Dziecko mam grzeczne, niekolkowe, niepłaczące wybitnie i niedające mi popalić. A że robi około stu tysięcy kup dziennie i ulewa nie wydaje się być jakimś wielkim problemem przy historiach mrożących krew w żyłach które słyszę od młodych mam różnych. Fuksa mam, myślę.
I ja. Nie dość że w ciąży przytyłam ledwie 8 kilogramów (ok, w porywach 8,5) i w 5 dni po porodzie miałam wagę sprzed ciąży, nie musiałam leżeć, byłam aktywna i wszystko było w najlepszym porządku (no dobra, rzygałam dużo, ale to niedogodność o której już nie pamiętam), to jeszcze poród miałam jakiś taki... no może nie lajtowy, ale 5h40min jak na pierwszy raz to nie tak źle. Karmienie piersią od początku bez większych problemów. I do formy ogólnej doszłam jakoś tak ekspresowo, w dwa tygodnie od wyklucia Milly w ogóle nie czułam jakbym potrzebowała jeszcze jakiegokolwiek czasu na odzyskanie sił.
I tak było pięknie... Do niedzieli. W niedzielę na spacerze czuję, że z moim kroczem coś nie halo. Niby nic nie boli, ale taki... dyskomfort. Coś wystaje, jak gdyby. Przychodzę w panice do domu, sprawdzam, nic nie widzę. Olewam temat. Do poniedziałku. W poniedziałek podczas spaceru to samo. Ej, co jest? - myślę. Przychodzę do domu, i już wiem, że nie wszystko jest w porządku, bo kroczowo jakiś dziwny widok mam. No wystaje coś, kurka. Co to jest? Macica mi wypada? Aaaa!!!!
Dzwonię do mojej ginekolożki, tłumaczę w czym rzecz, przyjmuje mnie na CITO o 19 po pracy, swojej i mojej. Bada. Minę ma nieciekawą. Pytam o co chodzi. Przecież wiem że coś nie gra. Mięśnie dna macicy słabe. Z lewej jako tako, z prawej, przy nacięciu, w ogóle się nie napinają. Pyta mnie ginekolożka czy zatwardzeń nie mam (a nic o tym nie wiem żebym miała mieć). Bo mi jelito grube uciska ścianę pochwy i ją wypycha. I stąd takie wrażenie, ze coś nie tak. Ginekolożka nie wie jak to ugryźć, bo to ponoć żaden standard. Nie wiem czy się cieszyć że to nie standardowe wypadanie macicy, które wygląda chyba jeszcze bardziej nieciekawie, czy się martwić, że nie do końca wiadomo co się dzieje u mnie. Ginekolożka się krzywi i wykonuje telefon do zaprzyjaźnionego chirurgo-ginekologa. Zarobiony facet, terminy ma na za dwa tygodnie. Ginekolożka oznajmia jednak że ja się martwię bardzo, jestem zaprzyjaźniona pacjentką i nie mogę z tym dwa tygodnie chodzić przecież. I że może gdzieś by mnie wcisnął. No dobrze, wciśnie po pracy, mówi, i zapisuje na 19 wczoraj, czyli we wtorek, w prywatnym gabinecie. Mnie już wszystko jedno, chcę już wiedzieć o co chodzi. Nie śpię prawie wcale z poniedziałku na wtorek. A tak dobrze już było! Dziecko takie grzeczne! Ja się tak ładnie zagoiłam (no bo ładnie no, na wizycie popołogowej po 6 tygodniach było wszystko cacy)! No to wzięło się i.... zepsuło.
Operacja chirurg. Towarzysz Mąż w pracy o tej godzinie, więc pomagają rodzice. Tata przywozi mamę. Ja ogarniam mieszkanie jedna ręką, drugą usiłuję zjeść obiad (tak, wiem że normalni ludzie nie jedzą obiadu o 18, ale matki funkiel-nówki pewnie coś wiedzą o lekko rozchwianych godzinach posiłków), trzecią kończę pranie, czwartą asekuruję krocze (w końcu, wedle zaleceń ginekolożki, mam uważać na to i odpuścić na razie spacerowanie i większe wysiłki, dopóki chirurg tego nie zobaczy), piątą odciągam pokarm na wypadek gdyby w tym krótkim czasie kiedy mnie nie ma M. chciała jeść, szóstą zabawiam Milly pokazywaniem czarno-białych obrazków a siódmą już nie wiem w co włożyć (o magicznym namonożeniu rąk u młodych mam też już pisałam). I usiłuję się nie denerwować do tego. Mama zostaje z M., tata zawozi mnie do chirurga. Im jesteśmy bliżej tym bardziej jestem nerwowa. A co jeśli będą mnie znów szyć, a co jeśli to coś poważnego, a co jeśli tego nie da się naprawić?!
Lekarz jest spoko. Bada mnie i spokojnie wszystko tłumaczy. Byłam u niego w gabinecie 40 minut a myślałam że 10. Dowiaduję się że nic takiego się nie dzieje. Że krocze mam nie do końca dobrze zszyte jednak (a taki był pan doktor z siebie dumny jak mnie poszył, no!), że jest uchyłek jakiś, że ma prawo tak to wszystko po porodzie wyglądać i mam sobie dać 3-4 miesiące jeszcze na rekonwalescencję i jeśli nie wróci wszystko do jako-takiej normy to wtedy mogę pomyśleć o założeniu tych brakujących szwów, ale to też ze względów estetyczno-psychicznych bardziej niż medycznych. Medycznie wygląda to ok. W senie ok jak na kogoś dwa miesiące po porodzie. Mięśnie mają prawo się rozłażać i być osłabione po porodzie naturalnym. Dziewięć miesięcy się ciało zmieniało więc goić też się ma prawo trochę dłużej niż 6 tygodni. Podobno po przywróceniu się miesiączki też będzie lepiej. Na razie - no nie wiem. Pytam pana doktora czy możliwe jest, że było przecież dobrze - no bo było! - i nagle się zepsuło. Że byłam na wizycie przepisowej posześciotygodniowej i było wszystko w najlepszym porządku. To skąd te mięśnie takie słabe?
Okazuje się że tak też bywa. Mało ochoczo ale przyznaję się że ja się wybitnie nie oszczędzałam, że dwugodzinne spacery sobie (i dziecku przy okazji serwuję), że biegałam i ćwiczyłam. Pan doktor twierdzi że bardzo słusznie i że mięśnie dna macicy z tym nie mają nic wspólnego. Mówię że Kegle też robiłam przez całą ciążę a pan doktor mówi że tak bywa mimo Kegli. Ale mam robić dalej, bo to może tylko pomóc. Że jak za te parę miesięcy sytuacja się nie unormuje to to machniemy, a póki co mam się nie przejmować. Tak to już jest po porodzie. Mam normalnie funkcjonować i z pewnością nic mi nie wypadnie na amen. No dobra.
Wczoraj jeszcze się przejmowałam. Dziś już nie. Dziś zafundowałam sobie 5cio godzinny spacer (szaleć to szaleć), kawę w nowej parkowej restauracji i mnóstwo pozytywnych myśli. No bo co innego mi pozostało.
z&m
(obrazek stąd)


.jpg)







