Wednesday, 21 May 2014

M2 Kiedy wszystko jest za dobrze...

Kiedy wszystko jest za dobrze... To coś się musi spieprzyć. Klasyka, oczywiście. Prawo Murphiego lubi się ze mną aż nadto.

Dziecko mam grzeczne, niekolkowe, niepłaczące wybitnie i niedające mi popalić. A że robi około stu tysięcy kup dziennie i ulewa nie wydaje się być jakimś wielkim problemem przy historiach mrożących krew w żyłach które słyszę od młodych mam różnych. Fuksa mam, myślę.

I ja. Nie dość że w ciąży przytyłam ledwie 8 kilogramów (ok, w porywach 8,5) i w 5 dni po porodzie miałam wagę sprzed ciąży, nie musiałam leżeć, byłam aktywna i wszystko było w najlepszym porządku (no dobra, rzygałam dużo, ale to niedogodność o której już nie pamiętam), to jeszcze poród miałam jakiś taki... no może nie lajtowy, ale 5h40min jak na pierwszy raz to nie tak źle. Karmienie piersią od początku bez większych problemów. I do formy ogólnej doszłam jakoś tak ekspresowo, w dwa tygodnie od wyklucia Milly w ogóle nie czułam jakbym potrzebowała jeszcze jakiegokolwiek czasu na odzyskanie sił.

I tak było pięknie... Do niedzieli. W niedzielę na spacerze czuję, że z moim kroczem coś nie halo. Niby nic nie boli, ale taki... dyskomfort. Coś wystaje, jak gdyby. Przychodzę w panice do domu, sprawdzam, nic nie widzę. Olewam temat. Do poniedziałku. W poniedziałek podczas spaceru to samo. Ej, co jest? - myślę. Przychodzę do domu, i już wiem, że nie wszystko jest w porządku, bo kroczowo jakiś dziwny widok mam. No wystaje coś, kurka. Co to jest? Macica mi wypada? Aaaa!!!!

Dzwonię do mojej ginekolożki, tłumaczę w czym rzecz, przyjmuje mnie na CITO o 19 po pracy, swojej i mojej. Bada. Minę ma nieciekawą. Pytam o co chodzi. Przecież wiem że coś nie gra. Mięśnie dna macicy słabe. Z lewej jako tako, z prawej, przy nacięciu, w ogóle się nie napinają. Pyta mnie ginekolożka czy zatwardzeń nie mam (a nic o tym nie wiem żebym miała mieć). Bo mi jelito grube uciska ścianę pochwy i ją wypycha. I stąd takie wrażenie, ze coś nie tak. Ginekolożka nie wie jak to ugryźć, bo to ponoć żaden standard. Nie wiem czy się cieszyć że to nie standardowe wypadanie macicy, które wygląda chyba jeszcze bardziej nieciekawie, czy się martwić, że nie do końca wiadomo co się dzieje u mnie. Ginekolożka się krzywi i wykonuje telefon do zaprzyjaźnionego chirurgo-ginekologa. Zarobiony facet, terminy ma na za dwa tygodnie. Ginekolożka oznajmia jednak że ja się martwię bardzo, jestem zaprzyjaźniona pacjentką i nie mogę z tym dwa tygodnie chodzić przecież. I że może gdzieś by mnie wcisnął. No dobrze, wciśnie po pracy, mówi, i zapisuje na 19 wczoraj, czyli we wtorek, w prywatnym gabinecie. Mnie już wszystko jedno, chcę już wiedzieć o co chodzi. Nie śpię prawie wcale z poniedziałku na wtorek. A tak dobrze już było! Dziecko takie grzeczne! Ja się tak ładnie zagoiłam (no bo ładnie no, na wizycie popołogowej po 6 tygodniach było wszystko cacy)! No to wzięło się i.... zepsuło.

Operacja chirurg. Towarzysz Mąż w pracy o tej godzinie, więc pomagają rodzice. Tata przywozi mamę. Ja ogarniam mieszkanie jedna ręką, drugą usiłuję zjeść obiad (tak, wiem że normalni ludzie nie jedzą obiadu o 18, ale matki funkiel-nówki pewnie coś wiedzą o lekko rozchwianych godzinach posiłków), trzecią kończę pranie, czwartą asekuruję krocze (w końcu, wedle zaleceń ginekolożki, mam uważać na to i odpuścić na razie spacerowanie i większe wysiłki, dopóki chirurg tego nie zobaczy), piątą odciągam pokarm na wypadek gdyby w tym krótkim czasie kiedy mnie nie ma M. chciała jeść, szóstą zabawiam Milly pokazywaniem czarno-białych obrazków a siódmą już nie wiem w co włożyć (o magicznym namonożeniu rąk u młodych mam też już pisałam). I usiłuję się nie denerwować do tego. Mama zostaje z M., tata zawozi mnie do chirurga. Im jesteśmy bliżej tym bardziej jestem nerwowa. A co jeśli będą mnie znów szyć, a co jeśli to coś poważnego, a co jeśli tego nie da się naprawić?!

Lekarz jest spoko. Bada mnie i spokojnie wszystko tłumaczy. Byłam u niego w gabinecie 40 minut a myślałam że 10. Dowiaduję się że nic takiego się nie dzieje. Że krocze mam nie do końca dobrze zszyte jednak (a taki był pan doktor z siebie dumny jak mnie poszył, no!), że jest uchyłek jakiś, że ma prawo tak to wszystko po porodzie wyglądać i mam sobie dać 3-4 miesiące jeszcze na rekonwalescencję i jeśli nie wróci wszystko do jako-takiej normy to wtedy mogę pomyśleć o założeniu tych brakujących szwów, ale to też ze względów estetyczno-psychicznych bardziej niż medycznych. Medycznie wygląda to ok. W senie ok jak na kogoś dwa miesiące po porodzie. Mięśnie mają prawo się rozłażać i być osłabione po porodzie naturalnym. Dziewięć miesięcy się ciało zmieniało więc goić też się ma prawo trochę dłużej niż 6 tygodni. Podobno po przywróceniu się miesiączki też będzie lepiej. Na razie - no nie wiem. Pytam pana doktora czy możliwe jest, że było przecież dobrze - no bo było! - i nagle się zepsuło. Że byłam na wizycie przepisowej posześciotygodniowej i było wszystko w najlepszym porządku. To skąd te mięśnie takie słabe?

Okazuje się że tak też bywa. Mało ochoczo ale przyznaję się że ja się wybitnie nie oszczędzałam, że dwugodzinne spacery sobie (i dziecku przy okazji serwuję), że biegałam i ćwiczyłam. Pan doktor twierdzi że bardzo słusznie i że mięśnie dna macicy z tym nie mają nic wspólnego. Mówię że Kegle też robiłam przez całą ciążę a pan doktor mówi że tak bywa mimo Kegli. Ale mam robić dalej, bo to może tylko pomóc. Że jak za te parę miesięcy sytuacja się nie unormuje to to machniemy, a póki co mam się nie przejmować. Tak to już jest po porodzie. Mam normalnie funkcjonować i z pewnością nic mi nie wypadnie na amen. No dobra.

Wczoraj jeszcze się przejmowałam. Dziś już nie. Dziś zafundowałam sobie 5cio godzinny spacer (szaleć to szaleć), kawę w nowej parkowej restauracji i mnóstwo pozytywnych myśli. No bo co innego mi pozostało.

z&m

(obrazek stąd)

Tuesday, 20 May 2014

M2 Gadżety młodej mamy - nasze kity

O hitach pisałam sto lat temu tu. I zarzekałam się że napiszę o kitach i słowo daję, zamierzałam, ale mi to zwyczajnie uciekło. Do pionu przywrócił mnie post Dominiki (do poczytania tu) z taką listą - no przecież ja też miałam taką zrobić, no miałam. Zapomniałam. Kajam się i obiecuję poprawę.

Tak więc do dzieła, oto i one, rzeczy zbędne, bez których dało by się obejść bezproblemowo noworodkowo:

1. Chusta

Chustowaniem się jarałam zanim jeszcze byłam w ciąży. Idea podoba mi się wielce, rodzicielstwo bliskości, powrót do natury, fizjologiczne pozycje i ogólnie wszelkie chustowe argumenty bardzo do mnie trafiały. Estetyczne też. Jeszcze w ciąży uczyłam się chustę wiązać (o szczegółach tu) i ćwiczyłam na misiu. A potem... urodziłam i niemalże zaraz po wyjściu ze szpitala, w czwartej dobie życia M., usiłowałam ją uszczęśliwić chustą na siłę. Śpiące dziecko plus pierwsze chustowe próby to nie jest dobre połączenie. Próbowałam jeszcze parę razy, ale coś chyba robię nie tak bo Milly lubi chustę co najmniej średnio. Walczymy jeszcze z tą chustą i mam nadzieję że niedługo zrobię edit posta że jednak chusta jest super i nic innego tylko chusta, ale póki co nie śmiga.


(Tak, wiem że czapki nie ma. Zdjęcie robione jest na balkonie, w temperaturze cieplejszej niż pokojowa, a wyszłyśmy tylko na dwie minuty bo lepsze światło do zdjęcia. Zmartwionym melduję że dziecko się nie rozchorowało i ogólnie wciąż ma się dobrze).

2. Rożek

Podobnie jak u Dominiki, kompletnie zbędny. Nie kupowałyśmy żadnego, jeden odziedziczyłyśmy po ciotce M., matce córki M., która przed tygodniem miała komunię, kiedy to zleciało!? (dzięki M!) Rożek jak rożek, działa jak ma działać, ładny jest też. Raz go użyłam do karmienia w parku i do tego się sprawdził super, bo łatwiej go zmieścić w koszyku wózka niż rogal do karmienia. Ale jako że M. nie cierpi być zawijana w cokolwiek (na szczęście nie zainwestowałam w woombie!) rożek leży odłogiem i czeka na lepsze czasy.


(obrazek stąd)

3. Niedrapki

Po raz kolejny jak u Domi, niedrapki kompletnie się nie przydały. Ja nawet nie kupowałam niedrapek, mieliśmy jedne od teściowej, które były w noworodkowym zestawie od Mamas&Papas (tym), a stwierdziłam że jak się sprawdzą to najwyżej dokupię i przytomnie nie kupowałam na zapas. Nie sprawdziły się niedrapki nie dlatego że Milly się nie drapała, bo gdyby mogła to by się drapała na potęgę (parę szram sobie urządziła na dziobie, nie powiem), ale Towarzysz Mąż czyli Tata załatwił problem obcinając paznokcie (obcinarką dziecięcą. Planowałam obgryzać, ale nie wyszło, bo się bałam, więc Towarzysz Mąż przejął pałeczkę i to on obcina Millusine pazurki) i tym sposobem skończyło się drapanie. Do tej pory zresztą M. nie cierpi mieć czegokolwiek na rękach, wywijane niedrapki od pajacyków muszą pozostać wywinięte, bo podnosi córka alarm kiedy nie są. Mam nadzieję że fobia do zimy jej przejdzie.

(obrazek stąd)

4. Wanna na stelażu

'Wanienkę' dostaliśmy od A.B.-B. W cudzysłowie, bo 'wanienka' słusznych rozmiarów. Około siedmioletnie dziecko dałoby się w niej wykąpać, spokojnie. Za prezent byliśmy niezmiernie wdzięczni, nie mniej jednak okazało się że kompletnie się nie sprawdza. Za dużo wody trzeba do tego ustrojstwa nalać, żeby wykąpać 2,7-kilowe dziecko. I jeszcze nalać to pół biedy, ale wylać to dopiero problem! Plecy do wymiany (ha, a ponoć stelaż miał być żeby plecom było lepiej). Wanienkę zostawiamy na czasy kiedy M. będzie większa i włożymy ja po prostu do dużej wanny żeby nie lać tyle wody, a wystarczy ją przechylić na bok żeby opróżnić (bo nosić się tego nie da. Noj nie da). Póki co zainwestowaliśmy dwie dychy w wanienkę z Ikei (tą) która jest bardziej odpowiednia rozmiarowo i kąpiemy Mill na stole w kuchni. 

(obrazek stąd) Ta wanienka jest zdecydowanie mniejszych rozmiarów i zdecydowanie bardziej się sprawdza niż standardowych rozmiarów wanienki niemowlęce.

5. Szmatki/ręczniczki Ikea

Ktoś mi je polecał (ale jak Boga kocham, nie pamiętam kto!) kiedy byłam na etapie kompletowania wyprawki dla Milly. Że niby świetnie się sprawdzają, bo tu się uleje, tu pobrudzi, tu cyc siknie mlekiem i te sprawy. Podłożyłam parodniowej Mill taką (wypraną i wyprasowaną, żeby nie było) szmatkę pod buzię do spania bo jej się ulewało (zresztą do tej pory jej się ulewa, taki model) i niechcący zmasakrowałam jej połowę twarzy (ta strona która dotykała pieluszki była mega sucha i podrapana, do czerwoności wręcz). Także kuchnia wzbogaciła się o 10 szmatek, a my zostałyśmy przy hicie znanym od wieków - pieluszkach tetrowych.

(obrazek stąd
Ikea twierdzi że to bawełna, miękka i przyjemna dla skóry dziecka. Jak miękka i przyjemna można zobaczyć na zdjęciu poniżej.


6. Półśpiochy (zwłaszcza lekko za duże) i za duże śpiochy (a na początku nawet rozmiar 50 był za duży)

Kiedy nie miałam jeszcze dziecka i robiłam rekonesans ubranek dziecięcych (tu i tu) półśpiochy wydawały mi się cudownym rozwiązaniem. Jeden ciuch zamiast trzech (spodnie + dwie skarpetki), mniej roboty z przebieraniem. I teoretycznie rzeczywiście tak powinno być. Praktycznie półśpiochy (i pajace, które są lekko za duże w sumie tak samo działają) kompletnie się u nas nie sprawdziły... Bo Milly jako że ma coś z piłkarza (o tym było tu) kopie tymi swoimi słodkimi kończynkami tak, że stopę z miejsca na stopę wykopuje (nawet przy półśpiochach niemalże obcisłych, a to talent jest!) i się wkurza że ma stopę nie tam gdzie trzeba. Rozwiązaniem tego problemu podpowiedzianym przez położną jest nakładanie skarpetek na tą część stopową, wtedy nie ma szans się wykopać (choć, jak się okazuje, wszystko zależy też od rozmiaru skarpetek i niewątpliwego talentu progenitury). Tylko wtedy idea półśpiochów się kompletnie traci i równie dobrze można ubrać gatki i skarpetki. Półśpiochom na tym etapie mówimy więc nie.


A oto patent ze skarpetkami na przykładzie za dużych śpiochów. To znaczy wtedy - w okolicach Wielkanocy - za dużych, bo teraz bynajmniej za duże nie są, wręcz przeciwnie, Millusine dni w nich są już ewidentnie policzone. A szkoda, bo są fantastyczne i bardzo bardzo je lubię i Milly w nich też.

7. Kołderka do łóżeczka/kołyski

Łóżeczka nie mamy, tylko kołyskę (a o tym tu). Łóżeczko ma M. u rodziców. O ile kołyska jest cudowna (dzięki A.B-B!!!!) o tyle pościel do niej już córeczce nie spasowała. Wkurza ją kołdra i zdecydowanie spokojniej i lepiej śpi pod kocykiem albo dwoma. A jak jej za ciepło to kocyk (albo dwa) skopie, z kołderką nie szło jej tak łatwo. Może to kwestia pory roku i zimą pójdzie lepiej, ale póki co nie zmuszam młodej do kołdry skoro dobrze jej pod kocykiem (albo dwoma).

A oto kocykowa Milly:








8.  Staniki do karmienia Mothercare

Zamówiłam u teściowej mój rozmiar z końcówki ciąży. Yyy... Okazał się kompletnie nietrafiony tuż po porodzie (z 80 GG do 70L a nawet 65M), w ogóle nie trzyma tego co ma trzymać i sprawia że mój biust wygląda co najmniej nieatrakcyjnie (co można zobaczyć tu). Nie nie i jeszcze raz nie.

 zdjęcie autoplagiat z tego posta

I cycki, dosłownie, na brzuchu:/

9. Pluszaki

Niektóre są nawet urocze. Wszystkie dostajemy w prezentach. Głównie od ludzi którzy nie mają dzieci albo nie mieli ich dawno (jak moja babcia, na przykład). Zwłaszcza te wielkich rozmiarów. Albo wyjątkowo brzydkie i chińskie (kolejny raz - babcia i babcine koleżanki wiodą tu prym). Radocha dla Milly żadna, bo ona zabawek jeszcze zbytnio nie kuma (chyba że to tak, awansem, na czas kiedy pluszaki lubić zacznie). Graci to nasze małe mieszkanie i zbiera kurz. Może kiedy M. będzie starsza je docenię, póki co - noł-noł.

(zdjęcie stąd)

10. Gratisowe poradniki ze szpitala 

Pełne bzdur sprzedawanych przez producentów kosmetyków pielęgnacyjnych/akcesoriów do karmienia i innych producentów szmerów-bajerów. Wszystko jest dobre i wspaniałe, a że napakowane chemią i często-gęsto uczulające to już przecież nie ma żadnego znaczenia. Najbardziej kocham teksty o diecie matki karmiącej, które czasem przeczą same sobie (w odległości dwóch stron - pierwszy z brzegu przykład - wszystko co jesz ma być gotowane bądź gotowane na parze i lekkostrawne, dwie strony dalej - dużo świeżych warzyw i owoców - które bynajmniej niekoniecznie są lekkostrawne, albo - polecane: produkty zaierające wapń, tj. mleko, jogurty, sery -  a na kolejnej stronie mleko jako produkt zakazany - WTF?!). Także nie, darmowym lekturo-broszurom też mówię nie.

(zdjęcie stąd)

Wsioooo. A u Was? Macie coś co się nie sprawdziło na swoich listach? A może któreś z moich/naszych kitów to Wasze hity?


Pozdrawiamy,
z&m



Monday, 19 May 2014

M2 Praca wre - i kto ma w tym jaki interes

22:30. Poniedziałek.

Towarzysz Mąż ogląda 'Grę o Tron' a ja sprawdzam testy.

Życie jest niesprawiedliwe, chciałoby się rzec.

W końcu to ja mam urlop macierzyński (yyy... jasne. Widział ktoś kiedyś filologa na pełnowymiarowym macierzyńskim!?), ale... ale nie narzekam.

Sama chciałam. O moich rozkminach czy wrócić do pracy (tylko na parę poniedziałków, w końcu koniec roku szkolnego za pasem, a szkoło-językowy się kończy jeszcze wcześniej niż szkolno-szkolny) pisałam tu i trochę za Waszą namową, trochę za namową Towarzysza Męża, trochę za nieprotestem rodziców i trochę za swoją intuicją stwierdziłam że wchodzę w to.

Interes w tym mają wszyscy.

Ja mam parę godzin w tygodniu niebycia tylko mamą i niebycia postrzeganą przez pryzmat tego, że w gruncie rzeczy nią jestem. W pracy nikogo nie interesuje jak się ma moje dziecko (to znaczy może by i interesowało, ale to nie moje grupy, więc się nie dzielę, prywata zostaje w domu), ile robi kup, jak karmię, czy się wysypiam i jak ogarniam. W pracy jestem od uczenia i z zasady jedyna moja rola jest taka, żeby ludzie, z którymi mam styczność, więcej kumali anglojęzycznie po godzinie albo półtorej ze mną.

Moi rodzice mają wnuczkę na wyłączność przez około 4 godziny. Rozpieszczanie na maksa dozwolone, ale na szczęście mam mamę z tych przytomnych, która nie przesadza i nie nosi M. cztery godziny na rękach gdy ta tylko zakwili bo wie, że my potem zostaniemy z nią sami, a aż tyle rady nosić jej nie damy. Spacerują z nią, gadają do niej, dają jej jeść (o ściąganiu pokarmu i laktacji będzie wkrótce też), zachwycają się i przytulają. I noszą, a jakże, ale bez szaleństw na które ja bym się krzywiła. Dzięki, rodzice!

Towarzysz Mąż z całego pracowego zamieszania ma zadowoloną Towarzyszkę Żonę realizującą się na przestrzeni innej niż zmienianie pampersów (choć jestem niezła, przyznaję, nawet jeśli czasem oberwę strzelającą kupą w dziób) i karmienie piersią (też nie jest ze mną najgorzej, zwłaszcza lewy cyc daje radę, dziecko przybiera w tempie zastraszającym).

No i Towarzysz Mąż i ja niewątpliwie mamy z tego jeszcze pieniądze. Żadne szalone co prawda, ale budżet pieluszkowo-szczepionkowy trochę odciążymy.

Albo, chrzanić to, będzie na przyjemności. I tak, do kina ciężko się wyrwać, że już nie wspomnę o jedzeniu na mieście (jedna z moich wielkich pociążowych tęsknot), ale jestem pewna że coś wymyślimy.

Suma summarum więc, to chyba dobra decyzja była. Milly wydaje się nie mieć problemu z moją około czterogodzinną w sumie nieobecnością raz w tygodniu (do tej pory 2 z 3 razy kiedy była u dziadków większość czasu spacerowo przespała. Za pierwszym razem zostawiłam jej za mało mleka więc trochę marudziła, ale nie zniechęciło to dziadków, na szczęście. Nauczona doświadczeniem mleka zostawiam aż nadto i wszyscy są zadowoleni), a wszyscy inni sobie chwalimy.

Dziękujemy za rady więc, a praca... wre!

A Wy jak szybko wróciłyście do pracy po porodzie? A może wcale? Żałujecie w którąś stronę?

Pozdrawiamy Was ciepło,
z&m (popracowo reunited)

A oto parę archiwalnych uczniowych zdjęć:




A Milly sobie śpi...

 


Sunday, 18 May 2014

M2 Cioteczki

W naszym codziennym milo-opiekowaniu odwiedzają nas cioteczki.

Cioteczki czyli moje przyjaciółki, które urozmaicają nam dni, które mogły by być monotonne, ale między innymi dzięki tym wizytom nie są. My w ogóle jesteśmy kiepskie jeśli chodzi o rutynę, ale to temat na zupełnie inny post. O cioteczkach miało być.

Cioteczki rozpieszczają Milly ile wlezie, bez względu na to czy mają swoje dzieci czy nie. Przynoszą prezenty, noszą na rączkach, zabawiają, ciuciają, a przy okazji rozmawiają ze mną na zupełnie niedziecięce tematy co też jest super.

Dziewczynki, bardzo dzięki!

I zapraszamy jak najczęściej!

A jak tam Wasze znajomowe relacje? Przy dzieciach nasiliły się czy wręcz przeciwnie, ustały? A może kompletnie się zmieniły?



Cioteczka B. aka A jak się trzyma małe dziecko?

 Cioteczka O, która wie jak się trzyma małe dziecko bo sama ma dwie urocze dziewczynki


Przy okazji pochwalimy się jednym z około miliona prezentów od cioteczki O. - cudowny mięciutki śpiworko-otulacz. Milly co prawda nie cierpi się otulać, ale kiedy zapnę jej go tak że ma ręce na wierzchu (w sensie górą jej wychodzą) jest ok i na cieplejsze (ale nie upalne) dni do wózka świetnie się nadaje. Uwieeeelbiam.

A oto norweska cioteczka J. aka Czytam Twojego bloga więc spełniam Twoje życzenia. J. ostatnio wpada jak po sól ale lepszy rydz niż nic. Od J. Milly dostała Milly Misia (o nim tu), kolorowe pieluszki tetrowe które wymarzyłam sobie ja (o nich tu) a bardzo ostatnio przepiękną poduszkę z LaMillou która jest świetna do wózkai do Rocker Nappera i w ogóle i ach i och i jakim cudem ja jej jeszcze nie miałam?

A oto  Mill i jej nowa poduszka

 
Odwiedza nas też A.B.-B.,  Millusina mama chrzestna, tylko jesteśmy sirotki i nie robimy zdjęć, nie wiedzieć czemu. I jeszcze duuuużo mamy cioteczek na podorędziu i na pewno się będą co jakiś czas pojawiać. Dziewczyńskie towarzystwo bardzo dobrze robi na świeżo-dziecięce problemy.

Nooo, tyleż od nas. Udanej niedzieli, hawk.

z&m


Saturday, 17 May 2014

M2 Wina, wina, wina, WINA dajcie!

Zasadniczo alkoholu nie piłam od jakichś stu lat. Tak przynajmniej się czuję.

I nie żebym przedciążowo była jakoś wybitnie alkoholowa, bo nie, nie byłam. Z reguły to ja robiłam za kierowcę, a kiedy udało mi się przekonać Towarzysza Męża że teraz moja kolej żeby pić a nie prowadzić Towarzysz Mąż za każdym razem uważał że moje picie to marnotrawienie kierowcy, bo wypiwszy jedno piwo w Anglii ciągle można prowadzić (limit 0,8 promila, ale ja to jestem taka stara panikara że i polskie 0,2 to o 0,2 dla mnie za dużo) i o co mi chodzi i skoro już piję to mogłabym się napić porządnie. A ja jakoś nie lubię się napić porządnie.

Co nie znaczy że jakiś ze mnie abstynent-zapaleniec. Wódki nie tknę. Piwo wypiję, często nawet ze smakiem, zwłaszcza pszeniczne. Albo i dwa, też się zdarza, choć nie za często. Ale wino. Wino mnie gubi.

Wino najbardziej lubię do jedzenia, a że uwielbiam jeść, to uwielbiam i wino. Dwa lata mieszkania w Hiszpanii zrobiły swoje, winowo się wyszkoliłam i lampka (albo i pół butelki, a co!) wina po pracy i rozmowy do nocy na balkonie z Towarzyszem Mężem to jedne z moich najcudowniejszych wspomnień.

I to właśnie wina mi brakowało w ciąży, i wina mi brakuje teraz, przy karmieniu piersią. Teraz sytuacja była by o tyle do zrobienia gdybym się zaparła, że mogłabym poodciągać pokarmu na zapas, wypić tą lampkę i czy dwie, karmić mlekiem odciągniętym i wylewać to potencjalnie alkoholowe i spokojnie wrócić do karmienia piersią. W ciąży się tak nie dało. Tylko teraz... Nie chce mi się. Dużo babrania się z tym pokarmem jak dla jednej lampki wina. To znaczy - nie zrozumcie mnie źle - gdyby ktoś mi postawił tu flaszkę mojego ukochanego włoskiego Marzemino to może i bym się skusiła, ale tak... nie jest cała imprezka dla mnie warta zachodu. Ale wina, mimo lenia, się chce.

Nie pamiętam już gdzie usłyszałam czy przeczytałam o tym po raz pierwszy. Wino bezalkoholowe. Kiedy powiedziałam mojej mamie o jego istnieniu ona stwierdziła że no jasne, że takie jest, i nazywa się sok winogronowy. Ale co to to nie. Wino bezalkoholowe z założenia wygląda jak wino, smakuje jak wino, zachowuje wszystkie pro-zdrowotne właściwości wina tylko poddane procesowi dealkoholizacji właśnie alkoholu nie ma. I kalorii przy okazji dużo mniej, więc oprócz tego że świetne dla matek karmiących (mnie!), kobiet w ciąży (że też nie odkryłam tego w ciąży!) i kierowców (znów mnie!) to jeszcze świetnie się nadaje dla osób na diecie, gdyż 100ml takiego trunku to li i jedynie 18 kcal. Więc jak ktoś liczy kalorie (respect!) to za dużo się ich przy tym winie nie naliczy.

W przypływie gotówki (zasiłek macierzyński dotarł) zaszalałam i na stronie winabezalkoholowe.pl zamówiłam pięć butelek. Tak, ze 150 złotych na wino bezalkoholowe wydałam, człowiek przy zdrowych zmysłach puknął by się w głowę. Ale jako że mało która matka karmiąca z siedmiotygodniowym niemowlęciem jest przy zdrowych zmysłach zamówienie poszło. Towarzysz Mąż na szczęście akcję wspiera, jako ze wie jak bardzo lubię wino i podobnie jak ja tęskni do naszych winno-rozmowno-filmowych wieczorów. Co z tego że co drugi przy bezalkoholowym, to o kulturę picia wina chodzi, o piękny kieliszek, o dźwięk wina (choćby bezalkoholowego) uderzającego o jego ścianki, o zapach, o skojarzenia, o wspomnienia, o celebrację momentów, wieczorów, posiłków i wszystkiego, co celebrować się da, a przede wszystkim tego, czego się nie da.

Zamówienie złożyłam w środę wieczorem, w piątkowe południe był u mnie kurier z samego Gdańska, a z Gdańska na Śląsk odległość taka, że ciężko znaleźć dalsze w Polsce. Także przesyłkę uważam za ekspresową.

Oto otwarcie paczuszki i niewątpliwa radość na mojej długo-bezwinnej twarzy.

Wino jest pycha.

Owszem, nie smakuje alkoholowo, ale jak na erzatz jest całkiem udane. Zamówienia nie żałuję i winolubnym, a nie mogącym - polecam.

Polecam też śpiące dziecko do kompletu, dobrą kolację i w tym deszczu podkocowe przytulenie do Towarzysza Męża (w sensie - Waszego ekwiwalentu Towarzysza Męża) i obejrzenie jakiegoś cudownego filmu. I bardzo ale to bardzo polecam, jeśli jakimś cudem jeszcze nie widziałyście, brytyjski 'About Time' ('Czas na miłość') który na takie wieczory jest wręcz idealny.

Pozdrawiam,
nieskacowana i ciągle z półbutelką napoczętego wczoraj wina (bezalkoholowego)
z.-

 Paczka przyszła, otworzyć trzeba!

Porządnie, cholibka, zapakowane, pomocować się trochę z tym trzeba!

 Udało się! Jest radość!

!
 Już za parę chwil, za chwil parę...

 Moje Ci one!

 A w zamkniętej kieszonce, która myślałam że jest pusta, przy wyrzucaniu opakowań znalazłam małą butelkę białego musującego wina (też, rzecz jasna, bezalkoholowego) w gratisie od firmy. Na piknik idealna!

 Jest wino, jest kieliszek, jest uśmiech!

About Time...

No to zdrówko!

Friday, 16 May 2014

M2 Chrzcinowe prezenty

Dziś będzie fotograficznie, a rzadko tak u nas bywa. jak pisałam już trochę tu, czwartego maja ochrzciliśmy naszą dziewczynkę. To znaczy w sumie ja ochrzciłam, jako że Towarzyszowi Mężowi rzecz zwisała, ale nie utrudniał.

Oprócz oczywistych bynajmniej niematerialnych fantastycznych wspomnień millusine chrzciny zaowocowały mnóstwem fantastycznych prezentów. Tak więc oto nasze (yyy... Milly to jest, Milly) chrzcinowe prezenty:


Absolutny hicior na zamówienie (dzięki A.B.-B. i A.B.-B.owa mamo!) - Rocker Napper firmy Tiny Love podpatrzony u Ruby Soho a polecany mi w komentarzach pod tym postem. Milly uwielbia.




Pierwsza biżuteria. Podoba mi się bardzo (bardzo!) i zastanawiam się czy wypada pożyczyć od córki która nie ma jak zaprotestować :p Osobiście chrzcinowej biżuterii nie mam, ale mam za to komunijną i lubię i noszę (nooo... może poza zegarkiem). Dziękujemy Ojcu Chrzestnemu i Angielskiej Teściowej (zupełnie jakbym miała jakąś nieangielską).


Mimo tego że z zasady nie cierpię bibelotów i innych kurzołapaczy, ten od Mamy Chrzestnej mojej i Mamy Chrzestnej mojej córeczki wyjątkowo mnie zauroczył. No bo przecież czy to nie jesteśmy my? No identyczni przecież no!



Babcia Towarzysza Męża która Milly zobaczy dopiero za miesiąc kiedy ją wywieziemy wakacyjnie do UK posłała srebrną ramkę. Ramka ciągle czeka na oficjalne chrzcinowe zdjęcia, które będą gotowe niedługo.

  
W mojej świątecznej łiszliście (tu) pisałam o tym, że chciałabym takie właśnie pudełeczko. I tak, wiem że minęło pół roku,a le cierpliwość popłaca, doczekałam się i piękne jest! Przyjechało oczywiście z UK razem z moją Angielską Teściową.


I, również od Angielskiej Teściowej (szaleć to szaleć, nie? W ogóle moja angielska rodzina na chrzciny przyszła z walizką pełną prezentów dla M.)  jedna z pierwszych książeczek - historie dla dzieci o angielskim miejscu zamieszkania Towarzysza Męża (ha! kto zgadnie gdzie to?). Prezent trafiony w stu procentach, książki zawsze u nas w cenie. 


Książeczek dorobiliśmy się też dzięki mojej przyjaciółce M. i jej angielskiemu mężowi T. Set jest pięknie wydany, pięknie ilustrowany i ogólnie świetny. Siostrzenice Towarzysza Męża znają na pamięć cały zestaw, więc Milly i ja mamy trochę do nadrobienia.




Od siostry Towarzysza Męża przywędrował do nas set z Bambi. Mimo tego że jestem zdecydowanym przeciwnikiem Myszki Miki/Minnie i Hello Kitty dla niemowląt (to znaczy co kto lubi, ja nie lubię) i z całą moją miłością do Disneya dziecięcych ciuszków z ich wzorami raczej nie lubię - to ten zestaw mnie totalnie ujął. Mimo różu w ilości do porzygania jest dziewczyński i śliczny. I ze świetnej bawełny. Świetnie się nosi i pierze. Aż trudno uwierzyć że pochodzi z Asdy, a konkretnie z linii George at Asda (czyli tak jakby konkurencji F&F z Tesco. W ogóle jestem pod wielkim wrażeniem jakości Asdowych ciuchów i pewnie w ogóle bym na nie nie zwróciła uwagi zachłystując się tanim jak barszcz Primarkiem ale moja Angielska Teściowa, babcia dotychczasowo dwóch wnuczek, przetestowawszy chyba wszelkie możliwe marki za George at Asda i Nexta właśnie ręczy. Wszelkie podstawowe podomowe bodziaki i pajacyki też mamy georgowe i sprawdzają się super, polecam!) A zdjęcia z oficjalnej strony Asdy, a konkretniej stąd i stąd


Od cioci Towarzysza Męża za pośrednictwem Angielskiej Teściowej dostaliśmy też ten piękny zestaw... Yyyy... na roczek.


A od szwagierki jeszcze te cudne buciki. Tylko yyy... też na 9-12 miesięcy. 
PS. Dori, czyż one nie wyglądają znajomo?


Zestaw do odciskania stópek, super sprawa, choć jeszcze, wstyd się przyznać, nie odcisnęliśmy. Zadanie na weekend zdaje się. Ojciec chrzestny na bis.


Z alternatywnym spellingiem Millusiowego imienia Millie Miś. Nie wiem gdzie ma stać, jeszcze nie wykminiłam, więc mieszka w szufladzie i czeka na matki (czyli moje) bardziej kreatywne czasy. Oczywiście od Angielskiej Teściowej. 


No i lalka Milly (też z alternatywnym spellingiem) musi być. Tak, zgadliście, sprawka Angielskiej Teściowej.


Druga z nieobecnych ciotek Towarzysza Męża również przez Angielską Teściową posłała misia słusznych gabarytów...


Kartki te i więęęęęęcej jeszcze M. dostała też. Planuję jej zrobić chrzcinowy album zdjęciowo-kartkowy, więc wypatrujcie jakiegoś DIY.


I dostaliśmy też gotówkę za którą udało nam się kupić Tulę (a o Tuli tu, a obrazek stąd).


A rodzice moi hojnie zasponsorowali kulinarnie event w cudownym miejscu w moim ukochanym Parku Chorzowskim.

Także rozpieszczona została córka do granic niemożliwości. W wieku pięciu tygodni. Strach się bać co będzie dalej!

Ściskamy Was mocno w te deszcze i wiatry,
z&m