Kiedy mówię TM żeby może nie pił już piwa w okolicy jego urodzin (albo załadował pralkę, albo wyniósł śmieci, czy cokolwiek w ten deseń) nieodmiennie słyszę, że to jego 'birthday week' czyli urodzinowy tydzień. Tydzień urodzinowy od tygodnia nieurodzinowego różni się tym, że wcale nie ma siedmiu dni tylko dziewięć, bo wlicza się w niego łikend przed i łikend po. Mój birthday week zaczął się więc od dwudniowego zapieprzu w stolicy, ale jako że ja nigdy nie obchodziłam niczego tak długo (niczego!) to chyba się nie liczy. Od dzisiaj (mimo tego że poniedziałek to początek tygodnia, ale w poniedziałek nie wiedziałam jak się nazywam, czyli mojo-klasycznie ostatnio, ale sama się już znudziłam tym tematem więc Wam oszczędzę) postanowiłam jednak trochę poświętować. -Kochanie, Milly nie śpi, Ty idź z nią na nocnik. 6:40 rano. Towarzyszowi Mężowi wyszły oczy z orbit wszak takie rzeczy tylko w erze żony mocno podziębionej, a tu po przeziębieniu ani śladu. - It's my birthday week - odpowiedziałam tak słodko jak tylko umiałam (a Ci co mnie znają zauważą z pewnością że słodkie odpowiadanie jest zdecydowanie nie w moim stylu), a TM przewrócił oczami - i - co zrobić, poszedł z Milly na nocnik. 'Birthday week' śmierdzi mi więc nową świecką tradycją w naszym domu. Szaleć to szaleć.
* * *
Znacie Ruby Soho? No kogo ja pytam, no jasne że znacie! Ruby Soho oprócz wspaniałego bloga ma też całe mnóstwo innych zalet, które też na pewno znacie. A jedną z nich dość zapewne subiektywną i ocenianą z mojego punktu widzenia, jest to, że mieszka dosyć blisko. I to, że chodzi do fryzjera (wróć, chodzą do fryzjera, wszyscy u Ruby!) dwie ulice ode mnie. I jeszcze to, że ja pracuję popołudniami, a jej Małż ma pracę na zmiany i w związku z tym wolne czasem w środku roboczego tygodnia i to w godzinach dość umownie porannych (wiecie... tu z rozrzewnieniem wspominam czasy kiedy pobudki w okolicach 9:00 były dla mnie synonimem zrywania się o świecie). I takim to sposobem, kiedy cała rodzina umówiona jest do fryzjera w godzinach okołopołudniowych udaje nam się umówić czasem na jakiś spacer w parku albo kawę. Albo śniadanie. Czy coś. Lubimy się pozablogowo, no, po prostu.
***
Dziś umówiwszy się na przedfryzjerową kawę z rodziną Ruby Sohów przygotowałam szybkie śniadanie (wszak odkryłam przecudowną lokalną piekarnię francuską, a takich znalezisk nie wolno zatrzymywać tylko dla siebie! Napiszę o niej niebawem. A śniadanie w zamyśle miało być pięknie podane, blogowo-odpowiednie i zdjęciowo-kadrowo ustawialne. Miało mieć podkładki w chevron i białe naczynia z serwetkami w gwiazdki w tym sych samych kolorach co podkładki. Widziałam to juz w mojej głowie, widziałam, no! Ale z braku podkładek, serwetek w gwiazdki i czasu było jak zwykle), a w drzwiach zastałam to:
Tak, to jest beza. Najlepsza beza jaką w życiu jadłam. Specjalnie dla mnie. Z taktowną jedną świeczką.
No i co ja mam więcej napisać, no. Wzrusz nad wzrusze. Takie niespodzianki lubię, oj bardzo. To znaczy - nie zrozumcie mnie źle - i bez bezy lubiłabym Ruby Sohów równie mocno... Ale jest mi szalenie miło, ciepło, cudownie. Czuję się ważnie i w całym tym zalataniu złapałam oddech. Przyjaciele są. Są, starają się i czekają, aż czas okaże się łaskawszy.
Uwielbiam <3
Ściskamy Was mocno,
z&m
WOW! Ależ niespodzianka :)))
ReplyDeleteA cóż było przełożeniem bezy (wybacz ciekawość, chcę skonfrontować z Tomkowymi przełożeniami bezowych tortów).
:) fajnie przenieść znajomości internetowe na życie prywatne :)
ReplyDeleteNaslonecznej.blogspot.com
Wspaniała niespodzianka.
ReplyDeleteSuper miec takich przyjaciół :-) a tort bezowy mmm na pewno pychaaa :-)
ReplyDelete"Birthday week"? :D Oj ja, że też ja wcześniej nie słyszałem o takim jakże przemiłym tygodni :P Chyba będę musiał u siebie taki wprowadzić bo pachnie on słodkim "obowiązkiem świętowania" ;P Beza - aż ślinka cieknie na sam widok! Tacy przyjaciele, to rzeczywiście wielki skarb! :) Pozazdrościć :) Pozdrawiam
ReplyDeleteAbsolutnie BOSKO! :D
ReplyDelete