Wednesday, 12 March 2014

W37 znieczulenie zewnątrzoponowe - co i jak?

Czym jest znieczulenie zewnątrzoponowe pisze Wikipedia (tu) ale dla mnie to typowo medyczne bla bla bla, które nic mi nie mówi.

O znieczuleniu zewnątrzoponowym wiem tyle, że może nam znacznie pomóc w łagodzeniu bólu podczas porodu, choć potencjalnie nie bez skutków ubocznych, ale nie demonizujmy i nie panikujmy niepotrzebnie.

Jak już pisałam milion razy (na przykład tu) - ja, będąc jeszcze przed porodem i mając naturalnie dość niski (odczucia subiektywne, rzecz jasna) próg bólu, mam, mimo wszystko, do porodu podejście dość naturalne - marzy mi się poród w wodzie i bez farmakologicznego wsparcia (gdyby był gaz rozweselający - i uwaga - z całym prawdopodobieństwem będzie w moim szpitalu, ale ja już, a w zasadzie jeszcze, się na niego nie załapię prawdopodobnie, to może bym i się zdecydowała, ale z prawdopodobnego braku gazu rozweselającego wyboru za dużego nie mam), za to z zastosowaniem naturalnych metod łagodzenia bólu (hiponoterapia, aromaterapia - tak, mam w torbie kominek zapachowy i lawendowy wosk yankee candle, TENS, jeśli trzeba i takie tam cuda). To w marzeniach.

Jak będzie, pokaże życie.

Porodu, jak każdy wie, nie da się do końca przewidzieć. Jestem w stanie wyobrazić sobie mnie przeklinającą Towarzysza Męża na czym świat stoi i zwijającą się z bólu, krzyczącą i panikującą (panika wszak to jedna z moich podstawowych cech charakteru, ale mam nadzieję okołoporodowo ją trochę przytępiłam hipnoterapią, bo czuję się dziwnie spokojna). Nie wykluczam (naiwna byłabym gdybym wykluczała, i mimo tego że naiwność to też jedna z moich podstawowych cech charakteru to w tym wypadku jestem od niej wybitnie daleka) że całe to moje marzenie o naturalnym porodzie w wodzie i totalnym podczasporodowym spokoju pozostanie w sferze marzeń (niektóre marzenia tak mają, wszak, i mało z tym się da zrobić).

Na ten wypadek więc urządziłam sobie przechadzkę do szpitala (no bo przecież taka ładna pogoda, no to jak się nie przechadzać, no jak! Przy okazji okazało się że dojście do szpitala piechotą zajmuje mi 25 minut, więc podejrzewam że i w pierwszej fazie porodu bym się na upartego tam dokulała. Choć oczywiście upierać się nie zamierzam, mimo tego że uparta też jestem jak dziki osioł, ale powstrzymuje mnie tu zdrowy rozsądek, którego wbrew pozorom jeszcze trochę mi zostało, i co tu ukrywać, wymiary mojej szpitalnej torby, z którą owe dwadzieścia pięć minut zajęło by mi chyba z godzinę) na konsultację anestezjologiczną.

Bo, jak się okazuje, z tym znieczuleniem zewnątrzoponowym to nie taka prosta sprawa i wszelkim rozważającym je przyszłym mamom radzę sprawdzić w wybranym szpitalu (w sensie wybranym przez siebie do rodzenia) jak wyglądają ich procedury jeśli o to znieczulenie chodzi.

Bo z tego co widzę, obowiązuje tu duża rozbieżność - znieczulenie jest refundowane przez NFZ, albo dodatkowo płatne, czasem trzeba (jak w przypadku mojego szpitala) przejść dodatkową konsultację anestezjologiczną, czasem nie - i wtedy kiedy zapadnie decyzja o tym że znieczulenie takie jest potrzebne to po prostu jest wydawane i tak dalej i tym podobne. Szczerze mówiąc zdziwiło mnie bardzo że kwestia tego jak to wygląda nie jest ujęta w żadnym standardzie opieki okołoporodowej ani niczym takim i szpitale mają tu swojego rodzaju dowolność. Także strzeżcie się i sprawdźcie!

Ja sprawdziłam i w moim szpitalu na znieczulenie nie miałabym szans gdybym nie zrobiła konsultacji anestezjologicznej wcześniej. Wróć. Gdyby pani/pan anestezjolog (w moim przypadku pani, jak się okazało, ale oczywiście płeć anestezjologa nie ma żadnego znaczenia) nie przeprowadziła takiej konsultacji na mnie. Skomplikowane to nie jest, zapisów nie ma, wystarczy nam karta ciąży (której tak naprawdę ode mnie i tak nikt nie chciał) i stawienie się na 3-2 tygodnie przed planowaną datą porodu między 8:30 a 10:00 rano w szpitalu przed drzwiami z napisem 'konsultacje anestezjologiczne 8:30-10:00' (logiczne) obok srebrnej windy (znów, na moim przykładzie, w Waszych szpitalach może być inaczej, ale to oczywiście też jest logiczne).

Jako że nie mogłam spać (wizja zbliżającego się porodu, czy jak?) byłam w szpitalu już o 8:20. Przede mną tylko dwie kobietki, jedna w wieku mniej-więcej mojej babci, więc podejrzewam nie w ciąży, druga zdecydowanie w ciąży (umówmy się, na 3-2 tygodnie przed terminem ciążę już widać). Poszło wszystko szybko i sprawnie, pani anestezjolog zaczęła przyjmować punktualnie, a o 8:45 już byłam po. Jak to możliwe?

No właśnie, mam trochę wrażenie że ta konsultacja to trochę pic na wodę fotomontaż. Jedyne czego pani ode mnie wymagała to otwarcia buzi, po czym stwierdziła że moje uzębienie jest uporządkowane (przynajmniej uzębienie!), że rozwarcie (ust, znaczy się, ust!) mam na 3-4 palce i w czterostopniowej skali Mallampati (tego pani nie stwierdziła, sama to wyguglałam bo nazwa piękna, nieprawdacie?) mam II - czyli z potencjalną intubacją nie będzie większych problemów.

Reszta informacji z karteczki potwierdzającej moje zakwalifikowanie się do potencjalnego zabiegu w znieczuleniu przewodowym (jak to się fachowo nazywa) jest wyssana z palca. Tak dowiedziałam się że moje tętno to 80/min (nikt go nie mierzył) a ciśnienie 110/160 (bo pani anestezjolog mnie zapytała jakie mam ciśnienie jak mierzę w domu, ja zrobiłam wielkie oczy i powiedziałam że nie wiem, bo nie mierzę, na co pani anestezjolog zrobiła wielkie oczy, ale przypomniało mi się że przecież na wizytach u mojej ginekolożki mam mierzone i gdzieś ta informacja w karcie ciąży jest, więc podałam różne jakie tam wychodziły podczas całej ciąży i pani anestezjolog wybrała sobie właśnie ten pomiar do wpisania w zgodę na znieczulenie). Dowiedziałam się też że mam szmer pęcherzykowy symetryczny (nie wiem co to jest, ale nie wiem jak to można stwierdzić bez badania) i tony serca czyste (w przeciwieństwie do obrzęków obwodowych, żylaków podudzi i innych). Nie wiem co mam o tym myśleć. Fajnie że wizyta była krótka i sprawna, ale jednak skoro te informacje są wymagane podczas tej konsultacji fajnie by było żeby były prawdziwe.

Poza tym szybki podpis (co podpisałam przeczytałam w domu) i nara, koniec pieśni, znieczulenie możemy, w razie 'W', dostać.

Pod warunkiem, oczywiście, że cały mój piękny plan o porodzie naturalnym (i w wodzie!) trafi szlag.

Poród w wodzie i znieczulenie zewnątrzoponowe wykluczją się wszak.

Poza tym żeby dostać znieczulenie zewnątrzoponowe spełnić musimy następujące warunki:

- rozwarcie 4-5cm
- porządne skurcze
- główka (dziecka) przyparta do kanału

A z tych mniej przyjemnych rzeczy wiążących się ze znieczuleniem:

- ból w miejscu wkłócia
- bóle głowy (ujawniające się do roku po porodzie)
- cewnik na 6-12h
- spowolnienie (o niee) a nawet w ekstremalnych przypadkach zaprzestanie na jakiś czas akcji porodowej (o nieeeee)


Takteż mam nadzieję, ten tego, że kartka zezwalająca na moje znieczulenie zewnątrzoponowe pozostanie sobie an swoim miejscu w millusinym folderze (tym), ale jako że przezorny zawsze ubezpieczony (choć ja do wybitnie przezornych poza kwestią porodu nie należę) czy jak to tam leci - dobrze taki świstek mieć.

Ufff, no dobra, to możemy iść rodzić.

Ściskamy,
z&m


Tuesday, 11 March 2014

W37 Pięknie jest! + OOTD#8 Wiosna!

Wiosna na Śląsku na całego.

Pięknie jest!

Nastroje dzięki temu mega optymistyczne, czekamy na M. i jakoś tak... fajnie jest.

Skurcze mam, ale głównie niebolesne, mięśnie nóg bolą mnie dalej, ale już się przyzwyczaiłam, brzuch dolny promieniuje ciut ciut tak jakby okresowo, ale nic poważnego i nadmiernie dyskomfortowego. Energii mam mnóstwo, dużo łażę i spaceruję, potem energia mi opada i ja, wielki przeciwnik drzemek w dzień, w dzień drzemię. I najważniejsze (choć odpukać w niemalowane!) - od czterech dni nie wymiotuję, kompletnie! Zero! Pięknie jest, ale o tym już było.

Torba stoi spakowana (o tym chyba napiszę jutro więcej, bo musiałam się przepakować do większej walizki!), Towarzysz Mąż pod telefonem a za oknem słońce. Przy naszym popołudniowym trybie pracy (wróć - przy towarzyszwo-mężowym popołudniowym trybie pracy, bo ja przecież nie pracuję) cudowne jest też to, że korzystanie z tego słońca za oknem jest wyjątkowo łatwe. Mieszkamy przysłowiowy rzut beretem od parku, więc rzucamy tym przysłowiowym beretem i w parku bywamy nader często, zwłaszcza ja. Cieszymy się słońcem i wolnymi przedpołudniami, ale widzimy już (metaforycznie rzecz jasna, metaforycznie!) millusiny wózek w tych spacerach nam towarzyszący.

Pięknie jest!

Słońce było, kawa była, książka była, wszystko było! Ach ach! Ależ u nas dzisiaj optymistycznie.
Z nadzieją że tak i u Was,

z&m

 Żyrafa była


  Foki były
 Kawa była (ale słaba!)

 Nadrabianie książkowych zaległości też było. Dzień perfekcyjny, that is!


I na koniec, tytułowo-postowy, ałtfit dnia, czyli noszę to w co jeszcze jakimś cudem się mieszczę

1) Okulary Ray-Bany, dostane od Towarzysza Męża parę lat temu na urodziny, ukochane, ulubione, innych nie noszę.
2) Chustka z Camaïeu też dostana, tym razem od przyjaciółki M. (tej która twierdzi że pozytywne myśli przyciągają pozytywne zdarzenia), też na urodziny, dobrych parę lat temu, z pięć na pewno. 
3) Vero-modowa kurtka, kupiona w San Sebastián kiedy tam mieszkałam, na blogu była już tutaj. Wierzcie albo nie, ale ciągle się dopina (tylko po pierwsze dziś było tak ciepło że konieczności takiej nie było a po drugie Towarzysz Mąż robiący zdjęcie twierdził że jak jest zapięta to nie wyglądam jakbym była w ciąży w to niekoniecznie idzie w parze z ideą ciążowego stroju dnia)
4) Ukochana koszulka GAPa w paski. Kocham paski i noszę tą koszulkę non-stop, od przed ciąży rośnie razem ze mną. Nie noszę jej tylko kiedy jest w praniu. Kompletnie nie rozumiem fenomenu tego zwyklaka i tego dlaczego tak bardzo ją lubię, ale z uporem maniaka noszę i chwalę sobie. 
5) Jedne z dwóch par ciążowych spodni z H&M kupionych w Ju, Es and Ej (te same co tu), z których, z racji tego że spodziewałam się przytyć dwadzieścia kilo a nie osiem, myślałam że wyrosnę przed upływem mniej-więcej piątego miesiąca. Noszę je dalej z powodzeniem i wygląda na to że pociągnę w nich do samego końca. Oł jeeee!
6) Conversy. Też autletowo-stanowy łup. Ich obecność na moich stopach zamiast mojego hitu sezonu - Biker Boots z Zary Kids - zdecydowanie oznacza nadejście wiosny.

Hurra!

Monday, 10 March 2014

W37 Szkoła rodzenia - done!

W dobie kiedy wszystko jest w Internecie człowiek się zastanawia czy w ogóle jest sens brać udział w przedsięwzięciu zwanym szkołą rodzenia. Zresztą, nasze mamy i babcie nie chodziły, a rodziły i urodziły, ba, niektóre nawet więcej niż jedno dziecko (w mojej rodzinie akurat nie, ale to żadna reguła), więc po co, zapytałby ktoś.

Zresztą mnóstwo moich mam koleżanek też to olała, i to one są do dzisiaj największymi orędowniczkami na szkołę rodzenia niechodzenia - bo przecież nie chodziły, a dzieci mają, niektóre nawet w liczbie większej niż jeden, i z plusów niechodzenia do takiego przybytku wymieniają wiele, między innymi:

1) Finanse. Z ciążą i dzieckiem w przyszłości już bliższej niż dalszej pieniądze zawsze się przydają, więc nie ma co rozpieprzać ich na fanaberie typu szkoła rodzenia. Nic, że darmowe szkoły rodzenia też istnieją i darmowe spotkania z położną środowiskową też. Moja szkoła akurat nie była (darmowa, w sensie), ale warta każdego grosza, ale o tym później.
2) Czas. Wiadomo, do szkoły rodzenia trzeba dojechać i swoje odsiedzieć na spotkaniu, nie ma się co oszukiwać. A przecież wszystkie znane mi kobiety w ciąży zarobione są po uszy, więc skąd ten czas wynaleźć? (tak, sarcasm sign. Ja sama musiałam odpuścić pierwsze spotkanie w mojej szkole rodzenia bo jeszcze pracowałam, ale mało, naprawdę mało oj mało znam kobitek, które nie są na ciążowym L4, zgodnie z potrzebą lub bez, ale zdecydowanie nie znam takich które by tego jednego popołudnia w tygodniu za Chiny Ludowe nie wykroiły gdyby tylko chciały).
3) Cesarka. Możesz chodzić na szkołę rodzenia, jasne, tylko po co, skoro i tak i tak Cię pokroją? - optymistyczna jak zwykle przyjaciółka M. (która na szkołę rodzenia nie chodziła i rzeczywiście po parunastu godzinach porodu SN ją pokroili i rzeczywiście zdarza się to bardzo często w przypadku moich koleżanek-mam. Ale przecież nie można się tak nastawiać, w każdym razie ja nie planuję.)
4) Niewiedza jest lepsza. Koleżanka D. twierdzi, że niechodzenie na szkołę rodzenia było o tyle dobre, że ona kompletnie nie miała pojęcia co się dzieje, a przez to całkowicie ufała lekarzom i położnym i nie próbowała z nimi dyskutować, nie wiedziała co robi więc robiła co jej lekarze i położne kazali i szybko (5 godzin od pierwszych skurczy przy pierwszym dziecku to jest szybko!) dzięki takiemu właśnie podejściu udało jej się urodzić. I powtórka z rozrywki przy dziecinie numer dwa. I to jest, myślę, punkt całkiem logiczny, może w niektórych przypadkach się sprawdza (w przypadku D. na pewno się sprawdziło, co widać po przytoczonej historii). W moim chyba jednak tak by nie było, ja wolę wiedzieć co mnie czeka (nie mam też obsesji że muszę mieć wszystko zaplanowane z kalendarzem w ręku i zdecydowanie nie dla mnie cesarki na życzenie, ba, kiedy wyjeżdżam na wakacje też mi wystarczą zabukowane bilety i spanie, a co w międzyczasie okazuje się na miejscu, i nie powoduje to u mnie traumy, wręcz przeciwnie, ten niezaplanowany fragment to najlepsza część wakacji i mam nadzieję że podobnie będzie z porodem).

Tak też podjęłam decyzję, że szkoła rodzenia to coś dla mnie. A jak nie to trudno, ale zdecydowanie wolę żałować że chodziłam i niczego się nie nauczyłam i była to strata czasu i pieniędzy, niż żałować w drugą stronę, kiedy mój poród okazuje się być przeżyciem traumatycznym (którym mam nadzieję się być nie okaże).

Nawet nie musiałam tematu wybitnie zgłębiać, gdyż jak przy dużej ilości krewnych i znajomych królików często się okazuje, znajoma znajomej ma znajomą, która jest Kasią, która jest szefową bloku porodowego w szpitalu w którym chciałam rodzić, która ma szkołę rodzenia i mam do niej zadzwonić i się wywiedzieć co i jak.

I tak zrobiłam, mimo mojej awersji do dzwonienia do nieznajomych. Kasia okazała się być absolutnie cudownym położniczym szaleńcem, bardzo entuzjastycznie reagującym na moje pomysły (poród w wodzie! hipnoterapia podczas porodu! i takie tam, nie-zewnątrzoponowe, nie-cesarsko-życzeniowe standardy mojej ginekolożki). Podjęcie decyzji o tym czy do szkoły rodzenia Kasiowej uczęszczać czy nie zajęło mi więc całe 2 minuty. Dojazd średni, bo to na drugim końcu miasta i to w dodatku kiedy Towarzysz Mąż potrzebuje samochodu dopracowo, więc logistycznie myślałam że to będzie wybitnie skomplikowana operacja (okazała się nie być, załapaliśmy się na dwa tygodnie ferii kiedy TM obszedł się bez samochodu, a później komunikacja miejska w jedną stronę dała radę, nawet jeśli to tramwaj i autobus i ludzie absolutnie nie przejmują się tym że Twój brzuch jest wielkości piłki lekarskiej, choć w moim przypadku jednej z tych mniejszych lekarskich, ale jednak, i nie uważają że przydało by Ci się usiąść, a z powrotem po pracy swojej i szkole mojej odbierał mnie Towarzysz Mąż i daliśmy radę. Zresztą, to tylko 6 spotkań).

Pierwsze spotkanie, jak już pisałam, opuściłam, bo jeszcze dylałam do pracy, ale odrobiłam je na samym końcu, z nową grupą. Co zresztą było wcale nie najgorsze, bo o oznakach porodu i szczegółach szpitalnych jednak dobrze było usłyszeć bliżej właściwego terminu porodu. Choć jako że ze mnie porządna uczennica notatki mam z każdego spotkania tak czy inaczej.

Na pierwsze spotkanie wzięłam też Towarzysza Męża, ale potem dałam mu już spokój. Ostrzeżenie dla tych, co mają niepolskich Towarzyszy Mężów/Towarzyszy Niemężów - nie warto. Będzie taki siedział, nic nie kumał, Wy nie będziecie miały czasu tłumaczyć, i zmierzły (czy to jest po polsku? marudny, to znaczy) Towarzysz Mąż/Niemąż po takim wieczorze gwarantowany. Bez sensu i niepotrzebnie. Olać to.

Później okazało się, że cała grupa wie kim ja jestem (no ba, jedyna sama!), a ja nie bardzo wiem kim oni są (bo ominęło mnie przedstawianie na pierwszych zajęciach które opuściłam), ale w miarę upływu czasu jakoś się z paroma parami zgadałam i to też było fajne (jako że wśród moich koleżanek albo a) ciąża już z głowy b) ciąża jeszcze nie w planach c) ciąża w kompletnie innych zakamarkach Polski i Europy, ale nie w mojej okolicy).

Zajęcia same w sobie były świetne, kompletnie nie nudne, i pełne trików i małych rad, których w Internecie bym nie znalazła, bo nawet nie wiedziałabym, żeby tego szukać. Poza tym o porodzie były dwa zajęcia, reszta o połogu i opiece nad noworodkiem, co niewątpliwie ważnym aspektem jest, i takie rozłożenie materiału też mi podpasowało. Wiadomo że wszystko i tak wyjdzie w praktyce, że dużo na pewno się dowiem od moich koleżanek-mam (bo od mojej mamy,a  tym bardziej babci nie bardzo, bo one same twierdzą że to się tak pozmieniało że one kompletnie nie mają pojęcia co się teraz z dzieckiem robi) i że dużo, co tu ukrywać, wyjdzie w metodzie prób i błędów. Ale dobrze jakieś podstawy mieć i cieszę się, że na kurs u Kasi się zdecydowałam.

Wszystkim ze Śląska i okolic (J. i Sz. dojeżdżali 60km!) bardzo tą szkołę polecam (i nie, nie jest to wpis sponsorowany, takich się jeszcze nie dorobiłam i podejrzewam nie dorobię). Takie rzeczy jak rozkład zajęć i inne szczegóły na ich oficjalnej stronie: http://studionarodzin.pl/

A Wy? Macie jakieś doświadczenia ze szkołą rodzenia? Pozytywne? Negatywne?
Czy podobnie jak część moich koleżanek-mam uważacie że to bez sensu?

Pozdrawiamy ciepło!
z&m

(obrazek bezczelnie zerżnięty stąd, ale rozbawił mnie wielce)

Sunday, 9 March 2014

W37 Wizyta na porodówce

No i po wczorajszym kryzysie ani śladu.

Wiedziałam, że to hormony (co oczywiście nie pomogło w rozwiązaniu kryzysu wcale a wcale. Czas pomógł, co było do przewidzenia). Dziś od rana piękne słońce, ciepło, optymistycznie i dobrze. Wylegiwanie się w łóżku do dziesiątej, pyszna herbata z malinami do łóżka, fantastyczna lekcja polskiego (tak, ja naprawdę chyba jestem trochę pracoholiczna jeśli w wolny dzień uczenie równa się frajda. Ale biorę też pod uwagę możliwość że właściwie większość moich dni jest w mniejszym lub większym stopniu wolnych, w sensie zawsze jest coś do roboty, ale to nie jest tak że chodzę do pracy od poniedziałku do piątku, tfu, czwartku, więc uczenie w ogóle to frajda), pyszny obiad u mamy, Towarzysz Mąż w dobrym humorze, lody w maminym ogródku w sukience z krótkim rękawkiem i okularach przeciwsłonecznych (wspominałam już o tym że pogoda cudna?), spacer (co prawda mikro-mały ze względu na ciągłą niewygodę milusiną, ale jak się nie ma co się lubi...) i wizyta na porodówce.

Ale spokojnie, wizyta jak najbardziej zaplanowana i nieporodowa (póki co).

Na porodówkę wybierałam się od tygodnia. We wtorek i w piątek kiedy chciałam przyjechać było mega zamieszanie i Kasia, położna od mojej szkoły rodzenia (cudownej! zbiorę się w sobie i napiszę więcej o niej, na pewno!) była tak zajęta, że na pokazanie co i jak nie mielibyśmy co liczyć. Śmiałyśmy się, że jak dzisiaj też będzie takie zamieszanie to mam oficjalny zakaz kontaktu z Kasią, bo mam talent do wyczuwania totalnego porodówkowego młynu. Kasia się śmiała to znaczy, a ja się trochę martwiłam, no bo jak to tak, a co jeśli z porodem też tak trafię? Z duszą na ramieniu napisałam więc szybkiego smsa dziś czy jest sens przyjeżdżać, ale okazało się że tym razem przyjechać możemy. Ufff.

Towarzysz Mąż obcykał trasę w google maps i nie musiałam dawać mu absolutnie żadnych wskazówek. On i jego orientacja w terenie, phi. Kiedyś próbowałam go zgubić w lesie koło mojej mamy, który znam jak własną kieszeń a Towarzysz Mąż był tam pierwszy raz. Skończyło się na tym że to on prowadził drogę do domu. Do szpitala dojechał też więc bez problemu. Pokonanie całej trasy zajęło nam minut 5. Wiem że jest niedziela i bez korków, ale nawet w środku tygodnia i z korkami dłużej niż 10 minut nam to nie zajmie, nie ma szans. Trochę mnie to też uspokoiło bo jednak jakąś część porodu chciałabym być w domu, w domu bezpiecznie jest i bezstresowo, więc po co leżeć w trzyosobowej sali przedporodowej, jak można leżeć (albo i nie!) we własnym łóżku? A dojazd do szpitala opanowany i blisko jest.

Znaleźliśmy wszystko bez większych problemów, drugie piętro, na korytarzu śmierdzi papierochami, ale są gorsze tragedie. Sam oddział ginekologiczno-położniczy i noworodkowy wspaniały, wszystko wyremontowane, czyściutkie, pachnące niemalże (choć myślę że pachnące bardziej w mojej głowie, choć i aromoterapia jak najbardziej dozwolona w 'moim' szpitalu jest) i takie, że nic tylko rodzić.

Jak już pisałam tu - chciałabym bardzo rodzić w wodzie. Dzisiaj sala do porodów w wodzie była wolna więc mogliśmy sobie ją zobaczyć. Piękna była! Widzę nas tam. Pod warunkiem, oczywiście, że nie będzie zajęta. No zdarza się i bywa, dlatego nie nastawiam się jakoś wybitnie bardzo, nie mniej jednak chciałabym, i a nóż się uda. Inne sale też super, z łóżkami porodowymi, workami sako, piłkami i innymi udogodnieniami porodowo-mamusinymi. I sala do cesarek tuż obok, w razie 'W'.

Wizyta zajęła nam około 10 minut. Nauczyliśmy się gdzie mamy wjechać, którym wejściem wejść, którym wejściem wejść w razie gdyby to było zamknięte, gdzie się zgłosić po przyjściu na oddział, gdzie dzwonić w razie gdyby nikogo tam nie było. Spotkaliśmy też parę ze szkoły rodzenia, którym w piątek urodził się Michałek. Michałka też widzieliśmy kiedy spał, cuuuudny!

Suma sumarum, cieszę się bardzo, że pojechaliśmy. Zawsze jeden kroczek do przodu jeśli chodzi o minimalizowanie stresujących sytuacji (chyba że dla kogoś wizyta w szpitalu stresującą sytuacją nie jest - dla mnie zdecydowanie jest) i jakoś tak mi lepiej że wiem co mam robić krok po kroku. I że Towarzysz Mąż wie, bo nie wiem na ile przytomnie będę w stanie myśleć o drodze do szpitala mając bolesne skurcze co dwie minuty.

Skurcze już miewam, czasem bolesne czasem nie, ale do opanowania i nieregularne. Nie wiem jak będzie dalej, ale... naprawdę boję się coraz mniej! Hipnoterapia (o której więcej tu - i tak, znajduję czas jeśli nie codziennie to prawie codziennie, 6 razy w tygodniu na pewno) pomaga, słowo daję, choćby w minimalizowaniu przedporodowego strachu, a to zawsze coś, a dzisiejsza wizyta w szpitalu jeszcze bardziej sprawiła że się cieszę i czekam... Już wkrótce!

A Wy? Byłyście w szpitalu przed porodem? Czy podobnie do Towarzysza Męża zanim poszedł uważacie że to totalnie niepotrzebne i bez sensu (Towarzysz Mąż zmienił zdanie po wizycie, która nie okazała się długa ani uciążliwa, za to pełna praktycznych rad i szybkiej wiedzy co i jak)?

Podekscytowane,
z&m

Moja wymarzona sala porodowa. A zdjęcie stąd, i tamteż więcej zdjęć i opisów dla zainteresowanych.

Saturday, 8 March 2014

W37 Kryzys

Kryzys mam.

Zmęczona jestem.

Zmęczona tym, że niczego mi nie wolno robić. Że biegać nie mogę, to nic, ale ostatnio nawet chodzenie jest utrudnione, bo M. umiejscowiła się jakoś tak Skubana że mnie boli, kiedy chodzę.

Bolą mnie mięśnie, nawet jak leżę i nic nie robię. Mięśnie w nogach. Nie wiem od czego, bo przecież nie od chodzenia, skoro z chodzeniem ostatnio kiepsko. Ćwiczyć też od tygodnia nie ćwiczyłam bo bolą mnie mięśnie i w ogóle wszystko mnie boli.

Skurcze miewam, bywają też coraz boleśniejsze.

Wyłazić mi się nie chce, nic mi się nie chce, hormony mi szaleją, siedziałabym tylko i płakała.

No i ileż można rzygać?!

Towarzysz Mąż ma ze mną przerąbane. Mnie samej ze sobą trudno wytrzymać.

I niby wszystko jest tak jak ma, niby oczekujemy radośnie na Milly, wszystko w miarę gotowe, spotykamy się ze znajomymi, ale i mnie, urodzoną i wyszkoloną optymistkę, dopadł kryzys.

Z tym że nawet nie wiem czego.

Nie wiem o co mi chodzi, ale ewidentnie o coś.

I wiem, że już niedługo, że Milly będzie z nami, że pewnie dolegliwości mi miną, ale jakoś dzisiaj kompletnie mnie to nie pociesza. Mam pre-baby blues, ewidentnie.

Miałyście też takie dni w ciąży?

z&m

(zdjęcie stąd)

Friday, 7 March 2014

W37 Sesja ciążowa - efekty

Są! Piękne są!


Dzisiaj mało pisania więc a dużo oglądania. Mankamenty modelki zupełnie nie umniejszają zdolności fotografa. Cieszę się z tych zdjęć, myślę że będą super pamiątką.

I przynajmniej się dowiedziałam że mój stanik do karmienia jest na odstrzał.

Enjoy!

















Thursday, 6 March 2014

W37 (?) Skinny Minnie

 
A person who's really thin. It's ok to hate on them.
Girl, have you seen Gina? She used to be all fat, and now she's a skinny minny! 
 
Jeszcze jakiś czas temu pisałam o tym jaka Milusia mała i gruba (w poście, nomen-omen, Mała i Gruba) a dziś na kolejnych badaniach prenatalnych - ostatnich już - okazało się że już taka nie jest.

Wszystko z nią ok. Główkę ma w dół, serce jak dzwon, w mózgu wszystko co ma mieć, jest proporcjonalna i wszystko z nią śmiga jak ma. Ale malutka jest!

Według USG ma 33 tygodnie 0 dni. I termin porodu... 24 kwietnia (!). Lekarz mówi że mamy się nie przejmować bo ten termin wyliczany jest tylko na podstawie wielkości dziecka a nie jego rozwoju a nie wszystkie dzieci się rodzą czterokilowe. Ba, dla mnie to nawet lepiej że ona malutka bo łatwiej będzie ją urodzić, nie ma się co oszukiwać, a proporcje wszystkie ma, także ten tego, mogę rodzić. 
 
Ja też byłam malutka i Towarzysz Mąż też, więc niby od razu wiedzieliśmy że Milly wielkoludem nie będzie. Ale żeby, kurka, była o miesiąc młodsza rozmiarowo niż jest?! To chyba trochę dużo... 

Ostatnio kiedy miałam dwutygodniową przerwę pomiędzy USGami to Towarzyszka Córka przytyła z 1600 do 2200. A dziś, po kolejnych dwóch tygodniach, Pan Doktor (inny niż moja standardowa Pani Doktorka, która prenatalne zostawia innym specjalistom i w sumie myślę że to dobrze) mówi mi: waży 2300. Ale hej, jak to, ja się spodziewałam co najmniej 2600!

Cóż, mała jest. Skinny Minnie. Ale jej nie nienawidzę, wbrew temu co sugeruje słownik slangu miejskiego, wręcz przeciwnie. Tylko podtuczyć ją trochę muszę :)Więc niech jeszcze trochę posiedzi w brzuchu (mimo tego że jak podejrzewam każda ciężarówka pod koniec ciąży już mam trochę dość), nabierze masy (byle nie ZA DUŻO) i przychodzi do nas cała i zdrowa. Brzmi jak plan.

W ramach tuczenia na tapecie dzisiaj kolacja w Len-Arte (najlepsza pizza w Katowicach).
 
Pozdrawiamy,
mogąca rodzić w wodzie (GBS ujemny, jeeee!) z. i nieokręcona pępowiną (co przy jej wierzganiu wartym odnotowania jest, jeeee!) m. 
 
 
Poza tym - Towarzyszka Córka do zdjęć ma stosunek podobny do stosunku Towarzysza Męża - nie, nie i jeszcze raz nie. Camera shy. Dla tych którzy na tym zdjęciu podobnie jak ja nic nie widzą - opis poniżej.


Nie dość że się chowa za łożyskiem (które nomen-omen jest dosyć nisko, ale nie na tyle nisko żeby się musieć cesarsko ciąć) to jeszcze się zasłania ręką i marszczy (czyli zupełnie jak Towarzysz Mąż który gdyby miał łożysko to nie zawahał by się go użyć w celu zasłonięcia się przed zrobieniem zdjęcia). Trzy podejścia robiliśmy do buźki Towarzyszki Córki i za każdym razem to samo. Tak, naprawdę to jest najlepsze zdjęcie jakie udało nam się zrobić. Cóż, na szczęście niedługo zobaczymy ją na żywo, więc jakoś tą jej niefotogeniczność przeżyję.