Mamy odparzoną pupę, jasny gwint.
To znaczy Milly ma, z moją wszystko w porządku, a i Towarzysz Mąż co do swojej zastrzeżeń nie zgłasza. Poza rozmiarem, ale to już zupełnie inny temat.
Milly ma odparzoną pupę od wczoraj. Sudocrem nie pomaga. Wietrzymy, ale też pomagać nie chce. Pupa mocno czerwona i mocno problematyczna.
Dziś pediatra powiedziała nam, że mamy fioletować jak za staryj pierwy, jak mawiamy na Śląsku. Za dawnych czasów, to jest.
Fioletujemy więc i oby pomogło.
A dlaczego odparzoną pupę dziecię ma? Ano prawdopodobnie z kupy. Ze śluzowatej żółtej kupy która ją podrażnia. A skąd kupa taka?
Ja nie wpadłam na to, że coś może być nie tak, bo przeczytawszy po raz kolejny cały Internet na temat noworodkowych kup, okazało się że o ile kolor ma w porzo to konsystencja niemowlęcych kup w przypadku wyłącznego karmienia piersią może być różna. I jeśli dziecko przybiera na wadze (a ustaliliśmy już że Młoda przybiera niczym zawodowy bokser wagi ciężkiej przed walką czyli szybko - choć nie do końca wiem czy ta analogia działa, bo o boksie nie mam pojęcia, ale coś mi tam z tyłu głowy ćmi, poprawcie mnie jeśli się mylę) to nie ma się czym martwić i (o, znów bokserska analogia!) wszystkie chwyty dozwolone. Mogą być kupy po każdym karmieniu (jak u nas) albo raz na tydzień i wszystko jest normalne. Tak więc ja też założyłam że wszystko jest w porzo. No ale skoro córa ma taką czerwoną odparzoną biedną pupę to ewidentnie nie jest. Zmieniam jej pieluszkę i płaczę.
Za radą pediatry w ramach programu poprawy jej kup przeprosiłam się więc z dietą matki karmiącej (choć tylko w pewnym stopniu) i na najbliższe trzy dni eliminuję nabiał - zobaczymy czy to pomoże. Choć o ile mi wiadomo dieta matki karmiącej nabiał, ze względu na wapń, nakazuje a nie eliminuje. Hmmm... Suma sumarum, odstawiam i daję jej szansę.
A może Wy macie jakieś niezawodne sposoby na odparzone pupy?
Plus, bonusowe zdjęcie dnia: MLEKO FUUUJ
Ale tak naprawdę chill...
No i uśmiech numer pięć (i tak, wiem że jest tu ponadprzeciętnieróżowa, ma trądzik niemowlęcy i Towarzysz Mąż twierdzi że wygląda jak Red Skull ale dla mnie oczywiście i tak jest najpiękniejsza na świecie)
Ściskamy, z&m
Dzidziusiowo-ciążowo. Ale nie tylko. Jeszcze nie zwariowałam. Poza tym: ciąża, blog, marzec 2014, Milenka, Milly.
Monday, 14 April 2014
Sunday, 13 April 2014
M1 Instrukcja obsługi noworodka - wersja polska i brytyjska
Wiedziałam, że na pewno jakieś różnice kulturowe nas zaskoczą, jeśli chodzi o podejście do wychowywania dzieci.
Nie wiedziałam, że zaskoczą nas jeszcze zanim M. się urodziła, wszak niektóre tematy pojawiły się kiedy beztrosko siedziała jeszcze w moim brzuchu i o naszych dysputach nie miała pojęcia.
Oto podsumowanie podstawowych różnic w podejściu do opieki nad noworodkiem. Podejściu przyjętym społecznie za jedyne słuszne, rzecz jasna, a nie podejściu naszym.
Bo my, oczywiście, jak zwykle w takich sytuacjach, musieliśmy iść na kompromis.
1. KARMIENIE PIERSIĄ
Kiedyśtam, w ciąży jeszcze, taka sytuacja:
TM: - To chcesz ją karmić piersią?
Z: - Jak to, czy chcę? No jasne! Przecież to najlepsze co możesz dać dziecku, wiesz, mimo tego, że nie rozumiem nagonki na matki niekarmiące, to jak tylko się uda to pewnie że chcę.
TM: - Ale nie musisz, wiesz. Dużo kobiet nie chce.
Z: - Wiem, ale ja chcę. Poza tym jak to dużo kobiet nie chce, z tego co widzę to jednak mnóstwo chce, tylko niektóre nie mogą.
TM: - Pierdoły. Wiesz, jak dostajesz na tych wszystkich warsztatach te bezpłatne próbki i pojemniki do przechowywania mleka...W Anglii zazwyczaj dostajesz mleko modyfikowane.
I rzeczywiście. nawet oglądając angielskie dokumetalno-porodowe seriale (The Midwives, o których tu, czy One Born Every Minute) często zobaczymy noworodki przyssane do... butelki, trzymane przez tatę.
W Polsce nie do pomyślenia, żeby ktoś mógł zdecydować, jeszcze przed narodzeniem dziecięcia (przynajmniej pierwszego, bo w przypadku drugiego i kolejnych czasem już wiedzą mamy czym to się je i jak mają jakieś traumatyczne przeżycia z karmieniem w przypadku dziecięcia no 1 - jednak do pomyślenia), że karmić piersią można nie chcieć.
Wyrodna matka nad wyrodne matki.
U nas
Karmię. Z coraz większym powodzeniem i coraz mniejszym bólem. I poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Towarzysz Mąż czeka na dzień kiedy dojrzeję do tego żeby odciągnąć pokarm z przyczyn innych niż nawał, czyli czysto egoistycznych, i wybędę sama z domu na zakupy/pobiegać/na kawę a M. dostanie butelkę od taty.
Póki nie ma takiej potrzeby, o MM nie chcę słyszeć. Towarzysz Mąż zaakceptował.
2. WERANDOWANIE
Ok. tydzień przed terminem porodu:
TM: - Już się nie mogę doczekać kiedy będziemy ją zabierać na spacery z nami
Z: - Ja też nie
TM: - Może już za tydzień?
Z: - No co Ty, jak za tydzień, przecież dziecko werandować najpierw trzeba.
TM: - ?!?!?!?!?!?!!?!?
Z: - No wiesz, wystawiasz na balkon, na pięć minut, następnego dnia na 10, potem 15 i tak do pół godziny a potem dopiero możesz iść na spacer.
TM: ??!?!?!?!??!?!?!?!?!
Z: - No jak, no nie wiesz o tym?
TM: - No nie, co za pierdoły, w życiu o tym nie słyszałem. Ha - ha! Pierdoły jakieś.
U nas
Ze względu na ładną pogodę i po konsultacji z położną olaliśmy werandowanie i od razu puściliśmy się na głęboką spacerową wodę w 6 dni po porodzie (a o tym spacerku tutaj). dziecko przeżyło, i dziś, 15 dni po porodzie jest już spacerowym weteranem, nawet mimo pogody nieco gorszej. Wczoraj na przykład nie było nas 4 godziny, bo wsiąkliśmy w park i znajomych w parku, którzy chcieli córeczkę koniecznie poznać. Milly cały interes przespała, raz jedyny obudziwszy się na karmienie. Easy-peasy.
3. DIETA MATKI KARMIĄCEJ
W dziewiątym miesiącu ciąży:
TM: - Chcesz czekoladę?
Z: - A daj, póki mogę.
TM: !?!?!?!?!?!?!?!?!?
Z: - No no jak Mała się urodzi to nie będę mogła
TM: ?!?!??!!?!?!??!!?!?
Z: No wiesz, dieta matki karmiącej, te sprawy.
TM: ?!?!?!?!!!!!!!!!!?!!?!?!?
Z: No jak, tego też nie macie.
TM. - Nie. Po ciąży jak karmisz to masz jeść dużo, a i tak chudniesz.
Z: Nawet frytki?
TM: A czemu nie?
U nas
Wypięłam się na dietę matki karmięcej czterema, za przeproszeniem, literami. I aż chciałoby się napisać że mam się czym wypinać, ale nie, mój tyłek do największych, mimo bycia tuż po porodzie, nie należy. Do wagi sprzed ciąży brakuje mi... 0,3 kg. Nie spinam się więc, bo niby czym. Coś czuję że jestem jedną z tych szczęściar które po ciąży będą chudsze niż przed.
I wiadomo, to że się wypięłam na dietę, nie znaczy, że się obżeram fast-foodami (nie jadam), chipsami (nie lubię), gazowanymi napojami (nie pijam) i czekoladą (ok, nie obżeram się, ale tak, jadam, dziecku nie szkodzi).
Jem tak jak w ciąży i tak jak przed ciążą - raczej zdrowo, a raczej zostaje tu tylko z racji tego że oprócz wszelkich uwielbianych przeze mnie rzeczy zdrowych jadam też słodycze i chleb.
Milly wszystko toleruje, a położna mówi, że póki toleruje mam się nie martwić i jeść. No to się nie martwię i jem.
Nie jem regularnie (widział ktoś kiedyś matkę świeżo upieczonego dziecka jedzącą regularnie?!), pijam, o zgrozo, czarną herbatę i nie tknę, o zgrozo dla zwolenniczek diety matki karmiącej, gotowanego mięsa. Sorry Winnetou.
4. PRANIE W PROSZKACH DLA DZIECI
W Tesco, też jeszcze w ciąży:
TM: - Co tam masz jeszcze na tej liście zakupów?
Z: - Pastę do zębów, worki na śmieci i proszek dla dzieci.
TM: - Proszek dla dzieci?
Z: - Nooo...
TM: - Do prania?
Z: - No tak.
TM: - Specjalny proszek?
Z: - No tak.
TM: - A nie możemy wyprać w naszym?
Z: - Nie.
TM: - Dlaczego?
Z: - Nie wiem w sumie. Ale musimy mieć specjalny proszek.
U nas
Mamy specjalny proszek, postawiłam na swoim, bo ponoć nasz proszek jest drażniący dla takiej małej skóry (przynajmniej się dowiedziałam, dlaczego nie możemy prać w naszym). Nie będę eksperymentować na własnym dziecku wszak. Towarzysz Mąż zaakceptował.
5. PRASOWANIE
Ok. 2 tygodnie przed porodem:
Z: - Mama kupiła nam super żelazko! Ma 2200V i parę i jest bezprzewodowe i w ogóle och i ach!
TM: - Yyyy... Ale po co nam żelazko jak my nie prasujemy?
Z: - No, ale do ciuchów Małej.
TM: - ??!?!?!??!?!?!?!?!!?!??!
Z: - No co się dziwisz, przecież takim małym dzieciom trzeba prasować.
TM: - Ale po co?
Z: - Nie wiem. Ale na pewno po coś. Przecież wszyscy prasują i mówią że trzeba.
W Anglii nikt nie prasuje, okazuje się. A Angielskie dzieci jakoś żyją i nawet powiedziałabym mają się dobrze. Ba, nawet bez specjalnych proszków do prania.
U nas
Nazwijcie mnie wyrodną matką, ale poszłam w angielski model i nie prasuję. Milly skóra jest bardzo ładna (poza tym że dziś się dorobiła zaczerwienionej pupy, ale to zdecydowanie bardziej od pampersów niż mojego nieprasowania).
6. KĄPIEL
Gdzieś w połowie ciąży:
TM: - To czego jeszcze potrzebujemy dla Milly?
Z: - Wanienki.
TM: - Jak, wanienki?
Z: - No wanienki, do kąpieli.
TM: - A nie możemy w zwykłej wannie kąpać?
U nas
Zarządziłam że nie możemy. Dostaliśmy jedną wanienkę w spadku po Olci, córeczce A.B.-B., ale była ona na tyle duża że wylanie z niej wody graniczyło z cudem. Leży w piwnicy i czeka na lepsze czasy, a my zaopatrzyliśmy się w wanienkę z IKEI za dwie dychy. M. kąpiele uwielbia. Towarzysz Mąż ciągle obstaje przy tym, że przecież możemy ją kąpać w dużej wannie tak jak to robi się (ponoć) w UK, i nie kuma bazy z wanienką dla noworodka, ale skoro ja zarządziłam że chcę, to mi te dwie dychy odżałuje.
7. MIEJSCE DO PRZEWIJANIA
Dalsza część dialogu z punktu 6.:
TM: - Dobra, wanienka. Coś jeszcze?
Z: - Stacja do przewijania.
TM: - ?!?!?!?!?!?
Z: - No wiesz, takie miejsce gdzie się przebiera pieluchy.
TM: ?!?!?!?!?!??!!?
Z: - No jak to, przecież każdy to ma.
TM: - Pierwsze słyszę.
Z: - No to gdzie chcesz ją przewijać?
TM: Gdzie bądź.
U nas
Ja mam biurko przerobione na stację do przewijania (z braku miejsca na osobny mebel,a jak się nie ma co się lubi... Stacja do wglądu tutaj) a Towarzysz Mąż przewija gdzie bądź - na łóżku, na kanapie, na stole - bo jakoś mojej stacji do przewijania nie lubi...
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------
I jakoś się kręci. Co myślicie? Czy to my przeginamy z mega troską o dzieci czy Angole to totalni ignoranci i pojęcia o pielęgnacji dzieci nie mają. Podejrzewam ze tych różnic jest więcej, ale pierwsze primo - długość tego posta jest mega przegięciem na chwilę obecną, a drugie primo jak mi coś jeszcze do głowy wpadnie to najwyżej zrobię vol. 2.
Ściskamy Was mocno,
z&m
Nie wiedziałam, że zaskoczą nas jeszcze zanim M. się urodziła, wszak niektóre tematy pojawiły się kiedy beztrosko siedziała jeszcze w moim brzuchu i o naszych dysputach nie miała pojęcia.
Oto podsumowanie podstawowych różnic w podejściu do opieki nad noworodkiem. Podejściu przyjętym społecznie za jedyne słuszne, rzecz jasna, a nie podejściu naszym.
Bo my, oczywiście, jak zwykle w takich sytuacjach, musieliśmy iść na kompromis.
1. KARMIENIE PIERSIĄ
Kiedyśtam, w ciąży jeszcze, taka sytuacja:
TM: - To chcesz ją karmić piersią?
Z: - Jak to, czy chcę? No jasne! Przecież to najlepsze co możesz dać dziecku, wiesz, mimo tego, że nie rozumiem nagonki na matki niekarmiące, to jak tylko się uda to pewnie że chcę.
TM: - Ale nie musisz, wiesz. Dużo kobiet nie chce.
Z: - Wiem, ale ja chcę. Poza tym jak to dużo kobiet nie chce, z tego co widzę to jednak mnóstwo chce, tylko niektóre nie mogą.
TM: - Pierdoły. Wiesz, jak dostajesz na tych wszystkich warsztatach te bezpłatne próbki i pojemniki do przechowywania mleka...W Anglii zazwyczaj dostajesz mleko modyfikowane.
I rzeczywiście. nawet oglądając angielskie dokumetalno-porodowe seriale (The Midwives, o których tu, czy One Born Every Minute) często zobaczymy noworodki przyssane do... butelki, trzymane przez tatę.
W Polsce nie do pomyślenia, żeby ktoś mógł zdecydować, jeszcze przed narodzeniem dziecięcia (przynajmniej pierwszego, bo w przypadku drugiego i kolejnych czasem już wiedzą mamy czym to się je i jak mają jakieś traumatyczne przeżycia z karmieniem w przypadku dziecięcia no 1 - jednak do pomyślenia), że karmić piersią można nie chcieć.
Wyrodna matka nad wyrodne matki.
U nas
Karmię. Z coraz większym powodzeniem i coraz mniejszym bólem. I poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Towarzysz Mąż czeka na dzień kiedy dojrzeję do tego żeby odciągnąć pokarm z przyczyn innych niż nawał, czyli czysto egoistycznych, i wybędę sama z domu na zakupy/pobiegać/na kawę a M. dostanie butelkę od taty.
Póki nie ma takiej potrzeby, o MM nie chcę słyszeć. Towarzysz Mąż zaakceptował.
2. WERANDOWANIE
Ok. tydzień przed terminem porodu:
TM: - Już się nie mogę doczekać kiedy będziemy ją zabierać na spacery z nami
Z: - Ja też nie
TM: - Może już za tydzień?
Z: - No co Ty, jak za tydzień, przecież dziecko werandować najpierw trzeba.
TM: - ?!?!?!?!?!?!!?!?
Z: - No wiesz, wystawiasz na balkon, na pięć minut, następnego dnia na 10, potem 15 i tak do pół godziny a potem dopiero możesz iść na spacer.
TM: ??!?!?!?!??!?!?!?!?!
Z: - No jak, no nie wiesz o tym?
TM: - No nie, co za pierdoły, w życiu o tym nie słyszałem. Ha - ha! Pierdoły jakieś.
U nas
Ze względu na ładną pogodę i po konsultacji z położną olaliśmy werandowanie i od razu puściliśmy się na głęboką spacerową wodę w 6 dni po porodzie (a o tym spacerku tutaj). dziecko przeżyło, i dziś, 15 dni po porodzie jest już spacerowym weteranem, nawet mimo pogody nieco gorszej. Wczoraj na przykład nie było nas 4 godziny, bo wsiąkliśmy w park i znajomych w parku, którzy chcieli córeczkę koniecznie poznać. Milly cały interes przespała, raz jedyny obudziwszy się na karmienie. Easy-peasy.
3. DIETA MATKI KARMIĄCEJ
W dziewiątym miesiącu ciąży:
TM: - Chcesz czekoladę?
Z: - A daj, póki mogę.
TM: !?!?!?!?!?!?!?!?!?
Z: - No no jak Mała się urodzi to nie będę mogła
TM: ?!?!??!!?!?!??!!?!?
Z: No wiesz, dieta matki karmiącej, te sprawy.
TM: ?!?!?!?!!!!!!!!!!?!!?!?!?
Z: No jak, tego też nie macie.
TM. - Nie. Po ciąży jak karmisz to masz jeść dużo, a i tak chudniesz.
Z: Nawet frytki?
TM: A czemu nie?
U nas
Wypięłam się na dietę matki karmięcej czterema, za przeproszeniem, literami. I aż chciałoby się napisać że mam się czym wypinać, ale nie, mój tyłek do największych, mimo bycia tuż po porodzie, nie należy. Do wagi sprzed ciąży brakuje mi... 0,3 kg. Nie spinam się więc, bo niby czym. Coś czuję że jestem jedną z tych szczęściar które po ciąży będą chudsze niż przed.
I wiadomo, to że się wypięłam na dietę, nie znaczy, że się obżeram fast-foodami (nie jadam), chipsami (nie lubię), gazowanymi napojami (nie pijam) i czekoladą (ok, nie obżeram się, ale tak, jadam, dziecku nie szkodzi).
Jem tak jak w ciąży i tak jak przed ciążą - raczej zdrowo, a raczej zostaje tu tylko z racji tego że oprócz wszelkich uwielbianych przeze mnie rzeczy zdrowych jadam też słodycze i chleb.
Milly wszystko toleruje, a położna mówi, że póki toleruje mam się nie martwić i jeść. No to się nie martwię i jem.
Nie jem regularnie (widział ktoś kiedyś matkę świeżo upieczonego dziecka jedzącą regularnie?!), pijam, o zgrozo, czarną herbatę i nie tknę, o zgrozo dla zwolenniczek diety matki karmiącej, gotowanego mięsa. Sorry Winnetou.
4. PRANIE W PROSZKACH DLA DZIECI
W Tesco, też jeszcze w ciąży:
TM: - Co tam masz jeszcze na tej liście zakupów?
Z: - Pastę do zębów, worki na śmieci i proszek dla dzieci.
TM: - Proszek dla dzieci?
Z: - Nooo...
TM: - Do prania?
Z: - No tak.
TM: - Specjalny proszek?
Z: - No tak.
TM: - A nie możemy wyprać w naszym?
Z: - Nie.
TM: - Dlaczego?
Z: - Nie wiem w sumie. Ale musimy mieć specjalny proszek.
U nas
Mamy specjalny proszek, postawiłam na swoim, bo ponoć nasz proszek jest drażniący dla takiej małej skóry (przynajmniej się dowiedziałam, dlaczego nie możemy prać w naszym). Nie będę eksperymentować na własnym dziecku wszak. Towarzysz Mąż zaakceptował.
5. PRASOWANIE
Ok. 2 tygodnie przed porodem:
Z: - Mama kupiła nam super żelazko! Ma 2200V i parę i jest bezprzewodowe i w ogóle och i ach!
TM: - Yyyy... Ale po co nam żelazko jak my nie prasujemy?
Z: - No, ale do ciuchów Małej.
TM: - ??!?!?!??!?!?!?!?!!?!??!
Z: - No co się dziwisz, przecież takim małym dzieciom trzeba prasować.
TM: - Ale po co?
Z: - Nie wiem. Ale na pewno po coś. Przecież wszyscy prasują i mówią że trzeba.
W Anglii nikt nie prasuje, okazuje się. A Angielskie dzieci jakoś żyją i nawet powiedziałabym mają się dobrze. Ba, nawet bez specjalnych proszków do prania.
U nas
Nazwijcie mnie wyrodną matką, ale poszłam w angielski model i nie prasuję. Milly skóra jest bardzo ładna (poza tym że dziś się dorobiła zaczerwienionej pupy, ale to zdecydowanie bardziej od pampersów niż mojego nieprasowania).
6. KĄPIEL
Gdzieś w połowie ciąży:
TM: - To czego jeszcze potrzebujemy dla Milly?
Z: - Wanienki.
TM: - Jak, wanienki?
Z: - No wanienki, do kąpieli.
TM: - A nie możemy w zwykłej wannie kąpać?
U nas
Zarządziłam że nie możemy. Dostaliśmy jedną wanienkę w spadku po Olci, córeczce A.B.-B., ale była ona na tyle duża że wylanie z niej wody graniczyło z cudem. Leży w piwnicy i czeka na lepsze czasy, a my zaopatrzyliśmy się w wanienkę z IKEI za dwie dychy. M. kąpiele uwielbia. Towarzysz Mąż ciągle obstaje przy tym, że przecież możemy ją kąpać w dużej wannie tak jak to robi się (ponoć) w UK, i nie kuma bazy z wanienką dla noworodka, ale skoro ja zarządziłam że chcę, to mi te dwie dychy odżałuje.
7. MIEJSCE DO PRZEWIJANIA
Dalsza część dialogu z punktu 6.:
TM: - Dobra, wanienka. Coś jeszcze?
Z: - Stacja do przewijania.
TM: - ?!?!?!?!?!?
Z: - No wiesz, takie miejsce gdzie się przebiera pieluchy.
TM: ?!?!?!?!?!??!!?
Z: - No jak to, przecież każdy to ma.
TM: - Pierwsze słyszę.
Z: - No to gdzie chcesz ją przewijać?
TM: Gdzie bądź.
U nas
Ja mam biurko przerobione na stację do przewijania (z braku miejsca na osobny mebel,a jak się nie ma co się lubi... Stacja do wglądu tutaj) a Towarzysz Mąż przewija gdzie bądź - na łóżku, na kanapie, na stole - bo jakoś mojej stacji do przewijania nie lubi...
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------
I jakoś się kręci. Co myślicie? Czy to my przeginamy z mega troską o dzieci czy Angole to totalni ignoranci i pojęcia o pielęgnacji dzieci nie mają. Podejrzewam ze tych różnic jest więcej, ale pierwsze primo - długość tego posta jest mega przegięciem na chwilę obecną, a drugie primo jak mi coś jeszcze do głowy wpadnie to najwyżej zrobię vol. 2.
Ściskamy Was mocno,
z&m
Friday, 11 April 2014
M1 O, choroba!
Przyszła kryska na matyska. Dopadło mnie choróbsko. Tak myślałam.
W sumie zaczęło się już wczoraj - nagle moje piersi zrobiły się mega gorące, w przeciwieństwie do całej reszty mnie, która dostała takich drgawek z zimna, że nie pomogło siedzenie w podwójnym wełnianym swetrze Towarzysza Męża, pod kołdrą i dwoma kocami.
Dobrze że termometr mamy dobry, przyczołowy, sekundowy - dostaliśmy od taty. Nie sądziłam jednak że przyda się tak szybko. 38.5'C. Nie miałam takiej gorączki od chyba 7 roku życia, bo jestem z tych co nawet jeśli chorują to raczej bezgorączkowo. Szybki telefon do położnej - co robić? Ano, wziąć ibuprofen co 4h, dużo karmić i obserwować. Jeśli dolegliwości się nasilą - natychmiast dzwonić.
Na szczęście dolegliwości przeszły po ibuprofenie. Niestety tylko aż do następnej dawki, kiedy cała historia się powtórzyła. W nocy znów drgawki, rano temperatura 38. Ale za to piersi lepiej (choć córka postanowiła spać snem tak twardym, że dobudzić na karmienie jej nie szło, więc nieco pokarmu odciągnąć trzeba było laktatorem, no ale od tego się ma laktator).
Do południa myślałam, że umieram. Nie byłam w stanie ruszyć ręką. Bolało mnie wszystko, wszystkie mięśnie. Dreszcze miałam. Spać nie mogłam. Po południu i kolejnym ibuprofenie - jak ręką odjął.
O 13 przyszła do nas nasza cudowna położna środowiskowa, obejrzała mnie na wszystkie strony, i doszła do wniosku że jest dobrze - wszystko ładnie się goi a w piersiach nie ma zastoju, a tego, i w konsekwencji zapalenia piersi, się obawiałam. Przy okazji dowiedziałam się że gorączka przy karmieniu piersią się częściej zdarza niż nie zdarza i cudowność karmienia piersią mogą wychwalać magazyny dla dzieci, ale to ciężka sprawa jest. Ano, ciężka.
Ale Towarzysz Mąż zrobił zapas tabletek i leżą na moim stoliku nocnym. Mam nadzieję że tak mi będą ładnie tę gorączkę zbijać, bo kiedy działają czuję się jak człowiek.
Jak teraz, na przykład.
Byliśmy też dziś z M. w szpitalu na powtórzeniu morfologii, żeby sprawdzić tą jej małopłytkowość. Na szczęście wynik jest już w normie i nie ma się absolutnie czym martwić, hurra!
Poza tym nasza klucha waży już 3155 gr i wszyscy bardzo ją chwalą że w takim zastraszającym tempie tyje. Moim zdaniem wygląda trochę jak młody Kalisz, bo takie pućka ma, no ale ponoć dzieci tak mają. No to niech ma.
Załapała też smoczek, nareszcie. Na szczęście i w końcu, bo jej odruch ssania jest niezaspokojony. Dzięki mojej bajeranckiej aplikacji do karmiernia (o której tu) wiem, że spędziłam dzisiaj na karmieniu jej 4h37min. W ciągu jednego dnia? Ponad 4 godziny przy cycu? No to jak ona ma nie tyć?
Ale grunt że wszystko w porzo z nią. A i ze mną po ibuprofenie lepiej.
A jak to było u Was? Miałyście jakieś okołokarmieniowo-połogowe akcje chorobowe?
Ściskamy,
z&m
W sumie zaczęło się już wczoraj - nagle moje piersi zrobiły się mega gorące, w przeciwieństwie do całej reszty mnie, która dostała takich drgawek z zimna, że nie pomogło siedzenie w podwójnym wełnianym swetrze Towarzysza Męża, pod kołdrą i dwoma kocami.
Dobrze że termometr mamy dobry, przyczołowy, sekundowy - dostaliśmy od taty. Nie sądziłam jednak że przyda się tak szybko. 38.5'C. Nie miałam takiej gorączki od chyba 7 roku życia, bo jestem z tych co nawet jeśli chorują to raczej bezgorączkowo. Szybki telefon do położnej - co robić? Ano, wziąć ibuprofen co 4h, dużo karmić i obserwować. Jeśli dolegliwości się nasilą - natychmiast dzwonić.
Na szczęście dolegliwości przeszły po ibuprofenie. Niestety tylko aż do następnej dawki, kiedy cała historia się powtórzyła. W nocy znów drgawki, rano temperatura 38. Ale za to piersi lepiej (choć córka postanowiła spać snem tak twardym, że dobudzić na karmienie jej nie szło, więc nieco pokarmu odciągnąć trzeba było laktatorem, no ale od tego się ma laktator).
Do południa myślałam, że umieram. Nie byłam w stanie ruszyć ręką. Bolało mnie wszystko, wszystkie mięśnie. Dreszcze miałam. Spać nie mogłam. Po południu i kolejnym ibuprofenie - jak ręką odjął.
O 13 przyszła do nas nasza cudowna położna środowiskowa, obejrzała mnie na wszystkie strony, i doszła do wniosku że jest dobrze - wszystko ładnie się goi a w piersiach nie ma zastoju, a tego, i w konsekwencji zapalenia piersi, się obawiałam. Przy okazji dowiedziałam się że gorączka przy karmieniu piersią się częściej zdarza niż nie zdarza i cudowność karmienia piersią mogą wychwalać magazyny dla dzieci, ale to ciężka sprawa jest. Ano, ciężka.
Ale Towarzysz Mąż zrobił zapas tabletek i leżą na moim stoliku nocnym. Mam nadzieję że tak mi będą ładnie tę gorączkę zbijać, bo kiedy działają czuję się jak człowiek.
Jak teraz, na przykład.
Byliśmy też dziś z M. w szpitalu na powtórzeniu morfologii, żeby sprawdzić tą jej małopłytkowość. Na szczęście wynik jest już w normie i nie ma się absolutnie czym martwić, hurra!
Poza tym nasza klucha waży już 3155 gr i wszyscy bardzo ją chwalą że w takim zastraszającym tempie tyje. Moim zdaniem wygląda trochę jak młody Kalisz, bo takie pućka ma, no ale ponoć dzieci tak mają. No to niech ma.
Załapała też smoczek, nareszcie. Na szczęście i w końcu, bo jej odruch ssania jest niezaspokojony. Dzięki mojej bajeranckiej aplikacji do karmiernia (o której tu) wiem, że spędziłam dzisiaj na karmieniu jej 4h37min. W ciągu jednego dnia? Ponad 4 godziny przy cycu? No to jak ona ma nie tyć?
Ale grunt że wszystko w porzo z nią. A i ze mną po ibuprofenie lepiej.
A jak to było u Was? Miałyście jakieś okołokarmieniowo-połogowe akcje chorobowe?
Ściskamy,
z&m
A tu dzisiejszy millusiny chillout. Gra na wyimaginowanej gitarze, chyba. Tak czy owak, słooodka jest!
Thursday, 10 April 2014
M1 O przyjaźni
Czasami jest tak, że nikt nie zrozumie Cię lepiej, niż przyjaciółka.
Zwłaszcza przyjaciółka, która ma dzieci.
Mówiąc szczerze, już na zapas jaram się byciem przyjaciółką która ma dzieci dla moich przyjaciółek, które nie mają dzieci, wtedy, kiedy będą je mieć.
Od kiedy jesteśmy w domu odwiedziły mnie cztery moje przyjaciółki. Wszystkie inne, ale wszystkie bliskie i niezbędne. Stosunek dzietnych do bezdzietnych 50-50. Nie żeby to miało jakieś wielkie znaczenie.
Wszystkie przyjaciółki zachowały się dokładnie tak, jak wymarzyć sobie świeża mama tylko może - nie mogły się nazachwycać nad naszą M., robiły jej mnóstwo zdjęć, wzięły ją na ręce i wydawały wielce ukontentowane okrzyki nad tym, jaka Milly jest boska.
Miód na moje serce.
Poza tym przyjaciółki przyniosły prezenty (a prezenty zawsze mile widziane) i te dzieciowe proszone o radę i swoje wspomnienia związane ze wszystkim okołodziecięcym chętnie ich udzielały, ale bez zbędnego matkowania i wiedzenia-wszystkiego-najlepiej.
Przyjaciółki oprócz tego że prezentowo rozpieściły córkę prezentowo rozpieściły też mnie (breloczek do kluczy, posh mascara YSL i rzeczy praktyczne typu wkładki laktacyjne i uwielbiane przeze mnie kinder bueno - i nie, nie jestem wyrodną matką która je kinder bueno w połogu, ale zdroworozsądkową matką, która odkąd odkryła że czekolada dziecku nie szkodzi od czasu do czasu sobie na nią pozwala. Zresztą dla mnie dieta matki karmiącej to jedna wielka ściema, i stanowczo odmawiam żywienia się gotowanym mięsem, ryżem i sucharkami wyłącznie, ale o tym też podejrzewam napiszę osobno), co cudownym gestem jest (słyszysz Towarzyszu Mężu, heloooooł?!?!?!). Od dziś mam mocne postanowienie że wszelkim młodym mamom będę kupować najlepsze prezenty, jakie mi przyjdą do głowy. Świetnie to działa na morale, kiedy Twój świat kręci się wokół Twojego dziecka, a ktoś jednak pamięta o tym, że Ty to ciągle Ty i jesteś gdzieś tam, i ciągle da się z Tobą pogadać o czymś co nie jest kupą, cyckiem, albo krostką na czterech literach i to jeszcze nie Twoich. Dzięki dziewczyny!!!!
Dziewczyny pamiętały też o Towarzyszu Mężu zaopatrując go w browar, a jakże by inaczej. Piwo Towarzysz Mąż lubi wszak. Zresztą whisky też lubi, ale od tego ma kolegów. Towarzysz Mąż poczuł się doceniony jako tata, więc, kolejny raz, dzięki dziewczyny!!!!!
Słabo by było bez przyjaciółek.
A u Was jak było? Widywałyście się ze swoimi przyjaciółkami w połogu czy zamknęłyście się w domu i wyjście do ludzi zajęło Wam trochę (a nawet przyjście ludzi do Was)? A może kompletnie sfiksowałyście na punkcie swoich maleństw i przyjaźnie po prostu musiały poczekać (znam i takie przypadki i nie uważam, żeby były czymś nienaturalnym i koszmarnym)?
Ściskamy rozpieszczane na każdym kroku,
z&m
Zwłaszcza przyjaciółka, która ma dzieci.
Mówiąc szczerze, już na zapas jaram się byciem przyjaciółką która ma dzieci dla moich przyjaciółek, które nie mają dzieci, wtedy, kiedy będą je mieć.
Od kiedy jesteśmy w domu odwiedziły mnie cztery moje przyjaciółki. Wszystkie inne, ale wszystkie bliskie i niezbędne. Stosunek dzietnych do bezdzietnych 50-50. Nie żeby to miało jakieś wielkie znaczenie.
Wszystkie przyjaciółki zachowały się dokładnie tak, jak wymarzyć sobie świeża mama tylko może - nie mogły się nazachwycać nad naszą M., robiły jej mnóstwo zdjęć, wzięły ją na ręce i wydawały wielce ukontentowane okrzyki nad tym, jaka Milly jest boska.
Miód na moje serce.
Poza tym przyjaciółki przyniosły prezenty (a prezenty zawsze mile widziane) i te dzieciowe proszone o radę i swoje wspomnienia związane ze wszystkim okołodziecięcym chętnie ich udzielały, ale bez zbędnego matkowania i wiedzenia-wszystkiego-najlepiej.
Przyjaciółki oprócz tego że prezentowo rozpieściły córkę prezentowo rozpieściły też mnie (breloczek do kluczy, posh mascara YSL i rzeczy praktyczne typu wkładki laktacyjne i uwielbiane przeze mnie kinder bueno - i nie, nie jestem wyrodną matką która je kinder bueno w połogu, ale zdroworozsądkową matką, która odkąd odkryła że czekolada dziecku nie szkodzi od czasu do czasu sobie na nią pozwala. Zresztą dla mnie dieta matki karmiącej to jedna wielka ściema, i stanowczo odmawiam żywienia się gotowanym mięsem, ryżem i sucharkami wyłącznie, ale o tym też podejrzewam napiszę osobno), co cudownym gestem jest (słyszysz Towarzyszu Mężu, heloooooł?!?!?!). Od dziś mam mocne postanowienie że wszelkim młodym mamom będę kupować najlepsze prezenty, jakie mi przyjdą do głowy. Świetnie to działa na morale, kiedy Twój świat kręci się wokół Twojego dziecka, a ktoś jednak pamięta o tym, że Ty to ciągle Ty i jesteś gdzieś tam, i ciągle da się z Tobą pogadać o czymś co nie jest kupą, cyckiem, albo krostką na czterech literach i to jeszcze nie Twoich. Dzięki dziewczyny!!!!
Dziewczyny pamiętały też o Towarzyszu Mężu zaopatrując go w browar, a jakże by inaczej. Piwo Towarzysz Mąż lubi wszak. Zresztą whisky też lubi, ale od tego ma kolegów. Towarzysz Mąż poczuł się doceniony jako tata, więc, kolejny raz, dzięki dziewczyny!!!!!
Słabo by było bez przyjaciółek.
A u Was jak było? Widywałyście się ze swoimi przyjaciółkami w połogu czy zamknęłyście się w domu i wyjście do ludzi zajęło Wam trochę (a nawet przyjście ludzi do Was)? A może kompletnie sfiksowałyście na punkcie swoich maleństw i przyjaźnie po prostu musiały poczekać (znam i takie przypadki i nie uważam, żeby były czymś nienaturalnym i koszmarnym)?
Ściskamy rozpieszczane na każdym kroku,
z&m
Najpierw przyszła A. Miała najbliżej, fakt, bo mieszka blok obok. A. nie ma dzieci co nie przeszkodziło jej zachwycać się M. absolutnie.
A: - Retyyy, ja nigdy nie widziałam tak małego dziecka!
Z: - Jak to nie, przecież widziałaś Tymona Asi kiedy miał 1 dzień!
A: - Taaaak... Ale on miał cztery kilo!
Tu mamy M., mamę dwuletniego Tomka i żonę angielskiego męża, która rozumie mnie i moje z Towarzyszem Mężem relacje jak mało kto. M. przyniosła tyle toreb dla Milly, towarzysza Męża (mojego) i mnie że do tej pory się zastanawiam jak to wszystko wniosła do naszego mieszkania. M., podobnie jak A., doświadczenia z tak małymi dziećmi nie ma, jako że jej Tomek urodził się grubo ponadczterokilowy, a siostrzeniec jeszcze większy. A na zdjęciu Milly się budzi, ewidentnie niezadowolona że jeszcze przy niej nie ma gotowego cyca.
Następnie mamy A.B.-B. - mojego guru i mentora od dzieci, jako że mamą mojego chrześniaka jest i jego siostry też. A takiego doświadczenia się nie przecenia! Poza tym ilość ciuchów odziedziczonych po agusinych dzieciach spokojnie starczyła by na kolejnych dwoje. A.B.-B. była też już w szpitalu. I zapowiedziała się na znowu. Hurra!
A dzisiaj dotarła do nas B. Cześć ciociu B! Ciocia B. bała się wziąć M. na ręce, ale jak widać dała radę (PS. Potrzeba matką wynalazku - jako że nasz rogal karmiący został przez M. zasikany więc wyprał się i się suszy z braku laku użyłam ikeowskiej poduszki memory foam i powiem szczerze do karmienia nadaje się chyba jeszcze lepiej niż rogal! Że już nei wspomnę o przenoszeniu M. z miejsca na miejsce. Także ten teges, nowy patent Wam sprzedaję :)
Wednesday, 9 April 2014
M1 Kikut
Odpadł! Hurra!
Na reszcie mamy kikut z głowy.
Zdjęcia wklejać nie będę, bo prawdę mówiąc, jest dosyć obrzydliwy. Podobnie jak wszelkie kikuty pępowinowe, nie, że tylko nasz jest obrzydliwy. Amatorom i amatorkom tego typu klimatów polecam wujka google i szukanie obrazków. Bleh.
Może i jestem wyrodną mamą, ale mówiąc szczerze ciągle uważam kikut za coś, co przerasta moje matczyne zdolności. Może gdybym nie miała wyjścia - ba, nawet na pewno gdyby innej opcji nie było - to bym się nim zajmowała, na szczęście wyjście miałam.
Wyjście nazywa się Towarzysz Mąż.
Towarzysz Mąż psikał Octeniseptem (planowaliśmy używać spirytusu, ale w końcu kiedy jeszcze byłam z M. w szpitalu wysłałam Towarzysza Męża po Octenisept i stwierdziłam że damy mu szansę - jesli po 2 tygodniach nie zadziała przerzucamy się na spirytus. Octenisept ma zresztą więcej zastosowań, bo używam go i na moje poszyte krocze, włącznie z zaleceniami cudownej NFZetowej położnej, o której też będzie kolejny post), czyścił patyczkami do uszu, osuszał, odsuwał a ja tylko odwracałam głowę. No co ja poradzę że jestem taka obrzydliwa. Ustrojstwo do odciągania smarków ustami, mimo tego że tych smarków się nie wciąga tylko zostają w ustrojstwie też jest ponad moje siły. Gruszkę mam do nosa w razie co. Towarzysz Mąż jako że ma tacierzyński robi przy Milly wszystko. Poza, rzecz jasna, cycem.
Grunt że kikuta nie ma, a zamiast niego mamy malutki strupek wpępkowy, ale zdecydowanie do ogarnięcia i nie tak obrzydliwy. I pampersy możemy normalnie zakładać, jeeee! (Swoją drogą - Pampersy jedynki ciągle są za duże, że już nie wspomnę o Dadach. Mam wrażenie że ona do nich dorośnie jak będzie miała z pół roku)
Oficjalnie mam więc w domu dużą dziewczynkę bez pępka. Bez kikuta znaczy się, bo pępek jak najbardziej ma.
A u Was jak to było? Kiedy odpadł pępek? Zajmowałyście się nim czy zleciłyście to tatom (Waszych dzieci, nie swoim, jasna rzecz)? Jak wyglądała Wasza pielęgnacja albo jaką planujecie? Podzielcie się, może komuś się przyda!
Pozdrawiamy,
z&m
Na reszcie mamy kikut z głowy.
Zdjęcia wklejać nie będę, bo prawdę mówiąc, jest dosyć obrzydliwy. Podobnie jak wszelkie kikuty pępowinowe, nie, że tylko nasz jest obrzydliwy. Amatorom i amatorkom tego typu klimatów polecam wujka google i szukanie obrazków. Bleh.
Może i jestem wyrodną mamą, ale mówiąc szczerze ciągle uważam kikut za coś, co przerasta moje matczyne zdolności. Może gdybym nie miała wyjścia - ba, nawet na pewno gdyby innej opcji nie było - to bym się nim zajmowała, na szczęście wyjście miałam.
Wyjście nazywa się Towarzysz Mąż.
Towarzysz Mąż psikał Octeniseptem (planowaliśmy używać spirytusu, ale w końcu kiedy jeszcze byłam z M. w szpitalu wysłałam Towarzysza Męża po Octenisept i stwierdziłam że damy mu szansę - jesli po 2 tygodniach nie zadziała przerzucamy się na spirytus. Octenisept ma zresztą więcej zastosowań, bo używam go i na moje poszyte krocze, włącznie z zaleceniami cudownej NFZetowej położnej, o której też będzie kolejny post), czyścił patyczkami do uszu, osuszał, odsuwał a ja tylko odwracałam głowę. No co ja poradzę że jestem taka obrzydliwa. Ustrojstwo do odciągania smarków ustami, mimo tego że tych smarków się nie wciąga tylko zostają w ustrojstwie też jest ponad moje siły. Gruszkę mam do nosa w razie co. Towarzysz Mąż jako że ma tacierzyński robi przy Milly wszystko. Poza, rzecz jasna, cycem.
Grunt że kikuta nie ma, a zamiast niego mamy malutki strupek wpępkowy, ale zdecydowanie do ogarnięcia i nie tak obrzydliwy. I pampersy możemy normalnie zakładać, jeeee! (Swoją drogą - Pampersy jedynki ciągle są za duże, że już nie wspomnę o Dadach. Mam wrażenie że ona do nich dorośnie jak będzie miała z pół roku)
Oficjalnie mam więc w domu dużą dziewczynkę bez pępka. Bez kikuta znaczy się, bo pępek jak najbardziej ma.
A u Was jak to było? Kiedy odpadł pępek? Zajmowałyście się nim czy zleciłyście to tatom (Waszych dzieci, nie swoim, jasna rzecz)? Jak wyglądała Wasza pielęgnacja albo jaką planujecie? Podzielcie się, może komuś się przyda!
Pozdrawiamy,
z&m
PS. Na specjalne życzenie kejt i hubisiowej mamy w gratisie zdjęcie z nocnego karmienia z czołówką, o którym, dla tych co przegapili, pisałam tu. Enjoy!
Tuesday, 8 April 2014
M1 Gadżety młodej mamy - nasze hity
Hej hop!
Milly ma 10 dni, waży 3070gr i ciągle je, śpi i jest przesłodka. Aż bym chciała na coś po ludzku ponarzekać, ale kurka, no nie mam jak, taki mi się fajny egzemplarz trafił. Jestem wyspana, dom mam ogarnięty, laktacja się normuje (w sensie - coraz mniej boli), rany połogowe się goją, pogoda jak ta lala i na spacerki możemy śmiało hasać więc hasamy. Czytamy książki (Język Niemowląt, w końcu!), oglądamy seriale (Orange Is the New Black, polecam bardzo, świetna odskocznia od wszelkiej okołodziecięcej tematyki) i ogólnie... pięknie jest.
Więc dziś, z perspektywy świeżo upieczonej mamy (wiem, wiem, w tytule posta stwierdziłam że młodej, no ale kto mi zabroni?) z dziesięciodniowym niemowlątkiem w domu pokażę Wam jakie gadżety ułatwiają nam funkcjonowanie z M. i świetnie się sprawdzają na dzień dzisiejszy. Planuję też osobny post z tymi, które się nie sprawdziły (na szczęście nie ma tego za dużo) tak w ramach możliwości ponarzekania na coś, jeśli Was to zainteresuje. A więc o to nasze top ten (ok, ok, top eleven, bo nie udało mi się zmieścić w dzisięciu):
1. Kocyki
Trochę kupiłyśmy, trochę dostałyśmy w spadku, trochę dostałyśmy w ramach prezentów dla M. z okazji narodzin. Mamy ich chyba z 8, jeśli nie więcej. W użyciu są na okrągło przynajmniej 4. Niezastąpione w domu (w każdym pomieszczeniu mamy przynajmniej jeden), na spacerach, w podróżach (póki co podróże zaliczyłyśmy dwie - do dziadków i do Urzędu Stanu Cywilnego po akt urodzenia i do ZUSu po macierzyński, ale w każdej z nich kocyk się przydał), do spania w kołysce, do kimania w gondolce wózka - zawsze i wszędzie. Kocyków nigdy dość.
Milly ma 10 dni, waży 3070gr i ciągle je, śpi i jest przesłodka. Aż bym chciała na coś po ludzku ponarzekać, ale kurka, no nie mam jak, taki mi się fajny egzemplarz trafił. Jestem wyspana, dom mam ogarnięty, laktacja się normuje (w sensie - coraz mniej boli), rany połogowe się goją, pogoda jak ta lala i na spacerki możemy śmiało hasać więc hasamy. Czytamy książki (Język Niemowląt, w końcu!), oglądamy seriale (Orange Is the New Black, polecam bardzo, świetna odskocznia od wszelkiej okołodziecięcej tematyki) i ogólnie... pięknie jest.
Więc dziś, z perspektywy świeżo upieczonej mamy (wiem, wiem, w tytule posta stwierdziłam że młodej, no ale kto mi zabroni?) z dziesięciodniowym niemowlątkiem w domu pokażę Wam jakie gadżety ułatwiają nam funkcjonowanie z M. i świetnie się sprawdzają na dzień dzisiejszy. Planuję też osobny post z tymi, które się nie sprawdziły (na szczęście nie ma tego za dużo) tak w ramach możliwości ponarzekania na coś, jeśli Was to zainteresuje. A więc o to nasze top ten (ok, ok, top eleven, bo nie udało mi się zmieścić w dzisięciu):
1. Kocyki
Trochę kupiłyśmy, trochę dostałyśmy w spadku, trochę dostałyśmy w ramach prezentów dla M. z okazji narodzin. Mamy ich chyba z 8, jeśli nie więcej. W użyciu są na okrągło przynajmniej 4. Niezastąpione w domu (w każdym pomieszczeniu mamy przynajmniej jeden), na spacerach, w podróżach (póki co podróże zaliczyłyśmy dwie - do dziadków i do Urzędu Stanu Cywilnego po akt urodzenia i do ZUSu po macierzyński, ale w każdej z nich kocyk się przydał), do spania w kołysce, do kimania w gondolce wózka - zawsze i wszędzie. Kocyków nigdy dość.
A to nasz ukochany kocyk z Zary Home - prezent urodzinowy (dla mnie) od cioci A. - zdjęcie stąd
2. Rogal/fasolka do karmienia
Poradziła mi go kuzynka O., która ma dwoje dzieci i przy drugim się w niego zaopatrzyła. Pisałam już o nim zresztą tu. Jako że całkiem niedawno były moje urodziny to kolejny z prezentów który dostałam, wedle własnego życzenia, tym razem od mojej babuni. Nie wyobrażam sobie karmienia bez niego, naprawdę mega mega ułatwia sprawę. A wiem że ułatwia, bo kiedy byliśmy u rodziców bez niego karmiłam na zwykłej poduszce. I dało się, ale komfort nie ten. Polecam, bardzo, zwłaszcza że na allegro ceny nie są jakieś z kosmosu a sprawdza się to ustrojstwo fantastycznie. Jedyne co - jedna poszewka to za mało (wszek ulewa się dziecku, albo nam coś z cyca kapnie, ot, życie), a ceny poszewek akurat są z kosmosu - polecam więc uszycie dodatkowych samemu jeśli talent nam Bozia dała, a jeśli nie (jak na przykład mnie) znalezienie kogoś, kto nam przynajmniej ze dwa dodatkowe pokrowce machnie. Moja babcia uszyła nasze w jedno popołudnie.
My mamy taki rogallo - naprawdę jest super! Zdjęcie stąd.
3. Sprout baby - aplikacja na iPhone i iPad
G-e-n-i-a-l-n-a aplikacja! W ciąży używaliśmy Sprout Pregnancy +, a po urodzeniu M. Sprout baby. Co aplikacja robi? Zapisuje. Wszystko. Wszystko co możemy chcieć zapisywać przy niemowlęciu. Ja poprosiłam Towarzysza Męża żeby nam ją ściągnął bo chciałam zapisywać jak nam idzie z karmieniem (jak długo, jak często, z której piersi i te sprawy) - klikam kiedy M. przystawiam, klikam kiedy odstawiam. Banalne w obsłudze. Aplikacja pokazuje ile razy dziennie karmię, z której piersi, jakie są przerwy między karmieniami. Ma wykresy i statystyki (czy ja już wspomniałam że uwielbiam wykresy i statystyki?). Ma możliwość synchronizacji między urządzeniami (więc kiedy na przykład nie mam telefonu pod ręką a Towarzysz Mąż tak to może on zacząć zapisywać na swoim telefonie a mój się automatycznie aktualizuje) i ogólnie mnóstwo szmerów-bajerów. Zapisujemy też zmiany pieluch. Można też zapisywać kiedy dzidziuś śpi a kiedy nie, czas kąpieli, dodawać zdjęcia, dzielić się na fejsie (cóż, to funkcja absolutnie nie dla nas ale jak ktoś lubi to możliwość taką ma), wysyłać wszelkie zapisane dane na maila i ogólnie jest niezastąpiona do śledzenia jakichkolwiek regularności. Najlepiej wydane 2.99GBP w moim życiu. Serio.
zdjęcie stąd - można tam też pobrać darmowe próbne demo - polecam!
4. Linomag Bobo a + e
Cudo za grosze. Położna nie mogła się nachwalić jaką Milly ma ładną skórę na pupie, zero odparzeń ani nic. Poza tym doraźnie na wysuszone stópki i rączki. I w ogóle wszelkie suche skórki, Millusine i moje (suchy łokieć? Linomag i po sprawie). Podobno w tubce z zielonym napisem jest jeszcze lepszy, ale poczekamy aż ten nam się skończy. A mamy jeszcze jeden słoik w zapasie, bo dostaliśmy w szpitalu. Świetny jest.
zdjęcie stąd
5. Podkłady jednorazowe
Kupiłam ich mnóstwo do porodu. Najpierw dwie paczki po 10 sztuk w LIDLu, potem jeszcze domówiłam u T., pracującego w hurtowni farmaceutycznej wielką paczkę chyba wszystkim znanych SENI (30 sztuk). W szpitalu zużyłam jedne całe LIDLowe, a reszta została. Na szczęście!
Naszą stację do przewijania (do wglądu tu) chwalę sobie niezmiernie, wygodna jest i w ogóle nie ma to tamto. Jest tylko jeden problem. Nasza M., przy każdym, dosłownie każdym przewijaniu ma zwyczaj sikania pod się (z reguły tuż po wyczyszczeniu pupy i zaaplikowaniu Linomagu) - i o ile mata do przewijania z Ikei jest naprawdę fajna, to ilość frotowych pokrowców na nie ograniczona (póki co mamy dwa, oba w ciągłym praniu) - i owszem, mogłabym dokupić więcej pokrowców, ale musiałabym je prać XXX razy dziennie, a skoro z tego właśnie względu olałam pieluszki wielorazowe to po co mam sobie dokładać matami do przewijania? Bez frotowego pokrowca dmuchana mata nie trzyma fasonu, poza tym dać tak dziecku leżeć na ceracie też słabo... I tu właśnie sprawdzają się podkłady jednorazowe. Kładziemy je przewijak. Milly sika, zsuwamy posikaną część niżej i używamy suchej do ubrania świeżej pieluchy. Banalne.
Wiem że na dłuższą metą ani to przyjazne środowisku rozwiązanie nie jest, ani ekonomiczne też nie, ale chwilowo nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. Może Wy mi coś doradzicie?
Jako tymczasowe rozwiązanie podkłady się spisują super, więc trafiają do zestawu. Plus, przydają się też mnie do wietrzenia krocza, co w połogu czynić trzeba.
zdjęcie stąd
zdjęcie stąd
6. Wózek Bebetto Luca
Nie jest to ostateczna recenzja. Są to pierwsze wrażenia po jeździe w warunkach ekstremalnych dość - ścieżkach leśnych, żwirowych, kocich łbach i innych polsko-drożnych przeszkodach. Amortyzacja robi to co ma, duże koła się sprawdzają bardzo bardzo. Poza tym wizualnie jest śliczny, przynajmniej moim zdaniem. Jeszcze poza tym gondoli z powodzeniem używamy w domu do drzemek Millusinych, kiedy jesteśmy w naszej salono-kuchni i oglądamy seriale (ale o tym już było, prawda?) i nie chcemy żeby ona była sama w sypialni - gondola mieszka wtedy na naszym worku sako i mamy ją tuż obok siebie, na wyciągnięcie ręki i możemy na nią zerkać ile dusza zapragnie, a dusza pragnie zerkać na nią ciągle, bo taka jest cudna.
Ponadto torba do wózka też jest super i opcja z wpięciem fotelika też przetestowana. Jeszcze poza tym wózek ma uchwyt na kubek/butelkę, który wybitnie upodobał sobie Towarzysz Mąż i wypróbował go wczoraj z piwem. Działał. Świetna sprawa.
7. Pajacyki
Pamiętacie moją samozwańczą encyklopedię ciuchów dziecięcych? (tu i tu). Na naszą kruszynkę wszystko jest póki co za duże, mimo tego że nabyliśmy dość sporo rozmiwarów 50/56. Topi się w nich, Maleństwo. Ma 2 pajacyki które pasują idealnie i trochę lekko za dużych, ale to właśnie pajacyki skradły nasze serca jeśli chodzi o dziecięce ciuchy. I ile rodziców tyle preferencji, dla nas jeden ciuch, zapinany na obie nogi i potem z przodu na zatrzaski to najwygodniejsza rzecz pod słońcem, zwłaszcza że M. ma jeszcze kikut pępowinowy (na wylocie, ale jednak ma), więc wszelkie spodenki mogły by jej po prostu haczyć, a po co. Nie ma to jak pajacyk. Kocham pajacyki! Towarzysz Mąż zresztą też.
Oto jedne z naszych ulubionych outfitów (dzięki ciociu M.!) + patrz punkt 1. + 6.
8. White Noise for Babies - playlista na Spotify
Towarzysz Mąż i ja namiętnie korzystamy ze Spotify - kto się uchował i nie wie co to jest odsyłam tu. Towarzysz Mąż, jako jednostka zdecydowanie bardziej ogarnięta technicznie ode mnie, zainstalował playlistę dźwięków, które lubią noworodki ze względu na to, że przypominają im odgłosy z brzucha, do których są przyzwyczajone. I tak mamy dźwięk odkurzacza, suszarki, zmywarki i odgłosy brzuszne same w sobie też, włącznie z biciem serca. Kiedy nasza księżniczka nie chce spać o dzikiej porze typu 5 rano wystarczy 5 minut i odpływa. Na szczęście nie musimy używać tych odgłosów za często, ale w zanadrzu dobrze je mieć.
zdjęcie stąd
9. Ściany w salonie i sypialni
Jak powszechnie wiadomo noworodki uwielbiają kontrasty, bo najlepiej je widzą. Nasza córka z uwielbieniem wpatruje się w ścianę w salonie i sypialni. Z takim uwielbieniem, że twarz Taty który ją wtedy trzyma, na przykład, jest zdecydowanie mniej interesująca ku niezadowoleniu Towarzysza Męża. Koniecznie musimy jej nabyć kontrastowe książeczki dla niemowlaków, bo coś czuję że będą kolejnym hitem.
Ściana w salonie (i nawet kawałek naszego rogala do karmienia widać)
Ściana w sypialni
10. Nawilżacz powietrza (my mamy Metrox, ale to akurat bez znaczenia, myślę że każdy inny sprawdziłby się równie dobrze).
Suche powietrze w domu mamy, fakt. Nie możemy po prostu rozwiesić prania na kaloryferze bo kaloryfery mamy niskie, typu jamnik, zresztą kto by grzał przy 18 stopniach na plusie? O ile Towarzysz Mąż i ja możemy używać balsamu do ust bez większego problemu żeby nie mieć suchych skórek, to od kiedy przynieśliśmy Milly do domu stwierdziliśmy że z nią operacja balsamu do ust nie przejdzie i po co mamy ją dodatkowo wysuszać. Skoczył więc Towarzysz Mąż biegusiem do Saturna i za niecałą stówę nabył nawilżacz. Mieszka on na moim nocnym stoliku, obok Millusinej kołyski. Włączamy go wieczorem na parę godzin i rano też na chwilę. Problem spierzchniętych ust zniknął a i my mamy poczucie że M. lepiej w bardziej wilgotnym powietrzu.
obrazek stąd
11. Czerwone światło z czołówki Petzl Tikka 2 XP
Czołówkę nabyliśmy z Towarzyszem Mężem kiedy szarpnęliśmy się na tysiąckilometrowy spacer z Sewilli do Santiago de Compostella (Via de la Plata, o szczegółach szlaku tu) i Towarzysz Mąż uznał że będzie niezbędna. Była. Przydała się też wielokrotnie potem, na obozie z dzieciakami a nawet do mojego czytania w łóżku kiedy Towarzysz Mąż absolutnie nie mógł znieść zapalonego światła a bardzo, ale to bardzo chciał spać. Przy Milly odkryliśmy nowe czołówki zastosowanie - mianowicie kiedy ustawiona jest na czerwone światło ja widzę dokładnie jak ją przystawiam do piersi, a jej to światło w ogóle nie rusza, nie wybudza się i po karmieniu i ewentualnym przewijaniu dalej idzie spać. Że już nie wspomnę o aspekcie niebudzenia przy tym Towarzysza Męża. Same zalety. No i nie musieliśmy kupować żadnej nocno-karmiącej lampki. Hit. Ewidentny.
zdjęcie stąd
A jakie były/są Wasze noworodkowe hity? Może jeszcze coś u Was podpatrzę!
Ściskamy,
z&m
Monday, 7 April 2014
M1 Poporodowo-szpitalnie - jakie wrażenia z pobytu u Bonifratrów w Katowicach?
Czas zasuwa jak szalony!
Nasza M. ma już 9 dni i ciągle jest boska. Tematów na posty multum, ale chcę dziś napisać o szpitalu zanim zapomnę... Bo naprawdę, się zapomina!
Więc... Po porodzie (o którym tu) poszłam na salę poporodową. W szpitalu trwał dziecięcy Armageddon i sale poporodowe były absolutnie pełne. Tym samym wylądowałam na sali z dwoma innymi babeczkami. Towarzysz Mąż i położna mnie do tej sali odeskortowali, Milly z nami w takim śmiesznym plastikowym ustrojstwie - nie wiem jak to się stało że ominęłam zdjęcia, ale wyglądało to tak:
Nasza M. ma już 9 dni i ciągle jest boska. Tematów na posty multum, ale chcę dziś napisać o szpitalu zanim zapomnę... Bo naprawdę, się zapomina!
Więc... Po porodzie (o którym tu) poszłam na salę poporodową. W szpitalu trwał dziecięcy Armageddon i sale poporodowe były absolutnie pełne. Tym samym wylądowałam na sali z dwoma innymi babeczkami. Towarzysz Mąż i położna mnie do tej sali odeskortowali, Milly z nami w takim śmiesznym plastikowym ustrojstwie - nie wiem jak to się stało że ominęłam zdjęcia, ale wyglądało to tak:
[zdjęcie stąd]
Było po godzinach odwiedzin, więc poprosiłam rodziców żeby wstrzymali się jeszcze jeden dzień z wizytą, zresztą byłam padnięta na dziób jeśli mam być szczera i marzyłam tylko o tym żeby spać. Przywlekliśmy moją giga torbę do sali, Towarzysz Mąż umiejscowił ją pod stołem i nagle jedna z dziewczyn leżących na sali mówi 'Zuza?'. Wygląda znajomo, ale po tym jak zostałam rozpoznana dzięki blogowi (o tym tu, ale woda sodowa uderzyła mi do głowy tylko trochę) już kompletnie nie wiedziałam jak zareagować. Byłam w niecałe dwie godziny po porodzie, to mam na swoje usprawiedliwienie. Dziewczyna okazała się być A., moją koleżanką z liceum, z którą jednak nie utrzymywałyśmy kontaktów i nie widziałyśmy się 10 lat, więc miałam prawo jej nie poznać. Ucieszyło mnie wszak że ona poznała mnie, co na swoją korzyść zinterpretowałam sobie jako niepostarzenie się wybitne od czasów liceum. Oł jea!(zresztą A. też się nie postarzała, a jeśli się zmieniła to tylko na korzyść bo wyglądała pięknie i nader chudo ja na babeczkę tuż po porodzie, Skubana).
Świat jest mały i takie tam. Dla A. zresztą jeszcze mniejszy, bo trzecia dziewczyna z naszej sali, J., okazała się być koleżanką z klasy z podstawówki A. I żeby nie było, mieszkamy w Katowicach, ponadtrzystutysięcznym, dziesiątym największym miastem w Polsce pod względem ludności. I tak się spotkałyśmy, na sali poporodowej.
- A Ty, kiedy rodziłaś? - pytam A. Ona mówi że dzień wcześniej, rano. J. miała cesarkę w środę. A. pyta mnie kiedy rodziłam ja. Mówię że teraz, dwie godziny temu.
- I tak wyglądasz?! - mówi zdziwiona A.
- No tak, a jak? - mówię zdziwiona ja - To znaczy dobrze?
- No bardzo dobrze! - mówi A. - Ja tak nie wyglądałam.
I tu zaczynają się opowieści o opuchliznach, nieumiejętności chodzenia, popękanych z wysiłku żyłkach w oczach i inne takie mini-horror story. Jak się okazuje ze mną rzeczywiście nie było tak źle. Tylko siedzieć nie mogłam a myśl o wizycie w kibelku przyprawiała mnie o dreszcze (do tego stopnia że poszłam dopiero w trzy dni po porodzie i było to przeżycie lekko traumatyczne, ale teraz, z perspektywy 9 dni, stwierdzam że dało się przeżyć i wszystko wróciło do normy).
Jak pisałam w poście o laktacji (tu), zamiast spać, tak jak mówiły położne że będzie po porodzie, moje dziecko postanowiło jeść. Całą noc. Także nieprzespaną noc miałam na dzień dobry. Obserwując dziewczyny z sali wywnioskowałam że po karmieniu powinnam Małą przebrać. Ale jak?! Niby było to na szkole rodzenia, niby przewinęłam lalkę, ale kurka, jestem tu na sali, jestem z nią sama. Nie umiem normalnie wstać z łóżka żeby płaczące z głodu dziecko podnieść (bo dotknięcie czegokolwiek czterema literami to ból nieziemski - żebym wstać musiałam przewracać się na brzuch, potem na kolana i złazić z łóżka tyłem, karmienie, i siebie i małej, tylko na leżąco, bo o siedzeniu naprawdę nie było mowy przez dobre całe dwa dni, do tego stopnia że Towarzysz Mąż o mało nie kupił nam poduszki z dziurą dla hemoroidowców bo nie wiedzieliśmy jak dojadę do domu jak nas wypiszą, bo siedzenie w aucie, mimo tego że to pięć minut jazdy, wydawało się skomplikowane niczym wejście na Mont Everest. W japonkach.), nigdy nie przewinęłam żywego dziecka, o karmieniu też pojęcie mam co najmniej średnie. Co zrobiłam więc? Poszłam 'na noworodki' czyli do końca korytarza, gdzie mieści się oddział noworodków. Poprosiłam panie noworodkowe położne żeby mi pokazały co i jak bo nie wiem co się robi z małymi dziećmi i pani była przemiła, ale zamiast mi pokazać po prostu mi ją przewinęła. Wzięłam więc, co miałam zrobić. Wtedy myślałam że Mała będzie spać do rana a ja pośpię. Ha-ha.
Mała jadła całą noc, a ja po prostu rozłożyłam pokład poporodowy na łóżku tak jak moje dziewczyny z sali i ją przewinęłam (na klęczkach, bo o siedzeniu nie było mowy przecież). Ale dałam radę. Na początku byłam w szoku, jak mogą Cię tak zostawić samopas z zupełnie nowym dzidziusiem, zmachaną po porodzie i nie mająca pojęcia co dalej, ale instynkt zadziałał. Ot, zaleta systemu rooming-in (czyli dziecko w tej samej sali co mama, a nie że noworodki osobno, jak było kiedy noworodkiem byłam ja), czyli nie masz wyjścia, dziecko płacze a Ty wiedząc że nikt Ci nie pomoże po prostu zajmujesz się swoim potomkiem, bo żadna mama nie zniesie płaczu swojego dziecka, ot co.
I tu o minusach tego systemu - dzieci nie budzą dźwięki innych płaczących dzieci. Natomiast którekolwiek dziecko by nie zapłakało - mamy budzą się wszystkie. Dzieci, jak na złość, zsynchronizowane w karmieniu/płakaniu/przewijaniu być nie chcą, więc często kiedy Twoje własne słodkie, cudowne, jedyne i wspaniałe niemowlę płakać przestanie i jeść dostanie, zaczyna czyjeś (dla mamy słodkie, cudowne, jedyne i wspaniałe, ale współtowarzyszek sali li i jedynie uciążliwe) obce kwilić i tak całą noc. Oczywiście kiedy totalnie padamy na dziób dziecko można zostawić u pań w noworodkach i po prostu iść spać, ale i tak będziemy budzone przez dwoje pozostałych dzieci. Poza tym no jak ja ją mogłam zostawić, no jak? Przecież panie od noworodków, chociaż cudowne i bardzo pomocne, cycka by jej nie dały, no bo jak. A po co mam ją dokarmiać MM skoro mogę karmić?
Ale przetrwałyśmy pierwszą noc, odwiedzili nas rodzice ze śniadankiem (dzięki Bogu, bo zupa mleczna i parówka to niekoniecznie coś co uważam za jadalne, z całym szacunkiem dla amatorów zupy mlecznej i parówek), przyjechał lekko skacowany Towarzysz Mąż (ale przyzwolenie na oblanie córki dostał, żeby nie było), a M. ciągle jadła i spała. Rano obchód, wszystko śmiga, potem panie z noworodków wołają na wizytę pediatryczną dzieci. Ciężko było, bo jak już wspominałam nie mogłam siedzieć, a kolejka wielka, ustać było ciężko. Ale dałyśmy radę. Jakoś. Najważniejsze że z M. w porządku. J. mogła wyjść do domu (ale kiblowała w szpitalu od środy, więc w niedzielę jej się należało, a co!) a A. nie dostała zielonego światła bo Malutki jakąś miał infekcję boroczek, więc musiała zostać do trzeciej doby. Strasznie mi jej było szkoda, a nie wiedziałam wtedy jeszcze że mnie też to czeka... Po południu przyjechała jeszcze mama chrzestna Milly in-spe, czyli moja ulubiona A.B.-B. i znów Towarzysz Mąż. I tak zleciało. Lężąco-stojąco-spacerująco.
Kolejna noc przy zapalonym świetle (yh) i w dusznym pokoju (yh yh), ale byłam już tak padnięta że było mi wszystko jedno. O 5 rano nie miałam siły odłożyć M. do jej śmiesznego plastikowego łóżeczka więc dwie godziny spała ze mną w łóżku. Dwie godziny. Ciągiem! Miałam wrażenie że w życiu nie byłam taka wyspana.
Koleżanka licealna A. stwierdziła że nie wie jak ja mogłam w ogóle z nią usnąć, że ona by się bała. A wiecie co, ja się nie bałam, kompletnie. Przeciwnie, bardzo mi z nią było dobrze i czułam się mega bezpiecznie mogąc w każdej chwili sprawdzić czy oddycha i czy wszystko z nią gra jak ma. Teraz też biorę małą do nas do łóżka nad ranem na małą wspólną drzemkę między 8 a 10 rano mniej-więcej. Położna mówi, że mogę. A ja wiem, że nie zrobię jej krzywdy, mimo tego że Towarzysz Mąż trochę panikuje.
Następnego dnia powtórka z rozrywki, obchód, zielone światło, mogę iść do domku, hurra! Tylko że... nie mogę. Na noworodkowej wizycie pediatrycznej pani pediatra zapytała się dlaczego dostałam antybiotyk. I mówię, że wody mi odeszły wcześniej i bla bla bla,a pani pediatra na to - ale jak to? Przecież tu jest napisane (spoglądając w moją teczkę) że 29 mi wody odeszły o 9 rano. Nie nie, mówię, 28. A właściwie to chyba już o północy. W związku z tym Małą postanowili przebadać na milion sposobów jeszcze (i tak dobrze że pani pediatra ten błąd zauważyła!), pobrali jej morfologię i CRB (chyba?) i wszystkie wyniki miała ładne, tylko mało płytek krwi (norma 150-300 tys, a ona miała 89 tys) i jako że tyle czasu minęło od odejścia tych cholernych wód które pokrzyżowały mi wszystko do domku nas nie wypuścili. Ja zalewałam się łzami, Towarzysz Mąż tulił, rodzice przyjechali z zapasem jedzenia (ze szpitalnego już kompletnie zrezygnowałam, naprawdę było niejadalne) i babcią, żeby zobaczyła prawnuczkę. A. puścili do domu, zostałam więc z M. sama.
Cisza. Spokój. Spałyśmy ze zgaszonym światłem i otwartym oknem (pani położna sprawdzająca czy wszystko ok co parę godzin stwierdziła że jestem jedyną zdroworozsądkową pacjentką, bo wszędzie indziej jest taki zaduch że się oddychać nie da. U nas też się nie dało, więc sprawdziwszy że dziecko otulone i zaczapeczkowane po prostu otworzyłam okno. W domu też bym otworzyła). Mała obudziła się raptem trzy razy, jedzenie, przewijanie, sen. Brak obcych płaczów. Tylko Milly i ja. Następnego dnia czułam się ultrawyspana. I jak ekspert w zajmowaniu się własnym dzieckiem.
Na dzień dobry w trzeciej dobie przyszła do nas studentka pierwszego roku medycyny i chciała posłuchać o moim porodzie. W to mi graj, lubię gadać. Na obchodzie nawet mnie wybitnie nie badali, bo ja już poprzedniego dnia mogłam wyjść, tylko Milenka nas zatrzymała. Powtórzenie morfologii (do tej pory ma siniaki na rączkach!) i czekanie czekanie czekanie... Hurra optymistycznie Towarzysz Mąż przyjechał rano z fotelikiem i cywilnymi ciuchami dla mnie. W końcu po 14 pozwolono nam iść. Jeeee!!!!!!
Papierki pozałatwialiśmy mega szybko. Tacy byliśmy gotowi na to, żeby iść do domku. Hurrrrraaaaaaaa! Na do widzenia dostaliśmy jeszcze pudełka pełne próbek i gadżetów. Wszyscy byli przeli przez cały pobyt. Opieka świetna. Brak poczucia, że pytania, które zadawałam, były głupie.
Mimo tego, że zrobili błąd w mojej dokumentacji, został on szybko wyłapany i wszystko sprawdzili zanim nas wypuścili. Położna podczas porodu była cudna, ale cała reszta personelu przez kolejne trzy dni w szpitalu również. Włącznie z jedną panią położną z noworodków, która oddała mi pół butelki swojej prywatnej wody mineralnej, jako że była 3 w nocy a moja wyszła i nie bardzo miałam jak zdobyć nową.
Mimo jedzenia, które tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia, szpital polecam, polecam, polecam całym sercem.
Jeśli przyjdzie mi znowu rodzić (tak, ja szalona, w 9 dni po porodzie mimo wszystko to rozważam) to tylko tam.
Ściskamy Was mocno,
z&m
PS. I nasz różowy pomarszczony królik na dobranoc
Subscribe to:
Comments (Atom)



.jpg)
.jpg)
.jpg)






.jpg)



