Sunday 29 June 2014

M3 Sielsko angielsko

Dzisiaj Milly kończy trzy miesiące. Ćwierć roku, kawał czasu - a jednocześnie tak niewiele. Fakt że jest z nami wydaje się być czymś najbardziej naturalnym na świecie. Uwielbiam fakt, że jest. Uwielbiam naszą małą rodzinę.

Jak wiecie jesteśmy z Mill u tesciów. Jak jest? Sielsko-angielsko. Nawet pogoda się poprawiła! Czas spędzamy aktywnie i intensywnie, tak jak lubimy najbardziej, ale zdarzają się i chwile lenistwa (jak to w wakacje!), picia nieskończonych kubków herbaty z mlekiem, oglądania programów do których oglądania wstyd się przyznać w telewizji (nie samym mundialem człowiek żyje) i czytania książek (moja angielska guilty pleasure - bardziej ambitne lektury zawsze tu zamieniam na dziewczyńskie książki, pochłaniając je tonami. Kończę nową Sophie Kinsellę, a w kolejce czekają jeszcze dwie lektury z podobnie mało powalającej intelektualnie półki, ale za to jakie relaksujące!). Oto mała próbka tego czym się zajmujemy kiedy jesteśmy w UK.

Dzień 1: CZWARTEK

Mąż Angielskiej Teściowej odbiera nas z lotniska, wyjątkowo bez teściowej bo ta ma imprezę pożegnalną koleżanki z pracy która przechodzi na emeryturę (serio - impreza nie dość że w czwartek to jeszcze o drugiej po południu. Emerycko w rzeczy samej mimo tego że moja teściowa emerycka bynajmniej nie jest, mimo tego że na emeryturze). Okazuje się że zamontowanie bagażnika dachowego typu trumna i brak Angielskiej Teściowej to dobry ruch, bo z walizką Towarzysza Męża spakowaną na dwa miesiące, moim plecakiem, plecakiem Towarzysza Męża, torbą na pieluszki, wózkiem Milly i Milly zajmujemy jednak dość dużo miejsca w nie tak znów dużym gabarytowo samochodzie teściów.

Fotelik na szczęście jest (po historii przyjaciółki M. której angielski teść pojawił się na lotnisku odebrać ją, jej angielskiego męża i ich dwuletniego synka bez fotelika wolałam się upewnić 10 razy że Angielska Teściowa fotelik załatwi, bo jak nie to taszczyłabym mój polski ze sobą. Fizycznie mając do ogarnięcia wózek, dziecko, torbę i plecak mogło by to być trudne, ale bez fotelika ani rusz, co w UK mimo wszystko nie jest aż tak oczywiste jak w Polsce). Nieważne że to fotelik 9-18 kilo, za to z najwyższej półki. Na najmniejszym ustawieniu Mill pasuje jak ulał i lepszy rydz niż nic.

Przyjeżdżamy, dom Angielskiej Teściowej pachnie domem Angielskiej Teściowej. Ciężko określić co to za zapach, ale bardzo go lubię. Dla mnie to zapach wypoczynku, czytania książek i braku spraw do natychmiastego załatwienia.

Herbata, tosty i spotykamy się u Angielskiego Teścia który jeszcze nie widział wnuczki. Na chrzciny się nie pofatygował i ogólnie jakoś mało mój Angielski Teść jest dziecięco-szaleńczy. Angielski Teść to stary (sorry teściu!) hipis, który co rusz wyskakuje z pomysłami typu 'Sprzedaję cały dobytek i wyjeżdżam na Goa, gdzie będę żył na łódce i łowił ryby'. Ale serce ma dobre i kocha swoje dzieci i wnuki nad życie, nawet jeśli nie zawsze umie to okazać. U Angielskiego Teścia dołączają do nas siostra Towarzysza Męża, jej dwie córeczki i mąż. Mill po dniu pełnym wrażeń i małej ilości snu jest dosyć marudna i po 5 minutach usypia. Sorry Winnetou, następnym razem może będzie mniej śpiąca.

Wracam z nią do domu a Towarzysz Mąż odwiedza swojego najlepszego przyjaciela M. Nie czekam na niego i podobnie do Milly idę spać. Dla mnie to też był długi dzień.

Apropos spania - Angielska Teściowa stanęła na wysokości zadania i załatwiła nawet łóżeczko turystyczne dla Mill. Ale zostawiliśmy ją spać w gondoli a rano przy karmieniu została, tak jak w domu, spać z nami. Póki co tak właśnie śpimy, ale dziś (niedziela) planujemy łóżeczko owe wypróbować (no bo co, ma się zmarnować?)

 Fotelik

 Z nowopoznanym dziadkiem i przypadkowym butem Towarzysza Męża na pierwszym planie

Szalejące i szalone siostrzenice TM

Dzień 2: PIĄTEK

Wydarzeniem dnia jest wieczorne wesele, na które szykujemy się od niemalże rana. Oszczędzamy się w sensie. Pilnujemy, żeby Mill się wyspała. Ja od rana kombinuję co założyć, bo od leje i chłodno, a ja mam przyszykowane sandałki i letnią sukienkę (w końcu poszłam w sandałkach i letniej sukience, bo mimo tego że było szaro i buro, to wcale nie jakoś mega zimno). Mill ma plan b w postaci bodziaka z kołnierzykiem do założenia pod sukienkę i rajtuzków. Wygląda bosko.

A, poza tym wykąpaliśmy ją, a właściwie Towarzysz Mąż ją wykąpał w dużej wannie teściów. Problemów brak, i nawet plecy dały radę. A Mill na imprezę mogła iść świeżutka i pachnąca.

Wesele jest nietypowe. Ślub Państwo Młodzi (kuzyn Towarzysza Męża) wzięli na Cyprze 12 czerwca w małym gronie, a po powrocie urządzili weselną imprezę dla tych, którzy nie mogli być na ślubie. Była cała wielka rodzina Towarzysza Męża więc w końcu była okazja żeby poznać Milly.

Parę wniosków poimprezowych:

1) Mam najgrzeczniejsze dziecko świata. Na początku rozdawała uśmiechy na prawo i lewo i świetnie znosiła przerzucanie z rąk do rąk. Kiedy jej się znudziło i się zmęczyła dała dość głośny sygnał że pora na zmiany, nakarmiłam ją, wsadziłam w Tulę i przespała 4 godziny. Światła disco, głośna muzyka beznadziejnego skądinąd didżeja i ludzie krzyczący nad jej uszami (trzeba było krzyczeć żeby można było rozmawiać) kompletnie jej nie ruszały aż do dotarcia do samochodu, w którym ekwilibrystycznie nakarmiłam ją kiedy była już zapięta w foteliku, po czym poszła dalej spać i spała do rana.

2) Polskie vs angielskie wesela - zdecydowane 1:0 (na angielskich byłam 3 do tej pory i wszystkie podobnie nudne. Plus polityka buy your own drinks jest jakimś kompletnym nieporozumieniem).

3) Za to miejsce było prześliczne (dla zainteresowanych: tu) i fajnie było zobaczyć całą rodzinę w dobrych humorach. Świetnym pomysłem była budka ze zdjęciami i mnóstwo śmiesznych akcesoriów, w których można było pozować do zdjęć i od razu je drukować. Świetna sprawa!

4) Jedzenie bez szału, nie ma się co oszukiwać. Dobrze że nie tknęłam kiełbasek, bo załatwiły Towarzysza Męża i jego szwagra.

5) Ale ogólnie było ok. Uwielbiam wesela!


A to moja Angielska Teściowa. I ja, w weselnej budce do robienia zdjęć. Wybaczcie co najmniej wątpliwą jakość zdjecia, ale to zdjęcie zdjęcia, zrobione iPhonem po zachodzie słońca, więc dziwne by było, gdyby szał jakościowy był. 

A tak wygląda cała seria czterech szalonych zdjęć. Na załączonym obrazku nasza trójka + siostrzenice TM.

 Ch., Milly i ja. Double-babed.

I w końcu, Mr & Mrs

Dzień 3: SOBOTA

Kolejny intensywny dzień (jak codzień!). J., siostrzenica Towarzysza Męża, obchodziła swoje czwarte urodziny. W związku z czym w porze lunchu wylądowaliśmy z Towarzyszem Mężem i szwagrostwem i szóstką dziewczynek w wieku 4-8 w miejscu zwanym Funsters (czyli takim zadaszonym placu zabaw, baseny z piłkami, klatki do wspinania, i zdecydowanie za duża ilość decybeli pochodzących z dziesięcio-lub-mniej letnich płuc wyrażających podekscytowanie, radość, frustrację i inne wszelkie emocje które nie mogą być wyrażone bez krzyku). Mill klasycznie przespała całą imprezę w Tuli (kocham Tulę!) po czym udaliśmy się na kinderbal w domu siostry Towarzysza Męża. Mill wciąż była grzeczna, ale kiedy tylko przyszliśmy do domu dała niezły popis swoich możliwości wokalnych. Ząbki dają jej jednak trochę popalić i na szczęście żel na dziąsełka zakupiony przez Angielską Teściową przyniósł ulgę. Z prawej strony jej się skubaniec tak wyżyna, że będę zdziwiona jeśli się nie wykluje przed naszym powrotem do Polski.

Poza tym sobota to dzień wieczoru bez dziecka, jako że Angielska Teściowa i jej równie Angielski Mąż zaoferowali się na wieczornych babysitterów. Poszliśmy więc z Towarzyszem Mężem do pubu, spotkaliśmy się z dawno niewidzianymi znajomymi, było jak zwykle cudnie. Wypiłam pół małego Guinessa i w życiu nic mi tak alkoholowego chyba nie smakowało. Spędziliśmy świetny wieczór, zakończony w domu u H. i A. i wróciliśmy bezczelnie o 2 rano. Angielscy Teścioweie nie spali i czuwali nad Mill, mimo tego że ona spała w najlepsze. Ooopsi daisy, nie powinniśmy byli zakładać że podobnie jak moi rodzice pójdą spać, ot tak po prostu.

I sama trzymam butelkę, o-o!

Dzień 4: NIEDZIELA

Towarzysz Mąż spał do południa, ja wstałam z Mill zwartą i gotową do zabawy o 7 rano. Byłam padnięta i czułam się skacowana (serio? po pół z pół piwa?), podobnie jak Towarzysz Mąż który jednak na podobny stan zdecydowanie sobie zasłużył. Jako że umówiliśmy się w mieście na kawę ze znajomymi o 12 Angielska Teściowa wykopała Towarzysza Męża z łóżka, a ja zebrałam Mill i poszliśmy. Ledwo zamówiłam Chai Latte Mill postanowiła że jej się w Cafe Nero nie podoba i swoje niezadowolenie wyraziła głosnym płaczem. Nakarmiłam ją, przewinęłam, ale ciągle jej się nie podobało. W ruch poszła więc Tula (czy ja już mówiłam że kocham Tulę?!) i szybka ewakuacja spacerowa, wszak nie po to ludzie chodzą do kawiarni żeby słuchać płączących niemowląt i ja to kompletnie rozumiem. A że się podczas spaceru lekko rozpadało, a ja akurat doszłam pod same drzwi Primarka... Cóż, nie obeszło się bez małych (tyci tyci) zakupów. Mill przy okazji usnęła, deszcz przestał padać, a my wróciliśmy autobusem do domu (pierwszy raz w autobusie, a dziewczynka nasza całą imprezę przespała, phi) gdzie czekały na nas siostrzenice Towarzysza Męża. Ależ one się pięknie zajmują Mill! I są absolutnie zafasynowane karmieniem piersią, odkąd widziały jak ja to robię kiedy były u nas w maju. J. karmi piersią lalki, na przykład.
Później Towarzysz Mąż wyszedl do taty, a Mill wpadła w totalne tantrum i płakała przez jakieś 15 minut. Przy okazji wpadlam w mini tantrum i ja, bo żeby ona tyle płakała to jeszcze nie słyszałam. Nie wiedziałam kompletnie co jej jest ani jak ją uspokoić, w związku z czym Angielscy Teściowie oprócz uspokajania Mill musieli uspakajać i mnie. Pomogły szumy z brzucha z iPada. Prawdopodobnie była Malutka zmęczona, nie umiała usnąć i nie bardzo wiedziała co się z nią dzieje. Kiedy się uspokoiła i ona i ja (pomogła zielona herbata i czekoladowe herbatniki hobnobs) wypuściłyśmy się na spacer wokół domu. Z poprawioną pogodą było naprawdę cudownie. Powrot do domu, koleja herbata, dziecko śpi, Kostaryka ogrywa Grecję a ja mam czas na bloga. Jest super!

Pierwsza podróż autobusem

Przytulanki z kuzynkami




Wieczorna rundka koło domu

I kończymy w stanie alfa

A jak tam u Was? Też macie wakacje?

Ściskamy,
z&m



Friday 27 June 2014

M3 Podróż samolotem z niemowlęciem

Edit: Technologia google blogger absolutnie zawiodła i cały piękny wysmarowany po polsku test google translate przetłumaczył na beznadziejny googletranslate angielski. Tekstu oryginalnego odzyskać się nie da. Niniejszym załamuję ręce i piszę post jeszcze raz.

Widzieliśmy to już z Towarzyszem Mężem. Cały samolot mierzący nas nienawistnym spojrzeniem i marzący o tym, żebyśmy już wysiedli. Cały samolot oceniających pasażerów w skrytości liczący na spokojną podróż zmącąną jedynie nieuniknionymi w tanich liniach lotnicznych ogłoszeniami srzedającymi zdrapki/kanapki/perfumy bezcłowe i inne podobne wątpliwe dobroci. Na pewno nie z krzyczącym na cały samolot niemowlęciem w zdecydowanie zbyt bliskiej odległości z rodzicami którzy nie są w stanie owego niemowlęcia uspokoić i w ogóle po kiego grzyba takie niemowlę targają na drugi koniec Europy, szaleńcy jacyś!

Ale sytuacja rodzinna jest jaka jest, dziadkowie jak i cała angielska rodzina Towarzysza Męża są tu a nie gdzie indziej, Towarzysz Mąż i tak musi być w Anglii przez 5 tygodni i i tak nie zobaczy córeczki tak długo bo pracować ktoś musi, tak więc zdecydowaliśmy się pojechać razem. Nie my pierwsi nie ostatni, nie z takimi małymi dziećmi ludzie podróżują, damy radę, nawet jak nasze najczarniejsze podróżnicze wizje się spełnią - myślimy. W drogę więc.

I wiecie co? Żadne się nie sprawdziły!

Mill była przegrzeczna, nie zapłakała ani razu (!) nawet pomimo tego że spała li i jedynie 20 minut (obudzona wrzeszczącym ogłoseniem o sprzedaży zdrapek). Śmiała się do ludzi wokoło, gaworzyla i kontemplowała. Zaliczyłyśmy też karmienie na pokładzie i przewijanie (edit: scrolling the child LOL) podczas lotu (prawdopodobnie powinnam zapdejtować moje cv, wszak to nowonabyta jakże istotna umiejętność) i zebraliśmy mnóstwo komplementów na temat tego jaka Mill grzeczna (jakby w tym była jakakolwiek nasza zasługa - po prostu Mill miała dobry dzień i nam się ufuksiło, ot co.)

A teraz troche rad praktycznych z perspektywny naszego jednorazowego doświadczenia lotu z niemowlęciem:

1) Jeśli bierzecie wózek (do drugiego roku życia można bez dodatkowych opłat) - trzeba się zgłosić w punkcie odprawy bagażowej (nawet jeśli żadnego rejestrowanego bagażu do odprawienia nie mamy) żeby zdobyć naklejki na wózek. Jeśli wózek, jak nasz, składa się z dwóch części (gondola osobno, stelaż osobno) naklejki dostaniemy dwie, każda na odpowiednią część wózka. Jeśli Wasz wózek, podobnie jak nasz, ma dodatkowo zapinaną torbę w stelażu możemy wykorzystać ją jako dodatkowe miejsce na bagaż (pod warunkiem że stelaż złoży się razem z zawartością tej torby) - w naszej była moskitiera, osłonka przeciwsłoneczka (optymistycznie), folia przeciwdeszczowa (realistycznie) i Tula razem z wkładką dla niemowalaka. Onaklejkowany wózek zostaje z nami aż do samego wejścia na pokład i zaraz po wyjściu z samolotu go odbieramy (a o tym więcej w punkcie).

2) Jeśli bierzecie wózek przygotujcie się albo na a) dość długie czekiwanie aż obsługa lotniska łaskawie pozwoli Wam korzystać z windy b) taszczenie wózka po zdecydowanie zbyt dużej ilości schodów. Taka sytuacja spotkała nas na lotnisku zarówno w Krakowie jak i Manchesterze, a i doświadczywszy wielu lotnisk w mojej przedwózkowej karierze, śmiem wysnuć nieśmiały wniosek że bez względu na to skąd i dokąd lecicie będzie podobnie, zwłaszcza w przypadku mniejszych lotnisk. 

4) Przejście przez bramki: wózek skanowany jest tak jak wszystkie inne torby (ze względu na dość wielkie gabaryty naszego wózka trzeba było zdemonować tylne koła, żeby w ogóle się zmieścił do maszyny skanującej, ale nie było to jakoś wybitnie uciążliwe), a dziecko bierzemy na ręce i standardowo sru przez bramkę. Wszelkie inne reguły takie same jak przy normalnym podróżowaniu samolotem, za wyjątkiem możliwości przewiezienia więcej niż 100 ml płynu w psotaci mleka dla dziecka.

3) Wpuszczania dzieci na pokład w pierwszej kolejności absolutnie już nie działa i w sumie odkąd nawet Ryanair wprowadził numerowane miejsca nie ma sensu stac w gigantycznej kolejce i się stresować (czego, sądząc po rozmiarach kolejki i panice w oczach pasażerów, mnóstwo ludzi jeszcze nie kuma). My, w celu uniknięcia nienawistnych spojrzeń ludzi w samolocie na wypadek krzyczącego dziecka (co nigdy nie nastąpiło, uff) byliśmy ostatnimi pasażerami na pokładzie. Kiedy rozpoczęło się wpuszczanie pasażerów na pokład byłam jeszcze Małą przewinąć i spokojnie ze wszystkim zdążyliśmy. Poza tym im krócej na pokładzie samolotu tym lepiej, bo najwygodniejsze miejsce, z dzieckiem czy bez, to nie jest.

4) Jak już pisałam, przewijałam Mill też na pokładzie. Myślę że jeśli Wasze niemowlęta nie są tak hardcorowo-kupowymi-po-każdym-posiłku przypadkami, spokojnie da się uniknąć tego wątpliwie fajnego doświadczenia. Warto jednak wiedzieć że kibelek ze stacją do przewijania znajduje się z tyłu samolotu, więc jeśli zdecydujecie się szarpnąć na wybór miejsca w samolocie warto to rozważyć i wybrać tyły. My siedzieliśmy w szóstym rzędzie, więc musiałam przemaszerować z Mill przez cały samolot. Niczym rasowa celebrytka Mill rozdawała uśmiechy na prawo i lewo, natomiast w drodze powrotnej niczym nieco mniej rasowa celebrytka wyrzygała mi się na ramię o czym poinformował mnie stjuard mimo mało eleganckiej sytuacji zwracając się do mnie per 'Madame'.

 5) Podaczas startu i lądowania warto mieć na podorędziu butelkę i dawać dziecku pić małymi łyczkami. Zapobiega to zatykaniu i boleniu uszu podczas zmiany ciśnień. Ja miałam dwie butelki po około 70 ml w każdej (tyle się udało odciągnąć) i zupełnie nam to wystarczyło. Podczas lotu zaliczyłam też karmienie piersią, i tyle jedzonka było dość. Jeśli nie czujecie się komfortowo karmiąc piersią publicznie warto zabrać więcej mleka. Mają w samolocie też podgrzewacz do butelek, co w takiej sytuacji się przydaje, jednak nie podgrzeją mleka przed startem tylko po - w naszym przypadku więc Mill musiała zadowolić się tym w temperaturze pokojowej. Zadowoliła się bezproblemowo i zarówno start jak i lądowanie poszły kompletnie bezbloeśnie.

6) Ciuchy na podróż: Polecam warstwy. Kiedy lecieliśmy na zewnątrz było 11'C. Mill miała na sobie gubą polarową bluzę, ale pod spodem body z krótkim rękawkiem. Przydało się kiedy w samolocie przed odlotem panował wręcz tropikalny upał. Im wyżej natomiast tym było zimniej i niezbędny okazał się kocyk, którym przykryłam ten krótki rękawek. Czapkowym dzieciom polecam też cienką czapeczkę bo w pewnych moemntach było naprawdę chłodno.

Ubrania mamy karmiącej - oczywiście coś łatwego do karmienia. U mnie sprwdził się łatwozdejmowalny kardigan na guziczki, top na ramiączkach i chusta, którą elegancko przykryłam dekolt topu na ramiączkach. Przy okazji przykryłam Mill i cyc żeby nim publicznie nie apatować podczas karmienia i sprawdziłą się też jako dodatkowa warstwa do przykrycia kiedy kocyk wydawał mi się być za cienki.

7) Dziecko podróżuje na naszych kolanach przypięte specjalnym pasem, który jak na moje oko to troché pic na wodę fotomontaż, ale niech im będzie. Ustrojstwo nie jest trudne w obsłudze, a w razie czego obsługa samolotowa chętnie pomoże.

8) Tuż po opuszczeniu pokładu samolotu po wylądowaniu odbieramy wózek. Nasz doleciał w jednym (a wlaściwie dwóch) kawałku, nienaruszonym na szczęście. Ładujemy dziecko do środka I dalej jazda do przekraczania granic i odbioru bagażu. Po pokonaniu toru przeszkód ze schodów, rzecz jasna (patrz punkt 2).

Viola! Nie było tak źle (a nawet było bardzo dobrze. Szkotki siedzące obok mówiły że w życiu takiego grzecznego dziecka w samolocie nie widziały. Pękam z dumy, choć zdaję sobie sprawę że niewiele w tym mojej zasługi.)

A Wy, jakie macie doświadczenia? Piszcie, może się komuś przyda!

Pozdrowienia angielskie (typowo deszczowo pochmurne) i lecimy (nomen-omen) na kolejne wesele

z & m

 Tuż przed odlotem

Samolotowa selfie z obudzonej ze swojej dwudziestominutowej drzemki Mill. Więcej nei spałą, ale też nie płakała, a jak się nie ma co się lubi...

Wednesday 25 June 2014

M3 Dwutygodniowy wyjazd: bagaż podręczny mamy i niemowlaka

Hej hop,

Jak wiadomo, angielskich teściów mam, i tym angielskim teściom należą się odwiedziny wnuczki od czasu do czasu. Tak więc przyszła kryska na Matyska, dowód wnuczki w celu wyjazdu zagranicznego wyrobiony (choć po głębszym zastanowieniu i planując Bałkany w sierpniu dziś złożyliśmy też wniosek o paszport, który jak się okazuje kosztuje całe 30 PLN, więc myślę że raz na 5 lat spokojnie można odżałować), plecak spakowany i komu w drogę...

Po raz pierwszy lecimy samolotem z Mill. Nie przeczytałam jeszcze całego Internetu o podróżowaniu z niemowlakami, ale zaraz się za to zabieram. Wiem że trzeba dać jej butelkę przy starcie i lądowaniu, żeby nie bolały uszka (albo smoczek, ssanie dobre na zatykanie uszu wszak jest) więc laktator już przygotowany na poranne odciąganie (wtedy mam najwięcej mleka) i do dopakowania w ostatniej chwili. Podobnie jak książeczka zdrowia dziecka, karty pokładowe całej rodziny, portfel i telefon. Poza tym zawartość naszej torby na pieluszkę w ogóle się nie zmienia - pieluszki, butelka z odciągniętym mlekiem, zapasowa butelka z dodatkowym odciągniętym mlekiem, pieluszki tetrowe sztuk dwie, mata do przewijania, mokre chusteczki, krem przeciw odparzeniom, ciuchy na zmianę, książeczka, przytulanka, smoczki i takie tam inne standardowe pierdołki które zwykle w niej wozimy.

Odkąd Ryanair (głównie Ryanairem latamy, choć Wizzair oferuje znacznie lepsze warunki przelotu niemowląt, wszak w Wizzairze za dzieci do lat dwóch nie płacimy w ogóle, a w Ryanairze, bez względu na cenę dorosłego biletu, opłata za malucha jest stała i wynosi 30 euro. Bywa więc że dorosłe bilety są tańsze od niemowlęcych, a niemowlę nawet nie ma swojego siedzonka, życie) wprowadził możliwość zabrania drugiego bagażu podręcznego torba na pieluchy leci jako bagaż no 1 a plecak z którym zwykle latam jak z bagażem podręcznym - no 2.

Plecak jest ukochany, zakupiony z okazji 1000kilometrowego marszu z Sewilli do Santiago de Compostella (polecam przed ślubem - jak to przeżyjecie we dwójkę to chyba już wszystko), lekki, spełniający wymogi bagażu podręcznego i niezwykle pojemny. Wygląda tak oto:




Plecak nazywa się Osprey exos 34 i do kupienia jest na przykład tutaj. Towarzysz Mąż ma lekko większego brata Exos 46 który lekko wystaje ponad bagażowo-podręczne bramki, ale za każdym razem kiedy podróżował z nim jako bagażem podręcznym udało się go przemycić. Dla mnie było by to jednak za dużo stresu, a poza tym stosunek dopuszczalnej wagi (10 kg) do rozmiarów mojego mniejszego jest zdecydowanie bardzo w porządku. Plecak służy nam dzielnie i jest nie do zdarcia, także polecam. W ten właśnie plecak pakowałam się (i Milly) i dzisiaj. I wiecie co? Przeszłam samą siebie - zmieściłam i Mill i siebie w 6 kilo. Także zapas na wyprzedażowe angielskie łupy jest :)))

Ciuchy dla Milly:


 Trochę się tego uzbierało (o-o). Plus dosychające pranie w tle - mistrz drugiego planu.





A popakowane mamy:

1) bodziaki z długim rękawem, 5 sztuk - trzy cieńsze, dwa grubsze, w tym dwa gładkie, żeby można było pod sukienkę założyć w razie niepogody sukienkowej
2) rajtuzki, 2 szt. - podobne okoliczności, do sukienek w razie chłodniejszych dni (umówmy się, jedziemy na wakacje do UK, a nie do Grecji)
3) bodziak na ramiączkach, sztuk 1, w razie upałów (umówmy się, rzadko bo rzadko ale jednak czasem nawet w Anglii bywa gorąco)
4) majtki z falbanką, sztuk 1, z dokładnie z takim samym uzasadnieniem jak w punkcie 3, a do sukienki na weselu trzeba jakoś wyglądać
5) cienki bawełniany kocyk mogący robić za kocyk, też 1, prześcieradełko a nawet od biedy za pieluchę. Lubię go bardzo no to jak go mam nie zabrać, no?
6) bandana, szt. 1 i śliniak, też 1 - z ulewającym dzieckiem chyba nie muszę tłumaczyć po co?
7) pajacyki, które w tej chwili robią nam tylko za pidżamki - 3 szt.
8) body z krótkim rękawkiem - 4 szt.
9) bodziako-sukienka, szt. 1 (zanim wyrośnie!)
10) spodnie, 3 szt. - dwie pary dresów i miękkie dżinsy
11) skarpetki, 6 par - trzy cieńsze i trzy grubsze
12) swetry i bluzy,s zt. 3 - jedna bluza na zatrzaski i z kapturem, jeden sweterek na guziczki, jedna bluza przez głowę + jeden nieuwieczniony na zdjęciu polarek-miś z kapturem z uszami jako że jeszcze nie dosechł
13) ooopsi daisy, pisałam już co to w punkcie 7
14) sukienki, 2 szt. - jedna wyjściowo-weselna (czerwona w białe groszki) i jedna codzienna dżinsowa
15) opaski, szt. 2 (choć zastanawiam się czy ich użyję, bo Mill średnio opaskowa jest, ale nie zajmują dużo miejsca i a nóż jej się odwidzi)
16) czapeczki szt. 2 (plus jedna której nie ma na zdjęciu na podróż)

Ufff...

Ciuchy dla Mamy:

Tu już wybaczcie bezfotograficznie, ale mój stary sprawdzony zestaw:
- cienkie spodnie materiałowe (choć te są akurat nowe :D)
- dwie sukienki - jedna wyjściowa bardziej druga mniej
- dwie spódniczki
- dwie pary rajstop, skarpetki, majty i staniki do karmienia - oczywista oczywistość
- dwie koszuki z długim rękawe, dwa topy z krótkim i pięć zwykłych podkoszulek z intimissimi
- spodnie od piżamy
- mały szary sweterek na guziczki
- chusta

Plus do tego co będę mieć na sobie w podróży:
- dżinsy
- czarny top
- mały czarny sweter
- cienka kurtka przeciwdeszczowa (ma jutro lać, tak się składa, poza tym jak juz pisałam jedziemy do UK a nie do Grecji)
- cienki komin
- conversy (i to jedyne buty jakie biorę, wszak u teściowej mam sandałki na koturnie które nadadzą się wszędzie tam, gdzie nie nadadzą się conversy)

Kosmetyki dla Milly:



1. Próbka emolium do kąpieli i żelo-szamponu marki Dzidziuś
2. Krem do d.... który bynajmniej do d. nie jest i mimo fatalnego składu uratował Mill tyłek (dosłownie!) i trzyma go w ryzach. Jedna próbka starcza na tydzień więc biorę dwie.

Wsio!

Kosmetyki dla mamy:


1) Ukochany róż ze Sleeka Rose Gold
2) gumki do włosów, 3 szt.
3) cień w kremie Maca Rubenesque który może robić też za rozświetlacz
4) miniaturka kremu Aqualia Thermal Vichy
5) miniaturka płynu micelarnego (do demakijażu) Claudalie
6) szminka Mac w odcieniu Ravishing
7) maskara YSL (push present od przyjacółki M.)
8) kredka do brwi Maybelline, ale od biedy i do kreski się nada
9) pędzle: do różu i ro rozcierania cieni
10) próbki byle-jakich balsamów (ja się nienawidzę balsamować, ale na wypadek jakiś ultra sucho-skórnej awarii lepiej mieć)
11) antyperspirant, jedyny którego używam od lat
12) bransoletki (a co!)
13) tangle teezer
14) paletka NYX 'I dream of Jamaica' która wszystko ma co potrzebuję żeby oko jakoś wyglądało, kiedy chcę się postarać bardziej niż tylko napacać cienia w kremie z punktu no 3, co robię zazwyczaj

Ostatnio w ogóle nie maluję się podkładami ani niczym innym więc dlatego pozycji tej nie ma. Krem od słońca jest w torbie pieluszkowej, a przez te dwa tygodnie będę używać Millusinego, bo przecież nie będę dwóch ze sobą ciągnąć, bez sensu. Podstawy typu waciki, szampon do włosów czy żel pod prysznic są u teściowej więc nie muszę tego taszczyć, hurra. Szczoteczka i pasta do zębów do dopakowania rano, jako że rano te zęby trzeba jeszcze machnąć.

A, a wszystko zapakowałam w wygraną u Domi Z. kosmetyczkę przezroczystą. Dostałam ją z Bepanthenem, który jeszcze czeka na swoją premierę, ale w końcu w miarę uporałyśmy się z pupą więc jak tylko wrócimy to się za niego zabieram!








Random:

- pojemniki do przechowywania odciągniętego mleka Aventu 5 szt.
- obcinacz Mill do paznokci (który po namyśle wylądował w kosmetyczce)
- Kindle Paperwhite
- słuchawki (do audiobooków)
- ładowarka do telefonu. Kindle, mam nadzieję, przetrzyma. W końcu to tylko dwa tygodnie, a u teściowej jednak jakieśtam apierowe książki są, i mnóstwo głupich gazet, które oczywiście muszę nadgonić

Plus wielkogabarytowe:

- wózek z kocykiem (leci za darmo)
- Tula

Wszem i wobec ogłaszam: Tadam, koniec!

DISCLAIMER:

Jadę do teściowej. Nie biorę więc ręczników ani klapków (mam swoje na miejscu) ani innych tego typu gadżetów. Mam też zapewniony dostęp do pralki, i ba, nawet suszarki i żelazka. Mill będziemy kąpać w dużej wannie, ze mną, bo na pomysł żeby kupić dmuchaną wanienkę przed wyjazdem nie wpadłam, a Olga podpowiedziała mi ten patent jak było już za późno czyli wczoraj. Siostrzenice Towarzysza Męża obie były od urodzenia kąpane w dużej wannie i przeżyły (a mają lat 4 i 6) więc Mill i dwa tygodnie dużej wanny przeżyje, myślę.

Poza tym nie będziemy w bieszczadzkiej głuszy pod namiotem kiedy do najbliższego sklepu jest tak daleko, że trzeba policjantów łapać na stopa (ach, to były wakacje!), ale do dość dużego angielskiego miasta w którym w razie 'W' wszystko można dokupić. Tak więc bez spiny.

Ahoj przygodo więc!

A jak z pakowaniem u Was? Bierzecie z reguły mniej czy więcej?

Pozdrawiamy jeszcze z Polski,
z&m

Tuesday 24 June 2014

M3 Zęby i inne lekarskie statystyki

Po cudownym szalonym poranku z Olgą z Instytutu Doświadczeń (post w toku), mini-kłótni z Towarzyszem Mężem (no mamy syf w mieszkaniu, mamy, ale ja mam permanentny niedoczas i ząbkujące dziecko na swoje usprawiedliwienie!) i li i jedynie pięciominutowym spóźnieniu dotarłyśmy wczoraj z Mill na szczepionki vol 2 i wizytę lekarską. Przez ten miesiąc kiedy u lekarza nas nie było wyskoczyłam z listą miliona pytań (niebieskie białka oczu, koniec palców taki jakby z lekka opalony, ale bynajmniej opalany nie był, biały nalot vel pleśniawka i inne horrory z Internetu) i okazało się że absolutnie niczym nie muszę się martwić, bo mam zdrową i silną dziewczynkę. Hurra!

Trochę statystyk:

- wzrost: 58 cm (przy urodzeniu 50 cm)
- waga: 5400 (przy urodzeniu 2730, co daje nam szalony przyrost 900gr/msc)
- obwód głowy 38.5 cm (przy urodzeniu 37)
- obwód klatki piersiowej 40.5 (przy urodzeniu 37, no ale cóż, wielkie cycki po mamusi)
- ciemiączko ponoć malutkie 1,5/1,5 cm
- pleśniawek brak
- straszna z niej gaduła
- ząbkuje!!!!! (i prawdopodobnie dlatego tak się ostatnio lekko zepsuła i dosyć marudna jest)
- piszczy (z radości i bez powodu)
- rozwija się najzupełniej prawidłowo i nie wykrzywia w żadną nieprawidłową stronę
- podnosi głowę (choć ostatnio nie lubi, ale u pani doktor podnosiła popisowo)
- pełza nogami kiedy jest na brzuchu
- chwyta przedmioty (najchętniej moje ramiączko od stanika, moje włosy i t-shirty Towarzysza Męża) i trzyma te które są wystarczająco lekkie (smoczek) po to, żeby nimi rzucać i po chwili krzyczeć żeby jej podać żeby mogła znów rzucić
- wkłada ręce we wszelkie możliwe otwory (wliczając nos pani doktor)
- wodzi wzrokiem, najchętniej za mamą (oł jeeeee!!!!)
- ulewa jak ulewała albo i bardziej. Ale objawów refluksu nie widać (anemii nie ma, przybiera równo na wadze i nie zachłystuje się do układu pokarmowego) i wychodzi na to że tyle ulewa bo po prostu nei ma umiaru i za dużo je. Ciekawe po kim tak ma???? Towarzysz Mąż wymyślił żeby przystawiać ją częściej ale na krócej i jak tylko uda się ją odkleić od cycka bez histerycznego płaczu to tak robić. Analogicznie z butelką odciągniętego mleka, dawać jej butelkę na parę razy w ciągu dajmy na to godziny. I wiecie co? Upierdliwe to jest jak cholera, ale działa, ulewa duuuuuużo mniej a czasem wcale!
- i jest słodka nad wyraz

Po w miarę przyjemnym ważenio-mierzenio-badaniu u pediatry przyszła kolej na mniej przyjemne szczepionki.I o ile rotawirus wypiła Mill ze smakiem (zakończonym mlaskaniem - serio!) o tyle przy hexie znów złapała bezdech (o pierwszym tu) ale już byłam na to przygotowana więc zniosłam sprawę znacznie spokojniej. Poszczepiennych objawów jakichkolwiek brak, zero gorączki czy innych nowości. A marudzenie - żadne nowe, tylko takie zębowe. No ewidentnie idą jej te zęby, dziąsła ma twarde i białe aż strach, a dolne jedynki już praktycznie widać tak, jakby miały się wykluć lada dzień. Z tyłu to samo, widzieć tam nic nie widzę, ale przy myciu buzi pod palcami czuć jak twardo i zębowo już się tam zrobiło. I szkoda mi tego mojego małego nieszczęśliwego maleństwa, kiedy płacze niczym Mała Syrenka, noszenie, tulenie, karmienie nie pomagają, a ja widzę że ewidentnie ją coś boli, z naciskiem na prawdopodobnie właśnie zęby.
A później zasypia i wygląda na najspokojniejsze dziecko na świecie. Cudowna jest.

A naszego szalonego czerwca wciąż końca nie widać, jutro wyjazd do dziadków angielskich i postaram się pisać na ile komputer Towarzysza Męża, czas, kiepskawe teściowe łącze i wena pozwolą (ok, wena jest, tylko ten czas, czas, co ponoć nas nie goni, ale jednak goni!), także stay tuned! ale i wybaczcie jak utrzymana zostanie słaba czerwcowa statystyka. Od 8 lipca powinnam wrócić na pełnych obrotach.

Ściskamy,
z&m

Edit: oryginalny obrazek usunęłam na prośbę właściciela (że niby promo przez mój blog niehalo?:) a do wglądu na ich stronie w linku pod oryginalnym podpisem:

Tej staroangielskiej metody która ponoć działała na Towarzysza Męża nie wypróbowałam i nie zamierzam, a obrazek bezczelnie wzięłam stąd

A w zamian za obrazkowy niewypał w ramch nagrody pocieszenia nasza uchachana Mill na tle paska z aparatu

Monday 23 June 2014

M3 Śluby, wesela, spotkania i blogowe wagary

Strasznie mi ten czerwiec leci, zaległości na blogu mam jakieś szalone, w pisaniu, w czytaniu, we wszystkim!

Na swoje usprawiedliwienie mam tylko intensywne spotkania, wyjazdy, wesela, spotkania i millusine zęby, które postanowiły zacząć dać jej popalić już tak wcześnie. Tak więc wolnych chwil coraz mniej a i ten komputer jakoś dziwnie mnie odstrasza, podchodzę do niego jak pies do jeża, chciałabym, ale jakoś tak... Mając do wyboru spotkanie na żywo lub spotkanie online, zawsze wybieram to pierwsze. A tych ostatnio nie brakuje.

W piątek odwiedziły nas cioteczki A.B.-B. i M. Z worami prezentów (standard, cóż, mam najbardziej cioteczkowo rozpieszczone dziecko na świecie) i swoimi córeczkami - dziewięcioletnią Mają i prawie czteroletnią Olcią. Dziewczyńsko, mimo brzydkiej pogody, wybrałyśmy się (a jakże by inaczej) do mojego ulubionego lokalnego parku mimo brzydkiej pogody i było bardzo fajnie poza tym że Mill udało się przepampersić i zrobić kupę która przeszła wszystkie warstwy jej ciuchów (taaaak... kupa była sprite'em a ja pragnieniem). Szczęśliwie miałam zapasowe półśpiochy i sweterek, nieszczęśliwie to wszystko co miałam, także przebierałam dziecko z kupy w środku parku, w same półśpiochy i sweterek. W pewnym momencie nie miała na sobie nic (wszak zakupione ciuchy trzeba było zdjąć) poza czapką. Ale ej, czapkę miała!

Później zdecydowanie odmówiła leżenia w wózku więc Maja pchała wózek a matka czyli ja niosła dziecko w półśpiochach, sweterku i kocu na rękach do domu przez około dwa kilometry. Oh joy!


W sobotę był ślub przyjaciółki B. u nas w Katowicach. Jak pisałam już wcześniej, miałam nie iść, jako że zabukowany sto lat wcześniej M. miał ślub i wesele w Szczyrku, gdzie trzeba było też się dotarabanić na czas. Ale dla chcącego... Spakowałam Mill, siebie i Towarzysza Męża (sobie wzięłam trzy pary butów, a Towarzyszowi Mężowi zapomniałam wziąć butów od garnituru, więc musiały mu wystarczyć brązowe skórzane conversy, ooopsi daisy. Mill spakowałam pół szafy na wypadek ulewania, co było niezłym posunięciem, nie przewidziałam jednak że uleje jej się konkretnie oprócz na wszystkie swoje ciuchy jeszcze na moją weselną kieckę. W sensie gościnno-weselną, nie weselną. Panna Młoda roztropnie mimo nacisków swojej nowej rodziny w osobach rodziców swojego nowego męża odmówiła wzięcia Mill na ręce i tym samym uratowała swoje piękne weselne koronki) i pognałam wybitnie niewyjściowa w dżinsach i trampkach do Urzędu, osiągając tym samym rekordową prędkość na trasie dom-USC, jako że primo miałam niedoczas, secudno zbierało się na deszcz, tertio tramwaj odmówił współpracy z okazji soboty więc prawie że biegłam. Ale zdążyłam! I mimo braku wyjściowości szalenie się cieszę! I B. i ja płakałyśmy ze wzruszenia - ona, bo nie wiedziała że będę, ja - bo byłam, a miałam nie. No ale przecież nie mogłam tego przegapić. Że już nie wspomnę o orkiestrze górniczej... Pięknie było!

W międzyczasie Towarzysz Mąż ogarniał Milly i bagaże (serio, wyjazd na dwa dni z niemowlęciem to bagażowo coś w stylu naszego wyjazdu na sześć tygodni bez niemowlęcia, aż chyba napiszę o tym osobny post), moi rodzice przyjechali i ich zgarnęli, po czym zapakowani po sam dach (a samochód mojego taty to nie znowu takie maleństwo jak nasz) odebrali mnie sprzed urzędu i pojechaliśmy w góry, na kolejny ślub.

Moi rodzice pojechali z nami żeby opiekować się Mill kiedy Towarzysz Mąż i ja się bawimy weselnie, i mieliśmy pokój tuż obok weselnej sali, więc ja sobie po prostu doskakiwałam na karmienie. Świetne rozwiązanie dla rodziców małych dzieci, polecam. Ominęło mnie tylko krojenie tortu, ale jakoś to przeżyłam, zwłaszcza że konsumowanie go mnie nie ominęło, a był pyszny! Kiedy Mill była w dobrym humorze wzięliśmy ją również na salę, odtańczyła popisowo 'Twist and shout' z Towarzyszem Mężem, wyrzygała się na parkiet i ponownie została odstawiona do dziadków. Och, ależ ja ją kocham tą dziewczynkę!

Wesele było super, Pan Młody w kilcie i piękna ruda Panna Młoda, niczym ładne wydanie Fiony ze Shreka w Shreku zrobili absolutną furorę.

Mill górskie powietrze też zdawało się służyć bo ładnie spała i się śmiała. Nad ranem co prawda bolał ją troszkę brzuszek (mea culpa, mimo tego że jem wszystko, DeVolay i frytki to niekoniecznie coś co małe dzieci karmione piersią lubią najbardziej) ale na szczęście już wszystko wróciło do normy. Jako takiej, znaczy się, bo dają popalić nam zęby dla odmiany, ale to już w ogóle osobny temat. Mimo porannego podietetyczno-zębowego bycia nie w sosie Mill opuściła imprezę z gośćmi ochającymi i achającymi nad tym, jaka jest cudowna. Ano, jest.

Ale to nie koniec weekendowych wrażeń, bo udało mi się też niedzielnie popołudniowo spotkać z Ruby Soho (bez dzieci!!!!!) o czym pewnie też napiszę osobno, bo plan na post już mam. Także moje czerwcowe zamotanie, zamieszanie i niedoczas obiecuję odrobić w najbliższym czasie! Jak bum cyk cyk!

A jak u Was? Też tak intensywnie rozpoczynacie lato?

Ściskamy mocno,
stęsknione z&m


 Cioteczka A.B.-B.

Cioteczka M. z Milly w trakcie akcji 'Kupa challenge'






















Angielskich i śląskich kartek weselnych Ci u nas niedostatek, więc zrobiłam sama


  Ślubna iPhonowa B.

Orkiestra górnicza wygrywająca 'All you need is love'

 Przepiękny kościół św. Jakuba w Szczyrku gdzie miejsce miał ślub no 2

I szczęśliwi M&M

 Mój outfit z jeszcze nieporzyganą córeczkowo sukienką, ale za to z bezczelnie rozwaloną w cyckach marynarką. Na szczęście tylko chwilowo i na zdjęciu, zapewniam zaniepokojonych że poza zdjęciem wyglądała całkiem ok

I na koniec sneaky peak spotkania z Ruby Soho o którym niebawem

Friday 20 June 2014

M3 Przespana nocka i polterabend u B.

Miał być post o starym śląskim (i jak się okazuje nie tylko!) zwyczaju tłuczenia porcelany w domu rodzinnym panny młodej w przeddzień wesela.

Ale zanim o tym, muszę się na gorąco pochwalić - dziecko mi przespało noc! Mill zawsze była nocnie grzeczna, budziła się, dawała znać że jest obudzona, jadła, przewijałam ją i bez problemu spała dalej. Ale ze dwie pobudki nocne zaliczam (zaliczałam?!), w porywach trzy. A dziś Milly po raz pierwszy postanowiła przespać nockę i jak zasnęła o 21 tak wstała o 6 rano. 7 godzin! Ciągiem! Oł łał! Ja oczywiście nie spałam tak dobrze i o 4 zaliczyłam pobudkę na odciąganie pokarmu bo tyle godzin bez nie da rady... Ale i tak super! Duma mnie rozpiera, dziecko ŚPI!!!!

A wracając do tematu posta, który planowo nie miał dygresji na cały akapit o przespanej nocce, ale krok milowy musi zostać odnotowany, nie ma to tamto - wczoraj byliśmy całą rodziną u B. i T. na tytułowym polterabendzie zwanym inaczej trzaskaniem vel czaskaniem. Jest to zwyczaj o niemieckim rodowodzie, który polega na rozpieprzaniu porcelany (uszczerbionych bądź brzydkich talerzy na przykład, nadwyrężonych filiżanek, ale i starych umywalek czy w porywach toalet i innych dobroci. Nieudane prezenty od teściowych też się do tego zwyczaju świetnie nadają) tradycyjnie o drzwi domu panny młodej, aczkolwiek w domach z ogródkiem, jak to w rodzinnym domu B., może być inne wyznaczone do tego celu miejsce. U B. był to kawałek przed płotkiem ze śląsko namalowaną przez B. tablicą informacyjną:

W wolnym tłumaczeniu 'Tu możesz samemu rozbijać przyniesioną porcelanę'

Zwykle Polterabend urządza się dzień przed ślubem, u B. i T., z racji Bożego Ciała i dobrej pogody miał on miejsce dwa dni przed ceremonią. Zgodnie ze zwyczajem było wspaniałe jedzenie (B. tort z malinami i bezami - pycha! Wuszty, czyli kiełbasy i krupnioki czyli kaszanki grillowane przez tatkę B. - też pycha! Sałatki, magdalenki i inne dobrocie były też) i wódka na zdrowie pary młodej. Jednym słowem - fajnie było!


A po co w ogóle to czaskanie? Ano, wedle legendy im więcej potłuczonego szkła, tym większe szczęście przyszłych małżonków, a hałas ma za zadanie odpędzić złe duchy. No to chyba odpędził, zdaje się, bo mieli B. i T. co sprzątać.



 Mill była ultragrzeczna, jak zwykle, i zaprzyjaźniała się z Olcią, o trzy tygodnie starszą córeczką G., szwagierki-to-be B. Olcia też zresztą była bardzo grzeczna, także przyszłym małżonkom dziewczyny zrobiły dobrą reklamę.

 


I, jak to w domu rodzinnym B. impreza nie mogła odbyć się bez partyjki badmintona:



Na koniec Mill zasnęła (a potem spała, spała i spała), Towarzysz Mąż poszedł z kolegami oglądać jak przegrywa Anglia, a ja ogarniać mieszkanie i nadrabiać zaległości w praniu (nie ma sprawiedliwości na tym świecie jak mawia mój tatko).


A wielki dzień już jutro... A nas czeka wyjazdowe wesele M&M w Szczyrku. Także zmykam się pakować i życzę Wam bardzo udanego weekendu!

Ściskamy,
z&m

Thursday 19 June 2014

M3 Weselne przygody matki karmiącej

Mało mnie w blogowym świecie (kajam się!) bo ten realny pochłania mnie ostatnio dość mocno (to znaczy do tej pory pochłaniał też mocno, ale ostatnio wybitnie mocno, na tyle wybitnie, i na tyle mocno, że przez dwa dni nie napisałam posta, jak to się mogło stać?).

Wczoraj zaliczyliśmy z Towarzyszem Mężem pierwszy wieczór bez Milly, jako że chrzestny Milly miał ślub, więc korzystając z oferty dziadków zajęcia się dziecięciem spędziliśmy jakąś szaloną ilość godzin bez niej.

Do kościółka poszła z nami, do chrzestnego, wypada więc. Wystrojona w sukieneczkę i opaskę dotarła na mszę śpiąca, całą uroczystość przespała, życzenia pod kościołem przespała, wsadzanie do samochodu rodziców którzy ja zabrali przespała i buziaki na do widzenia też przespała. Obudziła się dopiero w domu rodziców, jak to określił mój tata 'zjadła mleczko z apetytem' i - a jakże by inaczej - poszła dalej spać. Ogólnie była ponoć grzeczna jak Aniołek do tego stopnia że rodzice chcieli żebym zostawiła ja jeszcze dziś, ale oczywiście na to nie ma szans, bo mimo tego że świetnie się bawiłam weselnie i Towarzysz Mąż też, to stęskniliśmy się za nią strasznie i pojechałam po nią już o ósmej rano.

Jako że nie za często wychodzę bez Milly (praca się nie liczy, a tak to na panieńskim byłam raz jeden jedyny) postanowiłam zaszaleć i się dziewczyńsko weselnie przygotować (serio, chyba bardziej się postarałam niż przed własnym ślubem. Stres też był większy).

We wtorek kiedy Towarzysz Mąż poszedł do pracy poprosiłam moją jedyną i niezastąpioną mamcię żeby do mnie przyjechała (co, zaznaczam, się nie zdarzało w czasach sprzed Milly, a liczba maminych wizyt odkąd ona się urodziła statystycznie podniosła się o jakieś 300% rosnąc do niebotycznych trzech) i wzięła M. na spacer (no fajny mamy park wszak czyż nie) kiedy ja bezczelnie wymknę się na godzinkę i dam sobie zrobić pazury. Tym sposobem mama ze śpiącą M. łaziły po parku kiedy ja, po nie wiem jak długiej, ale mega długiej przerwie, w końcu ręcznie i nożnie wyglądam jak człowiek (a konkretniej mówiąc jak zadbana babeczka która ma zrobiony manikir i pedikir i pomalowany hybrydowo też zamiast niepomalowanych krótko obciętych paznokci na wypadek tendencji kupy do zostawania w dłuższych). Po godzince dołączyłam do dziewczyn w parku, Mill ciągle spała, my z mamą zjadłyśmy rybę w rybowej knajpie i wróciłyśmy do domu. Dobry dzień to był.

W środę rano z kolei Milly przejął Towarzysz Mąż (też głównie spała, obudziła się na jedzenie i tacine zabawy) a ja wyrwałam się do fryzjera na odrost i przy okazji mi moja fryzjerka machnęła weselnego koka (jak nigdy!). Potem, sprawdziwszy z Towarzyszem Mężem że dziecko ma się dobrze i nie jest głodne, jeszcze szybka wizyta u kosmetyczki i regulacja brwi i byłam gotowa. W sensie, grunt był gotowy.

Po powrocie do domu ogarnianie córeczki, karmienie (wygodne mam pod tym względem dziecko jak nie wiem, i moje mleko z cycka i moje mleko z butelki je równie chętnie i nie grymasi) i szykowanie się.

W celu szykowania się odkurzyłam sztuczne rzęsy niezałożone od około stu lat i pierwszy raz od około stu lat (przynajmniej tak to się wydaje) zrobiłam sobie makijaż składający się z czegoś więcej niż tuszu do rzęs i różu do policzków.

Ponadto ubrałam nową sukienkę (tak - jeśli czytacie mojego bloga to z pewnością żadną nowością nie jest fakt że jedną z cech Zu Matki Karmiącej jest o pięć rozmiarów większy biust, który tym samym wykluczył wszystkie dotychczasowe sukienki weselne. W poniedziałek przed pracą zgarnęłam mamę i Mill do osiedlowego sklepu u mojej mamy i za stówę nabyłam trzy biust mieszczące kiecki z okazji trzech czerwcowych wesel na które idziemy) która mimo tego że jest żółta (a żółty to zdecydowanie nie mój kolor) sprawiła że czułam się ładnie i dziewczyńsko, a nie matko-karmiąco-porzyganie-bluzkowo.

Rodzice przyjechali po nas i zgarnęli do kościoła. Dalszą część znacie.

Było dziwnie być gdzieś z Towarzyszem Mężem a bez Milly. Dziwnie, ale wcale nie źle. Rodzice meldowali postępy smsowo i mmsowo (Milly śpi/ Milly je/ Milly się śmieje/ Milly z nami gada/ Milly na spacerku, te sprawy) a my odmeldowywaliśmy się ssmsowo i mmsowo (Młodzi kroją tort/Młodzi całują się słysząc 'gorzko, gorzko'/barman rzuca płonącymi butelkami/puszczamy lampiony) i spędziliśmy w sumie cudowny wieczór.

Co prawda co trzy godziny ja zamykałam się dyskretnie w kibelku (były dwa, więc luz) i już mniej dyskretnie (brrrr.....brrrrrrrr....brrrr.....brrrrrrrr....brrrr.....brrrrrrrr....brrrr.....brrrrrrrr....brrrr.....brrrrrrrr....) odciągałam pokarm laktatorem jedynym jaki mam elektrycznym który brzmi jak silniczek nie takiego znów małego odrzutowca, ale wybaczam mu to bo szybko uporał się z robotą.

I tak się zarzekałam że w końcu, po roku przerwy, napiję się jakiegoś alkoholu, skoro zapasu mleka ma Milly na tyle że na dobre trzy dni starczy. I co? Wypiłam pół lampki białego wina i pół drinka z jednego shota. Woo-hoo.

Nadrobił za to Towarzysz Mąż, któremu pamięć o części imprezy musiał przywrócić mój mini-foch. Ale bawiliśmy się cudownie! A dzisiaj kolejna część imprezowego czerwca i śląski Polterabend u B., ale to już oczywiście z Mill w roli głównej.

Ściskamy Was mocno, a Młodym, K&P, życzymy takiej miłości i szczęścia jak wczoraj przez całe życie!

z&m, reunited

 Mr&Mrs

 żółta sukienka


Weselne lampiony