Tuesday, 11 November 2014

M8 No news is good news

... Jak mawia angielskie przysłowie. Owszem, trochę mnie nie było (ale do blogowych rekordzistek jeszcze trochę mi brakuje i tak, Judyta, do Ciebie piję :), ale wszystko pod kontrolą.

Polecieliśmy z Towarzyszem Mężem do naszej angielskiej rodziny na szybkie pięciodniowe długoweekendowe odwiedziny. Z pełną premedytacją byłam offline, bez fejsbuka, bez maila (ok, maila sprawdziłam ze dwa razy bo czekałam na ważne wiadomości egzaminowe, ale o tym zaraz), bez bloga i w ogóle bez wirtualnego świata, który na te parę dni zamieniłam na totalne życie życiem niewirtualnym, kontakty bezpośrednie, uśmiechy bez dwukropków i nawiasów, staromodne czytanie gazet i książekw  wersji papierowej zamiast czytania z ekranu telefonu/iPada/komputera a nawet kindla, ha, a rozmowy o tym, że fajnie by było się spotkać... na spotykanie się.

Tęskniłam, ale też dobrze mi było, nie powiem. Już jestem, z mnóstwem pomysłów na nowe posty (choć ciągle ograniczona długością dobry, niestety!), zresetowana, szczęśliwa. A w Anglii poza deszczem, który o tej porze roku był do przewidzenia, spotkały nas same dobre wiadomości.

Najważniejszą i największą sprzedała nam siostrzenica Towarzysza Męża oznajmiając, że po raz trzeci zostaniemy wujkami. A wiadomo, że takie wiadomości zawsze cieszą, że dobry kuzyn tudzież kuzynka nie jest zły (zła?) i że towarzysz zabaw w bardzo podobnym wieku in spe zawsze w cenie. Cieszymy się bardzo ich szczęściem.

Umówmy się, takiego niusa ciężko przebić. Więc ok, kolejne może go nie przebiją, ale też sprawiły mi trochę frajdy - primo to to, że zdałam mój próbny arcytrudny egzamin z warszawskiego kursu, a spodziewałam się, że może nie być tak różowo. Na szczęście do niepróbnego mam jeszcze trochę czasu (ale już coraz mniej, niestety, wszak trzeci grudnia za pasem) więc wszelkie braki nadrabiam (staram się!) w wolnych chwilach. Dowiedziałam się mailowo, stąd też moje totalne odwirtualnienie nie powiodło się stuprocentowo... ale wyniki egzaminu dobrym usprawiedliwieniem są, nie?

Ponadto zmieściłam się w najchudsze z chudych dżinsów w mojej szafie. Kupione w ramach motywacji na 'kiedy schudnę' jakieś 5 lat temu i nigdy nie noszone. Cóż, nie schudłam nigdy, aż do teraz. Nie mając szalonego wyboru w spodniach na mini-mikro angielskich zakupach postanowiłam kupić jeszcze jedną parę dżinsów (przeceny, TK Maxx, te sprawy), i jakież było moje zdziwienie kiedy z czterech różnych rozmiarów które wzięłam do przymierzalni najlepiej leżały te najmniejsze. Pierwszy raz w życiu schudłam bez najmniejszego wysiłku, niepostrzeżenie, nie stosując katorżniczych diet (ekhem ekhem, nie stosując nawet niekatorżnicznych diet, w końcu ciasto smakuje jesienią jak nigdy!) i bez biegania (bo ze względu na moje poporodowe kuku musiałam przestać biegać, ale w czwartek razem z moją panią fizjoterapeutką od poporodowego kuku zamierzam uskutecznić operację pod tytułem :'bieganie, reaktywacja', co jest kolejną dobrą wiadomością) tudzież jakiegokolwiek innego wysiłku fizycznego poza spacerami z Mill. Kocham karmienie piersią! Kocham pociążowe hormony! Kocham moje nowe małe spodnie!

Poza tym Mill nauczyła się sama siadać (zgodnie z przewidywaniami - z leżenia na boku i obrotu a nie z raczkowania, raczkować wszak dalej nie raczkuje, tylko obrotuje gdzie chce, wielce skutecznie zresztą, do tego stopnia skutecznie że pora na babyproofing mieszkania, zdaje się, po tym jak nauczyła się otwierać szufladę z kablami i wywaliła na siebie doniczkę z kwiatkiem - i zaniepokojonym melduję że nic się nie stało, ani Mill ani doniczce, ale sygnał jasny jest) i pękam z dumy. Poza tym gada jak najęta, szczerzy te swoje dwa słodkie zęby do wszystkich i jest tak luźna do podróżowania z, że mówiąc szczerze mienie dziecka w podróży bądź nie nie robi większej różnicy w kwestii komfortu. Cudowna jest ta dziewczynka, no. I oczywiście że ja tak myślę, bo jestem jej mamą, ale w ciągu ostatnich dni słyszałam to tyle razy że chyba naprawdę coś w tym jest (#skromnośćmojedrugieimię).

Radośnie więc u nas i dzieje się, na potęgę! Jeszcze chwila i pomyślę że coroczne jesienne dołki kompletnie nas ominą. A u Was jak tam? Też same dobre wiadomości? Mam nadzieję!

Pozdrawiamy polsko,
z&m


Bonfire night aka Guy Fawkes czyli ulubione angielskie święto Towarzysza Męża. Więcej do poczytania o nim tu. Udało nam się wyskoczyć do znajomych kiedy wieczorem Mill została z dziadkami. Poza nami zarówno Milly jak i dziadkowie wydali się być zadowoleni, choć Mill ponoć głównie spała.

Przytulańce z nową czytalniczką (a raczej: oglądaczką) bloga: kuzynką Ch.
(Cuddles with the new blog reader or - rather - viewer - cousin Ch. xxx)

 Kuzynka no 2 zwana Jojo i dziadek R.

 Poranne przytulanki z mamą czyli mną

I niepozowana drzemka w drodze na lotnisko. Zanim mama czyli ja wpadła na to żeby jednak może zdjąć czapkę (na szczęście nie bardzo późno na to wpadłam, no!), którą Mill nabyła w drodze mojego przerzucenia fokusu angielskich zakupów z siebie samej na swoje dziecko (choć umówmy się, nie poszalałam za bardzo z bagażem podręcznym) i wciągnięcie w to wszystko Angielskiej Teściowej, która stwierdziła że w sumie ona Milly dawno nic nie kupiła (bo nie kupiła, w rzeczy samej, aczkolwiek przecież nie ma musu) więc równie dobrze może jej fundnąć czapkę. Lubimy nową czapkę, nawet bardzo, aczkolwiek bardziej poza samochodem niż w.

I przepraszam za kiepską jakość zdjęć dzisiaj, no ale podróż, offline, chillout, te sprawy, nie chciało mi się taszczyć wielkiego aparatu, trudno. Jest trochę jak za dawnych blogowych czasów. Zdjęcia z iPhona, retro mode on.

Thursday, 6 November 2014

M8 Rocker Napper 3 w 1 Tiny Love - recenzja

Zamarzyłam o nim odkąd stwierdziłam, że chciałabym jakiś leżako-bujaczek dla Mill, a zobaczyłam go u Ruby Soho.

Na pierwszy rzut oka urzekł mnie jego oszczędny design, który w swojej prostocie i braku fisher-pricowej pstrokatości idealnie wpasowywał się w moją chęć niezagracania mieszkania okołodziecięcymi gadżetami w intensywnych bądź pierdząco-różowych kolorach, które może i sprawiają radość dziecku (choć w przypadku niemowlaka dla którego leżaczki tego typu są przeznaczone szczerze wątpię, zwłaszcza że niemowlęta w ogóle średnio kumają kolory, a moje niemowlę jest tego najlepszym przykładem, gdyż w pierwszych miesiącach życia największą fascynacją Mill była brązowa ściana z wymalowanym kremowym kwiatkiem - o, to tak!), ale dla rodziców, zwłaszcza tak estetycznie fiśniętych jak ja, nierzadko stanowią problem. A nawet jeśli nie problem to powiedzmy że lekki wyglądowy dyskomfort i poczucie dysonansu między tym jak sobie wyobrażamy nasze gniazdko (zwłaszcza jeśli naprawdę jest gniazdkiem z brakiem szalonego metrażu) a tym, jak ono wygląda po przyjściu na świat dziecka.

Kolory Rocker Nappera idealnie współgrające z naszym mieszkaniem od razu do mnie przemówiły. Ale i funkcje. Swojego czasu zastanawiałam się nad tym, czy chcę leżaczek wibrujący czy huśtający (a post o moich rozkminach ówczesnych podlinkowany na końcu tego tekstu), ale po zgłębieniu tematu (niezbadany do końca wpływ wibracji na dziecko) myślałam że skończy się na huśtawce... Ale skończyło się na Rocker Napperze, i nie żałuję. Funkcję wibracji i owszem on ma, ale szczerze mówiąc nie korzystaliśmy z niej za często - zresztą Mill nie wydawała się być wielką fanką. Umówmy się - nie dla wibracji go z Towarzyszem Mężem nabyliśmy (a nabyliśmy go drogą chrzcinowego prezentu od mojej i Mill chrzestnej-dziękujemy!). Mnie osobiście urzekła funkcja trzech poziomów nachylenia - na zupełnie leżąco z osłonką dookoła, co pozwala używać Nappera jak sama nazwa wskazuje jako bezpiecznego miejsca do drzemek (często stosowane u nas lata świetlne temu kiedy Mill spała w dzień w domu... Kiedy to było????), na półleżąco - co było świetne w funkcji klasycznego leżaczka bujaczka, kiedy nachylone pod kątem dziecko mogło obserwować mamę w akcji (gotuję obiad, patrz! biorę prysznic - oł jeeea! - kiedy Towarzysz Mąż wyjechał na sześć tygodni było to bardzo praktyczne. Dodatkowo dla dzieci z refluksem i ulewających - no wypisz wymaluj moja córka - ta pozycja półleżąca z głową wyżej była świetna i pomagała w opanowaniu tej niefajnej przypadłości) oraz na niemalże siedząco, co w przypadku rozszerzania diety zanim dziecko pewnie siedzi samo (kwestia zasadności rozszerzania diety zanim dziecko samodzielnie siedzi to zupełnie inna sprawa, ale nie oceniam, są różne sytuacje, i nie o tym jest ten post) jest super zanim maluch dorośnie do fotelika do karmienia z prawdziwego zdarzenia. Do tego płozy urządzenia można zostawić zagięte - wtedy możemy dziecko bujać (siłą ręczną bądź nożną) albo może bujać się samo - kiedy kopie w dolną partię leżaczka wprawia go tym samym w ruch, co z reguły wyzwala dziką falę radości (u Mill wyzwalało, w każdym razie). A kiedy chcemy żeby bujanie ustało nic prostszego - rozkładamy metalową blokadę (rozkładaną jak nogi stołu turystycznego, jednym ruchem) i voila - leżaczek-bujaczek zostaje leżaczkiem bez bujania.

I tak Rocker Napper rósł sobie razem z Milly, zmieniając się kiedy i w co potrzeba.

Do tego na stanie w urządzeniu plastikowy pałąk zakończony kwiatuszkiem (ale znów - nie jest jakimś wybitnie słodko-rozmemłano-niemowlęcym, tylko fajnym, obłym, nienachalnym - element komponujący się świetnie z niewzorzystym materiałem całego ustrojstwa) z którego wydobywają się melodyjki (dwie do wyboru, bardziej 'usypiająca' i bardziej 'energetyczna', o dwóch natężeniach głośności - wszystkie straszne. Szczerze piszę, no fatalne. Pech chce że moje dziecko je lubiło dość, a że są dosyć zaraźliwe nieraz słyszałam w tle Towarzysza Męża gwiżdżącego pod nosem ów rocker-napperowe melodyjki tudzież - o zgrozo - sama łapałam się na ich nuceniu. Do tego mrugające światełko z infantylnym obrazkiem (widocznym tylko od strony niemowlaka, więc luz) i dwie zabawki, do oglądania tudzież ciągnięcia i zdobywania. Zależnie od wieku dziecka, przypuszczam, bo u nas zaczęło się od tego że nie robiły na Mill żadnego wrażenia a teraz bezproblemowo je ściąga i wyrzuca i krzyczy żeby jej je podać. Życie, no.

A czy ma Rocker Napper jakieś wady (poza wymienionymi już melodyjkami)? Ano - jak dla mnie ma. Primo - dziecko zjeżdża. W każdej pozycji, pod nie wiadomo jakim kątem, zawsze te nogi dotykają dolnej krawędzi Nappera (co w pozycji półleżącej i leżącej jest zrozumiałe, grawitacja, te sprawy, ale w domniemanym leżeniu na płasko wkurzało mnie niemiłosiernie). Poza tym pasy nie wydają mi się być konieczne w pierwszych miesiącach życia, więc fajnie, gdyby była opcja ich wypięcia (bo po co mają gnieść z pod spodu takiego funkiel nówka niemowlaka, no po co). Jeszcze poza tym materiał, na którym ma leżeć dzidziuś jest jakiś taki sztuczny i nieprzyjemny - ja zawsze wykładałam dno prześcieradłem lub kocem, ale wtedy znikają pasy, więc coś za coś. W szycie na zamówienie specjalnego prześcieradełka na wymiar się nie bawiłam, bez przesady.

Ponadto producent deklaruje że leżaczek posłuży aż do roczku i bodajże 18 kilo - serioooo? Mill ma 7,5 miesiąca i jakieś obstawiam 8,5 kilo i powoli żegnamy się z naszym urządzonkiem (które w niedalekiej przyszłości zmieni tymczasowo lokum na piwnicę) z prostej przyczyny - leżenie - albo nawet siedzenie w nim jest za nudne i ruchliwe dziecko jakim jest Mill (a dopiero pisałam że nie raczkuje - no nie raczkuje, za to roluje się gdzie chce jak szalona) zwyczajnie nie wytrzymuje w wymaganej przez Nappera statycznej pozycji.

I tyle.

Czyli - summa summarum - warto było? W moim odczuciu warto. W pierwszych miesiącach po narodzinach Mill sprawdził się cudownie, używany często, gęsto i w wielu konfiguracjach. Dziecko zadowolone, mama zadowolona. Co więcej - ciągle wygląda jak nowy. Zupełnie nowy. Mimo intensywnej eksploatacji przez dobre pół roku nie ma na nim kompletnie żadnych śladów użytkowania, nic, nada. Ze swojej strony polecam, bardzo!

Tu strona producenta: KLIK
Tu recenzja Ruby Soho: KLIK
Tu o moich poszukiwaniach leżaczka-bujaczka idealnego: KLIK
Tu więcej o naszych prezentach na chrzciny: KLIK
A tu o niezastąpionych gadżetach świeżo-macierzyńskich: KLIK

A Wy jak, miałyście leżaczki-bujaczki? Huśtawki? Czy inne cuda w tym stylu? Sprawdziły się czy wręcz przeciwnie? Dajcie znać w komentarzach, przyda się dziewczynom robiącym taki research jak ja w ciąży.

Buziaki,
z&m




Monday, 3 November 2014

M8 Miejsca: Zwiedzamy Śląsk #1: Palmiarnia w Gliwicach

W zeszłym miesiącu postanowiliśmy z Towarzyszem Mężem (i, rzecz jasna, Mill) pozwiedzać trochę okolicznych miejsc - w sensie, postanowiliśmy, że takowe zwiedzać będziemy. Początkowo chcieliśmy co dwa tygodnie, ale z wizją co drugiego weekendu w Warszawie w najbliższej przyszłości postanowiliśmy mierzyć siły na zamiary i urządzać 'local sightseeing' raz w miesiącu, a co.

Na pierwszy rzut, w październiku, poszła palmiarnia w Gliwicach. Dużo słyszeliśmy, nigdy nie byliśmy. A to przecież rzut kamieniem.

A co to takiego ta palmiarnia? Ano, w wielkim mieście na Śląsku, w okolicach 1880 roku, w parku miejskim postawiono szklarnie, które początkowo miały spełniać zadanie hali wystawowych dla roślin egzotycznych... Ale tak już zostały, i najstarsze palmy w obecnym palmiarium rosną ta sobie już od jakichś dziewięćdziesięciu lat... Od tamtego czasu powierzchnia palmiarni wzrosła do około 2000m2, a najwyższy pawilon mierzy 22 m i największe z okazów mają dość miejsca żeby sobie spokojnie rosnąć (a rosną!). Poza palmami w palmiarni znajdziemy też różne małe zwierzątka i ogromne akwaria z niemałą kolekcją ryb egzotycznych (a więcej informacji dla zainteresowanych tu).

Jak było?

Ano, było super.

A oto kilka uwag technicznych jeśli o zwiedzanie Palmiarni z niemowlęciem chodzi:

a) Rodzice + niemowlę (albo i dwójka dzieci) wchodzą na bilecie rodzinnym za zawrotne 10PLN. Warto!
b) My przezornie nie zabraliśmy wózka, ale i z wózkiem się da, jak ktoś inaczej nie może (ale lepiej bez - można wrócić dołem, ale lepiej wejść po schodkach na górę i wrócić kładkami podziwiając okazy z góry')
c) Fenomenalna jest sala z rybami, w której jest prośba o zachowanie ciszy, czego kompletnie nie wydają się rozumieć niektórzy rodzice pozwalający swoim dzieciom na wrzask (ja rozumiem ekscytację, ale bez przesady)
d) W całej Palmiarni są ławeczki i nawet jeden stolik zdaje się gdzie można przycupnąć i nakarmić dziecko. Myślę że nawet przewinąć od biedy da radę, choć my nie musieliśmy tego robić. Jest też kawiarnia czyli kolejna okazja do karmienia.
e) Liście... Hmmm... Są interesujące. Polecam pilnować zapędy niemowlaków do naręcznego sprawdzania tego, bo Mill udało się jeden listek... tak... y.... tego... delikatnie... naruszyć. Myślałam że się spalę ze wstydu, ale na szczęście żadne nieprzyjemności nas z tego tytułu nie spotkały.

Czy polecam? Bardzo polecam!

A Wy jak? Zwiedzacie lokalnie z dzieciakami? A może możecie polecić nam co-nieco do zobaczenia w tym cyklu comiesięcznego zwiedzania? I co sądzicie o naszym pomyśle?

Ściskamy,
z&m












Saturday, 1 November 2014

M8 Wszystkich Świętych

Nie będzie słit foci z cmentarza. Nie będzie zdjęć z Mill z grobami w tle i podpisami w stylu 'Milly i prababcia N. (a o podobnych poczytacie u Hafiji). Ale nie będzie też oburzenia 'słowem grob(b)ing' (które uważam za całkiem fajny lingwistycznie i niekoniecznie obrazoburczy skrót myślowy od 'coroczne tourne po cmentarzach ze zniczami i kwiatami odbywające się w Polsce pierwszego listopada, ale to oczywiście kolejna dygresja i nie ma nic do rzeczy) i nie będzie niepotrzebnej spiny i świętego oburzenia nad wszystkimi którzy tego dnia nie potrafią silić się poczucie smutku i dostojności, jeśli kompletnie go nie czują. Nie będzie wspomnień o naszych najbliższych, którzy już odeszli (a przecież mogłyby być, okazja jest, że niby) ani patetycznej zadumy nad życiem i śmiercią.

Po co więc ten post?

Ten post to szybka refleksja. Refleksja o tym, że życie, mimo wszystko, mija bardzo szybko. Że marnotrawienie go na niepotrzebne unoszenie się (jak dzisiejsza spotkana pani, która dosłownie nawrzeszczała na moją rodzinę bo ośmieliliśmy się, ze względu na brak dowolnej manipulacji wózkiem na wąskich i wyboistych cmentarnych alejkach, zboczyć na chwilkę z iścia prawą stroną), na przejmowanie pierdołami, które za pięć minut nie będą miały kompletnego znaczenia. Szkoda życia na związki, które nie mają sensu, na kłótnie, na spiny, na niepotrzebne stresy, na pogoń za czymś, co kompletnie nie daje nam szczęścia. Szkoda życia na niecieszenie się życiem, po prostu.

W gruncie rzeczy Wszystkich Świętych to dla mnie całkiem optymistyczne święto. Dobrze jest pooglądać rodzinne albumy, posnuć wspomnienia o tych, których już nie ma, poprzypominać sobie ich ciekawe biografie i to, że byli dobrymi ludźmi. Dobrze jest też robić to wszystko w objęciach ukochanej osoby z nosem wtulonym w niemowlę pachnące niemowlęciem. I myśleć jakie mamy szczęście, że to niemowlę jest z nami, a  my z nim. Jak jest pięknie. Jak pięknie jest żyć.

z&m

Friday, 31 October 2014

M8 This is Halloween, this is Halloween...

Znacie tą piosenkę z filmu 'The Nightmare Before Christmas'? Ja filmu nie znam, bo wszelkie horrory i horroropodobne odpuszczam, jako że granica mojej wytrzymałości jeśli chodzi o banie się kończy się na Faktach TVNu, 'Walking Dead' do którego oglądania namówił mnie Towarzysz Mąż i 'Z archiwum X', które oglądałam, kiedy się jeszcze wszystkiego tak nie bałam.



Piosenka natomiast w głowie gra mi cały dzień. Halloween nigdy wybitnie nie obchodziłam. W zeszłym roku poszłam do mojej przyjaciółko-sąsiadki A. na domówkę, w piątym miesiącu ciągle jeszcze prawie niewidocznej ciąży i wróciłam pełna fantastycznego jedzenia, herbaty i wody mineralnej i naładowana imprezową atmosferą z którą wiedziałam że już wkrótce będę musiała się pożegnać (w sumie prawda, moje życie towarzyskie ogranicza się do spacerów i kawiarni, na imprezach nie bywam, ups). Wróciłam o drugiej nad ranem, dodajmy, i tylko dlatego że przyjaciółka A., też zresztą A., ale inne A., oblała mnie winem, a że miałam na sobie jedną z dwóch ciążowych par spodni, i pech chciał że trafiło na te jasnoniebieskie a nie te czarne, musiałam natychmiast pędzić do domu je zaprać. Fajnie było, no.

Poza tym zeszłorocznym wyskokiem twierdziłam że Halloween nie ma w naszej tradycji, że nie obchodzę, że to kolejne mikro-święto do nabijania przysłowiowej kabzy sklepom produkującym coraz to bardziej wymyślne Halloweenowe gadżety. Dziś trochę bardziej zgadzam się z Jackiem Żakowskim (a więcej o jego opinii można przeczytać tu) - i chcemy czy nie - Halloween się dzieje. A na dowód mam to że właśnie do moich drzwi zadzwoniła banda poprzebieranych dzieciaków oferując z angielska 'Cukierek albo psikus'. Poszłam w cukierek (jakaś kinder czekolada której nie lubię się jakimś cudem u mnie uchowała, choć myślę że wiele racji ma Ruby Soho twierdząc że uchowała się pewnie właśnie dlatego że jej nie lubię) i nawet, mimo zaskoczenia że sytuacja ma miejsce u mnie, w Polsce, w bloku, na nowoczesnym osiedlu, a nie w przystrojonym kościotrupio domku na idyllicznej amerykańskiej prowincji - w przytomności blogerskiego umysłu zapytałam czy mogę im zrobić zdjęcie. Dzieciaki najwyraźniej usatysfakcjonowane Kinder czekoladą wykrzyknęły ochocze 'TAAAAAK' i tym sposobem mogę się z Wami podzielić moim pierwszym w życiu aktywnym uczestnictwem w Halloween. Poza zeszłoroczną imprezą u sąsiadki to jest, i przebieranymi drinkami na mieście z czasów, kiedy mieszkałam w San Sebastian (ale to było taaaaaak dawno).

 Dzisiejsze cukierko-albo-psikuso przebierańce...

 ... i zamierzchłe czasy z Halloweenowej wigilii w Kraju Basków

Ponadto obdarowana przez Olgę z Instytutu Doświadczeń tematycznym bodziakiem dla Mill nie mogłam się oprzeć małej pierwszo-millo-halloweenowej sesji z dynią, no po prostu nie mogłam. Uwielbiam patrzeć na te zdjęcia i już z tyłu głowy myślę o bożonarodzeniowych. W gruncie rzeczy - chyba lubię Halloween. Można je oswoić. I wcale nie jest tak strasznie.







Zwłaszcza, kiedy na osłodę ciasto dyniowe, a do popicia herbata o smaku gruszki w czekoladzie.

A Wy jak? Świętujecie czy jesteście anty?

Buziaki,
z&m

PS. Jeśli macie ochotę na więcej zdjęć niemowląt w takim samym bodziaku z kościotrupkiem zapraszam do Ruby (tu) i Olgi (tu). Kropka i Pola prezentują się zaiste zacnie! Mam nadzieję że sesja z dziewczynkami w tym samym outficie jeszcze nam się uda.

Thursday, 30 October 2014

M8 Dobra Mama

Często zadaję sobie to pytanie. Czy jestem wystarczająco dobra? Co zrobić, żebym była lepsza? Jak zapewnić mojemu dziecku tą optymalną dawkę miłości, czułości i uwagi, żeby wychować je na wrażliwego, dobrego człowieka, który mając na uwadze dobro innych potrafi też dbać o siebie? Czy to w ogóle jest możliwe? Oczywiście, marzy mi się dziecko z charakterem, które jest wszak grzeczne, ale z osobowością - ale ile jest w tym mojego wpływu, ile to geny a ile ona sama w sobie? Jak tłumaczyć córeczce świat, uczyć co jest dobre a co złe tak, żeby słuchała? A teraz - czy staram się wystarczająco? Czy wymyślam dość zabaw/za bardzo stymuluję siedmiomiesięczne niemowlę, czy nie jestem z nią za dużo/za mało, czy jej dieta jest wystarczająco różnorodna/zbyt różnorodna?

Czasem chciałabym, instrukcję obsługi. Przez większość czasu polegam na intuicji i mam w domu roześmiane, pogodne dziecko - ale czy to dzięki mnie? Czy po prostu ten typ tak ma?

I jak to będzie dalej? Jakim dzieckiem, nastolatkiem, dorosłym będzie moja córka? I co ja mogę zrobić żeby ona była najlepszą wersją siebie?

Często zadaję sobie te pytania. Często obserwuję inne mamy i ich dzieci, wyciągam wnioski dla siebie - jedne podziwiam, inne - w myślach - trochę besztam (no ależ kurczę, kiedy mama na placu zabaw przez pół godziny wpatruje się w ekran swojej komórki ciągnięta przez dziecko za nogawkę spodni i proszona, ba, błagana wręcz o wspólną zabawę to szlag mnie trafia. I staram się nie oceniać, nie znam sytuacji, może to pilne, nie wiem. Ale dzieciaka szkoda). Zastanawiam się, zwyczajnie, jaką ja jestem mamą i jaką będę. Mam nadzieję, że taką, o jakiej marzy moja córka.

A inspiracją do tych rozważań dzisiejszych była wizyta O. O. to mama dwójki cudownych dziewczynek, Nikolki i Zuzi, między którymi jest rok i siedem miesięcy różnicy. O. ogarnia. O. panuje nad sytuacją totalnie i jest jedną z tych mam które budzą mój podziw, i to wielki. Dzieci O. trzylatka i półtoraroczniaczka, grzecznie się bawią, mówią 'proszę' i 'dziękuję', przepadają za warzywami i owocami a do słodyczy pochodzą z zadziwiającą dzieciom obojętnością. Dzieci O. sprzątają po zabawie, odkładają rzeczy na miejsce, ale w całej swojej grzeczności i uprzejmości widać że są dziećmi, bawią się radośnie i z zapałem. I tak, jak wszystkie dzieci, szukają granic, urządzają chwilowe sceny rozpaczy, ale ich mama doskonale sobie z tym radzi (nie, nie możesz bawić się aparatem. Płaczesz? Dobrze, usiądź tu na kanapie i się wypłacz i przyjdź jak będziesz spokojna, ok?). Cudownie się patrzy na O. i jej przychówek. I zdaję sobie sprawę że ich codzienność wcale nie musi być tak idealna jak ich wizyta dzisiaj. Ale bez żadnego przymusu przyznaję - niesamowicie się to obserwowało. Przed O., jej cierpliwością, stanowczością kiedy trzeba i miłością okazywaną na każdym kroku - totalnie chylę czoła.

Mam nadzieję że też mi się tak uda.

A Wy, macie podobne myśli, czy kompletnie nie wybiegacie tak daleko w przyszłość? I znacie mamy które podziwiacie?

Ściskamy,
z&m







Wednesday, 29 October 2014

M7 Siedem zmian na siedem miesięcy

Po niedawnym skoku rozwojowym (no chyba, bo co innego by to mogło być to nie wiem) wróciła moja piękna, roześmiana (już wcale nie bezzębnie!) córeczka. Córeczka, która w dodatku kończy dziś siedem miesięcy. Że kiedy, że jak, że już?

Siódmy miesiąc był niejako przełomowy, wszak duuuuużo się zmieniło:

1) Rozszerzyła Mill dietę. Początkowo bardzo zasadzałam się na BLW, ale doszłam do wniosku że nie jestem ortodoksem i nie będę przyprawiać panikującej rodziny o potencjalny zawał serca, w związku z czym doszłam do wniosku że przez kilka miesięcy Mill może równie dobrze jeść też trochę papek. Tym samym uprawiamy radosną żywieniową twórczość. Póki co nie mamy regularnych pór posiłków (Mill jest karmiona piersią na żądanie, o różnych porach kładzie się spać i o różnych wstaje i od tego - i paru innych czynników jak na przykład rozkład dnia mój i Towarzysza Męża - uzależnione jest często-gęsto jej karmienie. Posiłki niemleczne dostaje dwa lub trzy razy dziennie i są to owoce (rano) lub warzywa (po południu/wieczorem). Poza tym kawałki warzyw lub/i owoców których jednak póki co używa głównie do zabawy i rzucania, choć czasem cośtam skubnie. Raz dostała królika, ale na mięcho zdecydowanie jeszcze nie pora o czym dał nam znać układ pokarmowy (biegunkę miała jak nic, no) więc powróciłyśmy do warzyw i owoców. Czasem załapuje się Mill na piętkę chleba, ale kaszek, kleików i innych cudów przy jej ponad ośmiu kilo zdecydowanie nie potrzebuje. Myślę że niedługo dodam jajko, no ale w siódmym miesiącu już nie zdążę, peszek.

Powiązane posty:
M5 Dieta Mill
M5 Rozszerzać-nie rozszerzać? 
M6 BLW - czym to się je?
M7 Kolacja semi-BLW
M7 Czy niemowlę musi mieć rozmiar XS?


2) W końcu doszłyśmy do ładu i składu z pupą. W siódmym miesiącu, co zresztą zbiegło się z rozszerzeniem diety, ale nastąpiło jednak ciut wcześniej, nareszcie mam niemowlaka z pupcią niemowalaka, a hardcorowo fatalna pupa pozostała (tfu tfu) koszmarnym wspomnieniem. Z perspektywy czasu moja rada jest taka - żaden, ale to żaden krem do pupy nie pomoże jeśli układ pokarmowy jest niedojrzały - tak było u nas. Miała Mill antybiotyki (dwa!), była u pediatry, dermatologa i gastrologa i absolutnie nic nie pomogło... poza czasem. Teraz przysłowiowa 'dwójka' zamiast co pieluchę pojawia się raz albo dwa dziennie, ma normalną (w sensie niebiegunkową) konsystencję i nie powoduje moich matczynych łez bezsilności wylewanych hektolitrami w pierwszych miesiącach życia Mill.

Powiązane posty:
M1 Odparzona pupa + mleko fuuuj
M4 Do dupy

 3) Ulewanie, które myślałam że nigdy, ale to nigdy się nie skończy - kompletnie przestało być problemem. To znaczy - nie zrozumcie mnie źle - jakiś rzyg od czasu do czasu się jeszcze trafi, ale skala problemu jest zdecydowanie bez porównania, a dni w jednym outficie od rana do wieczora coraz więcej. Jakoś tak się to stało niepostrzeżenie, a pomyśleć że jeszcze parę miesięcy temu dzień bez nieoddziecięco usyfionej bluzki (mojej) wydawał się jakąś kompletną abstrakcją...

Powiązane posty:
M1 Odparzona pupa + mleko fuuuj
M2 Ulewam to!

4) Zęby wylazły. Pierwsza prawa dolna jedynka w trzy dni po ukończeniu szóstego miesiąca a jakiś tydzień później do kompletu lewa dolna jedynka. I tak sobie rosną te zębiszcza, ale póki co córeczka jest dla mnie łaskawa i niespecjalnie mnie gryzie.

M3 Zęby i inne lekarskie statystyki
M6 Depresja pourlopowa (?)
M6 I mamy troszeczkę kataru... aspirator Katarek 
M7 Ciuciok aka dziewczyna z zębem na przedzie


5) Bunt butelki. Kiedy Mill była zupełnie malutka, a ja wróciłam na kilka godzin do pracy moje mleko z butelki piła bezproblemowo i chętnie. Na spacerach też zdarzało mi się mieć butelkę, ale nie za długo, wszak niewątpliwą zaletą karmienia piersią jest brak konieczności babrania się z butelkami. W samolocie do Anglii też przy starcie i lądowaniu piła bezproblemowo z butelki a ja tylko się cieszyłam że ona taka niewybredna. No i skończyło się rumakowanie. Teraz tylko cyc lub posiłek niemleczny (choć wczoraj Babci Pra udało się ponoć jej dać butelkę kiedy spała w wózku i wypiła całą, ale to nowość, więc jest światełko w tunelu). Tym samym mój wyjazd na około 40h i zostawienie Mill pod troskliwą opieką Towarzysza Męża, Matki Polki, Dzidka i Babci Pra przestało wchodzić w grę i w siódmym miesiącu życia już dwa razy zaliczyła wizytę w stolicy. Podróżowanie na szczęście bez zmian, dalej uwielbia.

Powiązane posty:
M1 Butelka
M2 Praca wre - i kto ma w tym jaki interes
M3 Podróż samolotem z niemowlęciem
M7 Zmiany, syndrom wicia gniazda i blogowy przestój in spe
M7 Hardcore, mamy hardcore

6. Bunt łóżeczka. Było tak: Mill po wieczornej kąpieli zasypiała przy cycku, zostawała odtransportowana do swojego łóżeczka, budziła się w nocy raz albo dwa na karmienie naśpiochowe i spała dalej, około 5-6 wstawała na kolejne karmienie i zostawała już z nami w łóżku do 8 lub 9 rano, chyba że my wstawaliśmy wcześniej to wstawała z nami. Teraz... cóż... Spanie w swoim łóżku wychodzi jej znacznie gorzej. Jest niespokojna, budzi się co godzinę albo i częściej wieczorem, więc tym samym wylądowała w naszym łóżku. Oboje lubimy współspanie (które świetnie nazwała Magda-Logomatka w tym poście), że już nie wspomnę o Mill, ale chyba na dłuższą metę nie jest to rozwiązanie dla mnie, więc wkrótce próby ponownego usypiania w swoim łóżeczku zostaną podjęte.

Powiązane posty:

M4 Krótko i na temat
M5 Operacja: łóżeczko

7. Siedzi!!!!! Samej udało jej się usiąść raz (zainteresowały ją sznurówki w tenisówkach), ale wiadomo ze praktyka czyni mistrza. Cały czas się podnosi i próbuje, a moja ulubiona pani z fizjoterapii do której ją zabrałam ostatnio zmartwiona tym że nie przejawia najmniejszej ochoty leżenia na brzuchu i raczkowania (obejrzawszy ją ulubiona pani z fizjoterapii stwierdzila że nie mam się czym martwić, rozwija się prawidłowo i wszystko jest ok, ale zwyczajnie wygląda na to że będzie jednym z tych dzieciaków które etap raczkowania po prostu pomijają) powiedziała że mam jej dać ze dwa tygodnie i prawdopodobnie będzie siadać sama. Póki co siedzi posadzona i to uwielbia. A ulubiona pani z fizjoterapii przy okazji pokazała mi jak mam z nią ćwiczyć (skracając jeden bok a wydłużając drugi w leżeniu na boku), powiedziała że jest silna, śliczna i pogodna (no bo jest!) i mam sobie nie zaprzątać głowy zanadto jej niechęcią do raczkowania - bo bywa, no. Tym samym uroczyście nie zaprzątam sobie tym głowy.

Powiązane posty:
M7 Fizjoterapia poporodowa


A u Was jak? Też jakieś duże zmiany ostatnio?

Ściskamy,
z&m