Polecieliśmy z Towarzyszem Mężem do naszej angielskiej rodziny na szybkie pięciodniowe długoweekendowe odwiedziny. Z pełną premedytacją byłam offline, bez fejsbuka, bez maila (ok, maila sprawdziłam ze dwa razy bo czekałam na ważne wiadomości egzaminowe, ale o tym zaraz), bez bloga i w ogóle bez wirtualnego świata, który na te parę dni zamieniłam na totalne życie życiem niewirtualnym, kontakty bezpośrednie, uśmiechy bez dwukropków i nawiasów, staromodne czytanie gazet i książekw wersji papierowej zamiast czytania z ekranu telefonu/iPada/komputera a nawet kindla, ha, a rozmowy o tym, że fajnie by było się spotkać... na spotykanie się.
Tęskniłam, ale też dobrze mi było, nie powiem. Już jestem, z mnóstwem pomysłów na nowe posty (choć ciągle ograniczona długością dobry, niestety!), zresetowana, szczęśliwa. A w Anglii poza deszczem, który o tej porze roku był do przewidzenia, spotkały nas same dobre wiadomości.
Najważniejszą i największą sprzedała nam siostrzenica Towarzysza Męża oznajmiając, że po raz trzeci zostaniemy wujkami. A wiadomo, że takie wiadomości zawsze cieszą, że dobry kuzyn tudzież kuzynka nie jest zły (zła?) i że towarzysz zabaw w bardzo podobnym wieku in spe zawsze w cenie. Cieszymy się bardzo ich szczęściem.
Umówmy się, takiego niusa ciężko przebić. Więc ok, kolejne może go nie przebiją, ale też sprawiły mi trochę frajdy - primo to to, że zdałam mój próbny arcytrudny egzamin z warszawskiego kursu, a spodziewałam się, że może nie być tak różowo. Na szczęście do niepróbnego mam jeszcze trochę czasu (ale już coraz mniej, niestety, wszak trzeci grudnia za pasem) więc wszelkie braki nadrabiam (staram się!) w wolnych chwilach. Dowiedziałam się mailowo, stąd też moje totalne odwirtualnienie nie powiodło się stuprocentowo... ale wyniki egzaminu dobrym usprawiedliwieniem są, nie?
Ponadto zmieściłam się w najchudsze z chudych dżinsów w mojej szafie. Kupione w ramach motywacji na 'kiedy schudnę' jakieś 5 lat temu i nigdy nie noszone. Cóż, nie schudłam nigdy, aż do teraz. Nie mając szalonego wyboru w spodniach na mini-mikro angielskich zakupach postanowiłam kupić jeszcze jedną parę dżinsów (przeceny, TK Maxx, te sprawy), i jakież było moje zdziwienie kiedy z czterech różnych rozmiarów które wzięłam do przymierzalni najlepiej leżały te najmniejsze. Pierwszy raz w życiu schudłam bez najmniejszego wysiłku, niepostrzeżenie, nie stosując katorżniczych diet (ekhem ekhem, nie stosując nawet niekatorżnicznych diet, w końcu ciasto smakuje jesienią jak nigdy!) i bez biegania (bo ze względu na moje poporodowe kuku musiałam przestać biegać, ale w czwartek razem z moją panią fizjoterapeutką od poporodowego kuku zamierzam uskutecznić operację pod tytułem :'bieganie, reaktywacja', co jest kolejną dobrą wiadomością) tudzież jakiegokolwiek innego wysiłku fizycznego poza spacerami z Mill. Kocham karmienie piersią! Kocham pociążowe hormony! Kocham moje nowe małe spodnie!
Poza tym Mill nauczyła się sama siadać (zgodnie z przewidywaniami - z leżenia na boku i obrotu a nie z raczkowania, raczkować wszak dalej nie raczkuje, tylko obrotuje gdzie chce, wielce skutecznie zresztą, do tego stopnia skutecznie że pora na babyproofing mieszkania, zdaje się, po tym jak nauczyła się otwierać szufladę z kablami i wywaliła na siebie doniczkę z kwiatkiem - i zaniepokojonym melduję że nic się nie stało, ani Mill ani doniczce, ale sygnał jasny jest) i pękam z dumy. Poza tym gada jak najęta, szczerzy te swoje dwa słodkie zęby do wszystkich i jest tak luźna do podróżowania z, że mówiąc szczerze mienie dziecka w podróży bądź nie nie robi większej różnicy w kwestii komfortu. Cudowna jest ta dziewczynka, no. I oczywiście że ja tak myślę, bo jestem jej mamą, ale w ciągu ostatnich dni słyszałam to tyle razy że chyba naprawdę coś w tym jest (#skromnośćmojedrugieimię).
Radośnie więc u nas i dzieje się, na potęgę! Jeszcze chwila i pomyślę że coroczne jesienne dołki kompletnie nas ominą. A u Was jak tam? Też same dobre wiadomości? Mam nadzieję!
Pozdrawiamy polsko,
z&m
Bonfire night aka Guy Fawkes czyli ulubione angielskie święto Towarzysza Męża. Więcej do poczytania o nim tu. Udało nam się wyskoczyć do znajomych kiedy wieczorem Mill została z dziadkami. Poza nami zarówno Milly jak i dziadkowie wydali się być zadowoleni, choć Mill ponoć głównie spała.
Przytulańce z nową czytalniczką (a raczej: oglądaczką) bloga: kuzynką Ch.
(Cuddles with the new blog reader or - rather - viewer - cousin Ch. xxx)
Kuzynka no 2 zwana Jojo i dziadek R.
Poranne przytulanki z mamą czyli mną
I niepozowana drzemka w drodze na lotnisko. Zanim mama czyli ja wpadła na to żeby jednak może zdjąć czapkę (na szczęście nie bardzo późno na to wpadłam, no!), którą Mill nabyła w drodze mojego przerzucenia fokusu angielskich zakupów z siebie samej na swoje dziecko (choć umówmy się, nie poszalałam za bardzo z bagażem podręcznym) i wciągnięcie w to wszystko Angielskiej Teściowej, która stwierdziła że w sumie ona Milly dawno nic nie kupiła (bo nie kupiła, w rzeczy samej, aczkolwiek przecież nie ma musu) więc równie dobrze może jej fundnąć czapkę. Lubimy nową czapkę, nawet bardzo, aczkolwiek bardziej poza samochodem niż w.
I przepraszam za kiepską jakość zdjęć dzisiaj, no ale podróż, offline, chillout, te sprawy, nie chciało mi się taszczyć wielkiego aparatu, trudno. Jest trochę jak za dawnych blogowych czasów. Zdjęcia z iPhona, retro mode on.







