóły wyjdą w praniu jutro kiedy moja (Milly znaczy, Milly) pediatra dostanie wyniki moczu, morfologii i CRP z laboratorium. Póki co zbijamy gorączkę i czekamy. Mill jest bardziej osowiała niż zwykle czyli bryka tylko na pół gwizdka. Ciągle jednak bryka, uśmiecha się i bawi (choć i śpi zdecydowanie więcej) co pozwala mi mieć nadzieję że będzie tylko lepiej....

No ale w ramach tego że śpi w końcu popełnię post o nocniku.

Nocnik ważna rzecz.

Choć mówiąc szczerze sama nie wpadłabym nawet na to że niemowlę w wieku Milly już musi mieć nocnik. Jakoś tak mi się wydawało że do odpieluchowania jeszcze lata świetlne i w ogóle bez spiny. Jak zwykle jednak Matka Polka weszła mi na ambicję twierdząc że ja w wieku Mill nie miałam już w ogóle pieluchy (tylko czasem, tylko na noc) więc o co mi chodzi z niechęcią spróbowania nawet. I na nic argument że dziewczynki kumają że muszą na nocnik dopiero koło 18 a chłopcy 22 miesiąca życia (a dane stąd i znajomych mam, choć nie wszystkich, bo znam i takie które z powodzeniem odpieluchowały dzieciaki wcześniej). Przy okazji wyprzedaży weszłyśmy więc do Smyka w celu rekonesansów nocnikowych i takowy zakupiłyśmy. Nawet dwa, wszak jeden do Matki Polki do mieszkania na stałe też musiał być.

Przy okazji przeżyłam niemały szok odkrywszy że istnieją nocniki za 169PLN (!!!!). Online nie znalazłam ale przy kolejnej wizycie w Smyku nie zapomnę obfotografować. Nie kumam też 'nocników księżniczki' za olaboga jedyne 140PLN i innych grająco-fanfarujących opcji.

Nocnik Mill jest różowy (był jeszcze niebieski, gender-srender jak mawia Olga) i kosztował 6.99PLN w i tak mocno zmarżowionym Smyku. W końcu to nocnik. Może mógłby być i ładniejszy aczkolwiek biorąc pod uwagę fakt że i tak jest schowany w szafce pod umywalką a nie stoi na widoku - zupełnie mi to nie robi. Różnicy.

A teraz uwaga - będzie o kupach. Więc co wrażliwszy czytelnik może niech ominie kilka akapitów. Albo, jeśli czytacie tego posta do porannej kawy z ciastkiem albo śniadania - żeby nie było że nie ostrzegałam!

Zacznijmy od tego, że kompletnie nie planowałam całkowitego odpieluchowania (i ciągle nie planuję). Zauważyłam że po nocy muszę Mill zmienić ponocną, jak sama nazwa wskazuje, pieluszkę i dopiero wtedy przychodzi czas na sławetną 'dwójkę'. I tak sobie obmyśliwszy że zamiast świeżej pieluchy po nocy po prostu posadzę ją na nocnik i zobaczymy co z tego będzie właśnie taki plan poszedł w ruch.

Mill od razu skumała o co chodzi, zrobiła co miała i heja w nową świeżą pieluszkę bez konieczności natychmiastowego ponownego przewinięcia. Tego dnia zauważyłam jeszcze że pozostałe dwie k. Mill robi po obiedzie i po kolacji. Tym samym dnia drugiego używania nocnika wtedy też właśnie na nim ją postanowiłam sadzać. Ta-dam, i tym sposobem nie widziałam pampersa z zawartością inną niż siuśki od dwóch tygodni. Mill chyba skumała co znaczy nocnik (przynajmniej w grubszych sprawach, ale i siku jej się zdarza), traum nie zauważyłam, wręcz przeciwnie, wydaje mi się że lubi nie mieć papersów z wkładką. Poza tym uskuteczniamy lektury jej ulubionych książeczek (prym wiedzie 'Bardzo głodna gąsienica' w oryginale, a bywa że i z symultanicznym tłumaczeniem). A kiedy ma dość zwyczajnie wyciąga rączki przed siebie, kończymy ablucje i wsio.

Pękam z dumy, oczywiście, i nie będą mi wkręcać rzekomi specjaliści od dzieci że przed osiemnastym miesiącem nie ma co próbować. Mill ma 10 i przynajmniej połowicznie kuma nocnikową czaczę.

Acha, zdjęć na nocniku nie będzie, mimo tego, że wygląda na nim megaaaaa słodko. Sobie zdjęć na kibelku nie robię, nawet jeśli nic nieprzyzwoitego nie widać więc i ten argument rodziców publikujących takowe zdjęcia (dzieci na nocniku, nie selfie na kibelku własnych, rzecz jasna) do mnie nie trafia - cóż, po prostu zdjęcia w ten deseń to totalnie nie moja stylówa. Mogę Wam natomiast przedstawić nasz nocnik solo:


Mogę Wam też pokazać Mill zaznajamiającą się z nocnikiem zanim dowiedziała się do czego służy:


 Oraz prawdziwą kobietę Mill, która też waży się w najlepszym momencie dnia :)


A jak u Was? Też nocnikowe sukcesy? czy to jeszcze przed Wami? Albo daaaaawno za?

Ściskamy,
z&m

Tuesday, 27 January 2015

M10 39'C

Temperatura jest zjawiskiem mi kompletnie obcym.

Odkąd pamiętam czyli od całkiem wczesnego dziecka chorowałam beztemperaturowo, co ponoć nie jest do końca dobre, bo znaczy, że organizm nie walczy. Czy coś. Matki Polki też nie, bo podobnie jak ja słania się na nogach przy 37.5'C.

Mill wydawała mi się rano ciepła więc zmierzyłam jej gorączkę. 38.9. Wyobrażacie sobie jak mi się nogi ugięły? Tak, właśnie tak mi się ugięły jak sobie wyobrażacie i jeszcze bardziej. Nie kaszle, nie kicha i zdecydowanie nic tego nie zapowiadało. No nic jej nie ma, bum cyk cyk, a gorączka taka wysoka.

Do pracy nie poszłam, no bo jak, o mało nie chciałam wzywać karetki, mimo tego że niby wiedziałam że u dzieci wyższa temperatura jest normalna, ale cały mój zdrowy rozsądek diabli wzięli bo przecież to moje biedne małe dziecko które ma 39 stopni gorączki. Jak to się stało, no jak, przecież jeszcze wczoraj absolutnie nic tego nie zapowiadało!

W ruch poszedł kupiony na okoliczność ząbkowania i nigdy nie zastosowany Panadol dla dzieci (o rzekomo truskawkowym smaku, bujda, ale napchany cukrem do granic możliwości. Mill lubi. Poza tym zdradzę w sekrecie że dołączone do Panadolu ustrojstwo które wygląda trochę jak strzykawka służące do dawkowania syropu jest świetnym wynalazkiem i bardzo polecam do dawkowania syropów wszelakich) poszedł w ruch, gorączka spadła, za to moje niezatrzymywalne z reguły dziecko było cały dzień jakby trochę osowiałe, spokojne, tulące się do mnie. A mnie się serce kraja, no bo co tu zrobić z takim gorączkującym maluchem...

Wizyta u pediatry na 8 rano, w międzyczasie kilka telefonów konsultacyjnych i dłuuuugie drzemki (i pomyśleć że planowałam je dopiero na piątek... Człowiek myśli... Wiecie jak to jest). I teraz Mill śpi a ja nie mogę spać i ostatkiem sił powstrzymuję się od stawiania diagnozy z wujkiem googlem (boję się że wyjdzie mi jakaś sepsa czy inne potworności) i dotrwania do tej lekarskiej wizyty porannej.

Och, jak chciałabym jej pomóc. Jak przejęłabym te jej 39'C! Chyba wszystkie matki na świecie to czują... a ja w końcu zrozumiałam. Po prostu nie ma takiej rzeczy której nie byłbyś w stanie zrobić po to, żeby Twojemu dziecku było lepiej, nawet jeśli to zwykłe przeziębnienie z niezwykłą (jak na moje standardy) gorączką.

Więc tego... Post nocnikowy z przyczyn technicznych przesuwamy na jutro. Życzcie nam (zwłaszcza Mill) zdrówka!

z&m


Nie to nie Mill (choć coś w ten deseń). Obrazek stąd, z wszystkimi licencjami pana google'a do komercyjnego wykorzystywania na tak.

Monday, 26 January 2015

M10 Dzień babci i dziadka, knajping, wzrusz i niedoczas, czyli styczeń pełną parą

Pędzę.

Nie mam czasu się zastanowić kiedy, gdzie, jak i co.

Wiecznie gonię za względnym porządkiem w domu, względnym ogarnianiem zobowiązań zawodowych, względnym bezpieczeństwem mojego dziecka (czytaj - interweniuję kiedy gryzie kable, ale kiedy wkłada palce do zabezpieczonego kontaktu już nie). Często nie pamiętam jak się nazywam (choć wiem, że RadoShe mi na pewno przypomni, dzięki!), ale nie zapominam o wizytach u pediatry/prześwietleniach bioderek, deadlinach raportów i researchach potrzebnych do warszawskiego kursu. Zdarza mi się zapomnieć pomalować rzęsy, ale pamiętam żeby Mill zjadła obiad i miała czapkę, kiedy wychodzimy (bo jednak, kurczę, zimno się zrobiło!). Marzę o feriach które już na horyzoncie (jeszcze tylko do czwartku muszę przeżyć, do czwartku! W piątek będę spać cały dzień z Mill, taki mam plan. Nie wiem jak ona się zapatrzy na takie spanie, ale plan jest).

W całym rozgardiaszu miliona zajęć nawet nie zdążyłam napisać o pierwszym Millowym dniu Babci i Dziadka napisać - i pierwszym dla Matki Polki i Dzidka dniu Babci i Dziadka też.

Miało być wyjątkowo, z ręcznie robionymi prezentami i leniwą celebracją jak na urlop macierzyński przystało. Było... zwyczajnie. Szybki kwiatek w doniczce (za to piękny dzwonek mi się trafił, w niesamowitym odcieniu fioleto-błękitu), kupne mufinki (nie zdążyłam upiec, tak jak niczego nie zdążam ponadprogramowego ostatnio) i niespodziewana ubabciowa wizyta na szybką kawę przed pracą. Lepszy rydz niż nic, myślę, ale w moich marzeniach wyglądało to lepiej.

W dzień dziadka nie lepiej - Dzidek był zajęty, Towarzysz Mąż zajęty, więc świętowanie przenieśliśmy na piątek. Może być. W ramach tego w czwartek poszliśmy z chrzestnym Milly i żoną chrzestnego Milly na hamburgery do zaprzyjaźnionego hipsterskiego miejsca. Mill zrobiła furorę, jak zawsze, a jej apaszka w hipsterski wzór od LaMillou dostana od chrzestnej w końcu poczuła się na swoim miejscu. Cudownie było.

A w piątek Mill wylądowała na swoim pierwszym sushi - for the record: nie jadła sushi. Ugryzła kawałek algi, pluła zamówionym specjalnie dla niej ryżem, bawiła się miską i pożerała kaczkę po japońsku wprost z talerza Dzidka popijając zieloną herbatą. Najważniejsze że spędziła czas z babcią i dziadkiem (bo to to lekko opóźnione świętowanie było właśnie, o!) w nieco bardziej odświętnym niż zwykle wydaniu.

I nie zrozumcie mnie źle - daleka jestem od zmieniania dziecka pieluchy przy stole (że też zabiorę głos w sprawie naczelnej aferki w kraju w którym jest wiele lepszych powodów do afer, ale po co, skoro można się rzucić na kupę), ale nie widzę problemu z zabraniem dziecka do knajpy, a zwłaszcza takiej, która od takich klientów nie stroni, a wręcz przeciwnie - jest pod ich potrzeby dopasowana. Tu prym wiedzie mój ukochany Byfyj (który Wam bardzo polecam na fejsbuku, choć ostrzegam że na dietę to on dobrze nie robi), w którym nie tylko znajdziemy krzesełko do karmienia i przewijak w obszernej łazience, ale i jednorazowe podkłady do przewijania, chusteczki nawilżane i krem do pupy (czyli opcja na full wypasie, jednym słowem). W Bahnhofie (tym gdzie byliśmy w czwartek) też jest bardzo family-friendly, krzesełko i przewijak do dyspozycji, a piękna właścicielka w pięknej ciąży wita dzieciaki z otwartymi ramionami (a są to głównie hipsterskie dzieciaki, które świetnie wpisują się w hipsterską burgerownię). A nawet w Hana Sushi mieli krzesełko do karmienia, ba, takie z wenge drewna pasujące do reszty wystroju. Więc jak takie udogodnienia restauracje serwują to dlaczego, no dlaczego ja się pytam, mam siedzieć z dzieckiem w domu? Przecież nie zabieram jej do Kryształowej w porze romatycznych kolacji tylko zwyczajnie, w dzień, do knajpy, w której każdy, włącznie z najmłodszymi jest widziany raczej mile. No ale to dygresja na pół posta, jak zwykle.

Ale i czas nie knajpiano-wyjściowy uwielbiam. Po tym jak wyszły górne jedynki jest lajt, uśmiechnięte, wszędobylskie dziecko, które nieraz doprowadza mnie do furii, ale zdecydowanie częściej do śmiechu i wzruszenia. Kiedy mnie karmi swoim jajkiem - wzrusz, kiedy w środku nocy przylega do mnie swoim ufnym małym ciałkiem, szuka piersi, znajduje, i gładzi po niej pijąc i śpiąc równocześnie - wzrusz wzrusz, czyta mi książeczki w swoim własnym języku  - kolejny wzrusz. Nocnik też mnie wzrusza, i to jak sama czesze sobie włosy. Dzień bez wzruszenia dniem straconym. 
  
Poza tym wiecie - szybkie spotkanie z przyjaciółką i dzieciakami (relaksująca kawa vs dzieci 0:1), podróż do Warszawy w ciągu jednego dnia (Mill 11 godzin sama z Towarzyszem Mężem czyli swoim tatą, Matką Polką i  Babcią-Pra. Problemu z brakiem mamy czyli mnie na jeden dzień nie stwierdzono, a i tym razem udało mi się nie zapomnieć laktatora), raporty w szkole, zastępstwa, i kilka siwych włosów, których widzę po odrostach że zdecydowanie mi przybyło.

Ot życie.

Chyba muszę znaleźć czas na fryzjera.

A jak tam u Was? Też tak szaleńczo zaczęłyście rok czy jeszcze cieszycie się względnym luzem?

Buziaki,
z&m

 Mill u hipsterów. Nie jadła burgera.  Jadłam ja. Mill jadła jabłko. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.


Mill na sushi. Nie jadła sushi. Jadłam ja. Mill pluła ryżem który jej nie smakował (no nic dziwnego, suchy ryż, ej, z czym do ludzi?! Kaczka z talerza dziadka smakowała jej bardziej, a zielona herbata to już w ogóle hit. Ale czy ja przypadkiem nie pisałam o sprawiedliwości przed chwilą? Nie ma, no nie ma. W ramach karmy - nomen omen - na tym zdjęciu Mill ma zdecydowanie lepszą fryzurę niż ja:/)


Portret rozmazany. Ale i tak strasznie go lubię, więc zostawiam. Choć gdyby ktoś chciał zafundować mi kilka godzin ekstra w ciągu doby to obiecuję się doszkolić fotograficznie!

PKP o szóstej rano. Lubię i nie lubię. Chciałabym spać, ale z drugiej strony parę godzin na nadrabianie blogowych zaległości (głównie czytelniczych tym razem) w wygodnym fotelu, z darmowym wi-fi, kawą i dekadencką czekoladą przed śniadaniem (serio, muszę się ogarnąć z tą czekoladą!) - mogło być gorzej, naprawdę.