Friday 31 January 2014

W32 Miejsca: Szafranowy Dwór

Dziś to jeden z tych dni kiedy zimno, ciemno, i nijako. Mimo ferii, wolnego czasu i teoretycznych chęci ogarniania okołodzidziusiowych spraw jakoś tak... nic-mi-się-niechcąco dzisiaj.

Zaproszenie od pracującej w Hotelu Szafran koleżanki licealnej A. mieliśmy z Towarzyszem Mężem już od dawna. Z Hotelem współpracujemy tłumaczeniowo od dłuższego czasu, ale, mimo że w sumie zupełnie niedaleko od nas, zupełnie nam tam nie było po drodze. A dzisiaj w końcu się zebraliśmy i pojechaliśmy. Randka z Towarzyszem Mężem przy dobrym jedzeniu w zimno-ciemno-niejaki dzień to jednak zawsze dobry pomysł.

Restauracja jest duża, bardzo duża, i w porze lanczu w tygodniu tłumów nie było (choć nie byliśmy jedynymi gośćmi). Za to jedzenie... bajkowe! Odkąd nie mam zgagi (czyli od wczoraj) doceniam każde, a tak pięknie podane i w dodatku smakujące nieziemsko doceniam podwójnie. I co za radocha wybierać z przetłumaczonego własnoręcznie menu! Zupę (krem z pieczonych buraków z grzanką z kozim serem) zjadłam tak szybko że aż zapomniałam o zdjęciu (no i co ze mnie za bloger, siara jak nie wiem), później makaron, a nie pamiętam kiedy ostatnio jadłam makaron, a na talerzu Towarzysza Męża wylądowały roladki z kurczaka z suszonymi pomidorami i innymi dobrociami w środku a na deser dla mnie (moje dziecko jest wielkim głodomorem, zarówno koleżanka A. i Towarzysz Mąż za deser podziękowali bo nie byli w stanie tyle zjeść, natomiast Milly zdecydowanie domagała się deseru, a przecież nie będę z nią polemizować) ciepłe brownie z lodami miętowymi.

W skrócie mniam mniam i mniam.

Polecam! I miejsce, jeśli chodzi o jedzenie, i znalezienie czasu na randki z Waszymi ekwiwalentami Towarzyszy Mężów, bo dobra randka nie jest zła. W moim przypadku zwłaszcza, jeśli nasze cholera-wie-ile-kilo-szczęścia nie domaga się ciągłej uwagi i spokojnie zadowala się brownie w moim brzuchu, a my możemy skupić się póki co jeszcze tylko na sobie.

Najedzone i zakochane,
z&m


Papu Towarzysza Męża


 Papu moje 


 Naprawdę było smaczniej niż wskazują na to nasze miny :)


I na koniec Millusiny deser. Mniam.

Thursday 30 January 2014

W32 ósmy miesiąc

8 miesiąc nam stuknął!

Termin porodu z karty ciąży: 30 marca. Jakby nie patrzeć - 2 miesiące. Mam jeszcze parę wcześniejszych (23 marca z miesiączki, 28 marca z prenatalnych), a Towarzysz Mąż i tak twierdzi że znając nasze szczęście to ona się urodzi w Prima Aprilis. Mnie jest wszystko jedno, byle jeszcze siedziała w brzuchu i rosła ile wlezie (do rozmiarów zdrowego dziecka, a niekoniecznie rozmiarów zdrowego gigantycznego dziecka, to by było tak idealnie).

Jak mi w tej końcówce?

Szczerze mówiąc, różnie. Dzisiaj cudownie, bo pierwszy raz od nie-pamiętam-kiedy się wyspałam (dzięki córeczko!), nie męczyła mnie zgaga (dzięki nie wiem czemu, ale jedno jest pewne - człowiek prawdziwie docenia dzień bez wymiotów kiedy dawno takiego nie przeżył) i mimo tego że roboty fakturowo-papierowo-tłumaczeniowej huk, to samopoczucie fizyczne dzisiaj naprawdę super.

Ale są różne dni. I tak nie mam na co narzekać, stwierdzam zupełnie obiektywnie. OK, od tygodnia trochę się męczę, brak snu i wymioty właśnie są najgorszymi dolegliwościami. Ale przecież mogło być znacznie gorzej. Na wadze od momentu zajścia w ciążę +7 kilo, więc mimo tego że w życiu tyle nie ważyłam i to co widzę na wadze nie bardzo mi się podoba, to biorąc pod uwagę fakt że moja mama w ciąży przytyła 24 kilo, stopy urosły jej o dwa rozmiary i nigdy tak do końca tej wagi pociążowej ,nie zrzuciła - nie jest źle. Rozstępów też nie mam (tfu, tfu!) ani problemów ze skórą (tfu tfu tfu!) i słyszę dużo komplementów na temat tego jak ciąża mi służy. Komplementy zawsze mile widziane!

Żeby nie było tak słodko-pudrowo-różowo i kolorowo - gorsze chwile też miewam. Zdecydowanie nie jestem typem który kocha być w ciąży i mógłby być w ciąży całe życie i lepszego stanu sobie nie wyobraża. Początki były fatalne na tyle, że zastanawiałam się, jak to jest możliwe, że kobiety mają więcej niż jedno dziecko, bo ja nigdy przenigdy sobie tego więcej nie zrobię (oczywiście mózg jest sprytny i teraz wydaje mi się że przecież nie było tak źle, zwłaszcza że od 4 miesiąca ciąża była dla mnie łaskawa w miarę, więc może jeszcze... rozważę sprawę). Potem niby było ok, ale zdecydowanie wyobrażałam sobie ciążę inaczej. Myślałam że będę kochać ten stan, kiedy w końcu zamiast ukrywać brzuch będę mogła go eksponować, nie mogłam się brzucha doczekać i uważałam wszystkie ciążowe brzuchy za absolutnie przepiękne. Teraz też uważam... Wszystkie tylko nie mój (który, nota bene, ma już 102,5 cm!). Zdumiewająco ciężko przyszło mi pożegnać się z talią, jeśli mam być szczera. I tak jak kiedyś patrzyłam z zachwytem na wszystkie brzuszki ciążowe teraz patrzę z zachwytem na brzuszki które są mniejsze od cycków. Spoko, wiem że to chwilowe i snu z powiek mi to nie spędza, ale konfrontacja wyobrażenia o cudownym czuciu się mega kobieco z brzuchem ciążowym z rzeczywistością czucia się jak mały słoń mniej-więcej wypada zdecydowanie na niekorzyść rzeczywistości. Każdego szkoda.

Jeszcze poza tym bycie w ciąży chyba nie do końca leży w moim charakterze. Nie żebym o siebie nie dbała, wręcz przeciwnie, ale nadmierne chuchanie i dmuchanie ewidentnie nie jest tym co Zuzia-Samosia lubi najbardziej. No jak to, nie mogę tego nieść bo ciężkie? Nie mogę biegać? Nie mogę jeść tego i owego? Nie mogę pracować do końca ciąży bo to za duże ryzyko? Nie mogę podróżować tyle ile bym chciała? Eeee... Wiem że to wszystko nadrobię. Wiem, że powinnam siedzieć i kontemplować błogosławiony czas mojego dziecięcia w brzuchu. Że powinnam się cieszyć całą troską o mnie, wyręczaniem w trudnych codziennych czynnościach, pytaniem, czy mi wygodnie czy mi czegoś nei przynieść/nie podać/nie pozamiatać niemalże. Tylko, ja się kurde chyba średnio nadaję do kontemplacji. Mój wieczny motorek w dupie i chęć działania wcale się nie zresetował przy ciąży. A ciało jednak czasem odmawia współpracy i chce leżeć więcej i spać. Poza tym ten wieczny strach... Czy wszystko będzie w porządku? Czy jej tam dobrze w tym brzuchu? Czy to/tamto/siamto/owamto co robię jej nie zaszkodzi? Czy się nie owinie pępowiną (ja się owinęłam, i podobno dużo dzieci się owija, ale mnie w ostatniej chwili cesarka uratowała, a jak jest teraz z cesarkami media huczą i ten huk działa na wyobraźnię też fatalnie)? Czy przy porodzie będzie wszystko ok? Chcę o tym nie myśleć, ale nie umiem, co zrobić.

Dociera też do mnie że to w końcu tylko 2 miesiące. Że poprzednie 7 już minęło, a nie wiem gdzie. Wszyscy mówią że trzeci trymestr się ciągnie, ja ciągle twierdzę że wręcz odwrotnie. Dopiero byłyśmy na półmetku. A jeszcze tyle spraw! Nie ukrywam też że coraz bardziej przeraża mnie wizja porodu, a nawet zdarzają mi się porodowe koszmary. Ciężko się nastawić pozytywnie na ból. Po przygodzie z kamicą nerkową parę lat temu stwierdzam, że to bajki, że o bólu się zapomina.

Jest jednak światełko w tunelu. Z bólu porodowego przynajmniej coś wynika. Z reguły coś bardzo szczęśliwego i wyczekanego. I nie będę tu ciuciać w stylu 'ach te małe rączki, jakie cudne, ach ach' (zachwyty zostawię sobie na po porodzie, choć ja jestem raczej z tych, którzy uważają że wszystkie noworodki są brzydkie bardziej niż z tych, którzy uważają odwrotnie), ale czekam już na Nią (i aż dziwnie tak pisać zaimek osobowy własnego dziecka wielką literą, ale ten jeden jedyny raz, w tym jednym jedynym poście, mam nadzieję mi wybaczycie. Wzruszam się). Bardzo. Nie mogę się doczekać, wręcz, a jeszcze bardziej nie mogę się doczekać Towarzysza Męża widoku z Nią. Widzę jaką oni mają cudną relację już kiedy ona (dobra, wystarczy tej wielkiej litery) jest jeszcze po drugiej stronie brzucha, jak do niej śpiewa, jak ją głaszcze, jak mówi mi, że on z kolei nie może się doczekać, kiedy ją poznamy. Ja też się nie mogę doczekać, mimo dolegliwości, strachu i niepewności.

Nie łudzę się, że nic się nie zmieni. Wręcz przeciwnie, myślę że wszystko się zmieni. Ale myślę też, że zmiana to będzie tylko i wyłącznie na lepsze.

Jak mi więc w tej końcówce?

Dobrze. Optymistycznie. Bo wizja tego, że Milly będzie z nami za dwa miesiące już, sprawia że 102,5 cm w talii, zgagi, ograniczenia i inne nieprzyjemności naprawdę przestają mieć znaczenie.

Ściskamy,
z&m


Wednesday 29 January 2014

W31 Ogarniam!

Nie ogarniam, nie ogarniam! Znacie to?

Mnie hasło jest znane, dość dobrze nawet, i świetnie podsumowuje pozazawodową działalność moją życiową ogólnie. Owszem, znam takich, którzy nie ogarniają bardziej, ale i takich, których życie wydaje się wybitnie logiczne, poukładane i budzące mą zazdrość na każdym kroku (zwłaszcza tych, którym udaje się trzymać dietę).

Dzisiaj jednak - ogarniam! Czuję się ciągle kiepsko i wymiotuję zgagowo sporo (okazuje się że może już tak być do końca ciąży, choć mam nadzieję że nie, bo jednak rzyganie 6 razy dziennie i samopoczucie poplutego bombona to nie jest fajna sprawa, nic a nic) więc na wielkie załatwianie spraw nie mam siły ale... Wczoraj dostałam listę z rzeczami które muszę mieć do szpitala (tak, jest długa. Ma dwie strony A4 i nie mam 3/4 produktów z niej, ale mam nadzieję nadrobić albo online albo stacjonarnie. Czy któraś z Was kupowała rzeczy typu wkłady poporodowe i inne takie wątpliwe przyjemności przez Internet? Warto?) i postanowiłam zacząć od dokumentów.

Lista dokumentów potrzebnych według listy szpitalnej:

1) karta ciąży
2) dowód osobisty
3) legitymacja ubezpieczeniowa
4) NIP własny i NIP zakładu pracy
5) wyniki badań z okresu ciąży
6) inne istotne dokumenty medyczne, np: wyniki konsultacji specjalistycznych

O ile 1-3 noszę w portfelu (tak, mam taki wielki że mieści mi kartę ciąży, bez komentarza!), o tyle postanowiłam się spiąć i zorganizować punkty 4-6.

I tym samym powstał doszpitalny folder roboczo nazwany Baby Milly.
Wygląda on tak:


 Folder jak folder. Trochę chłopczykowy w kolorze, ale trudno. Okładkę może mu jeszcze zDIYuję.


 Na pierwszej stronie wszelkie możliwe dane (imiona, adresy, daty urodzenia, NIPy, numer dowodu i ubezpieczenia jakby się tego w moim portfelu nie mogli dokopać a ja byłabym tak kopana przez moje dziecko porodowo że nie byłabym w stanie kumać czego oni ode mnie chcą)


Dalej mamy wyniki badań - najpierw potwierdzenie grupy krwi i przeciwciała, o które mi mówili przy badaniu będą pytać przy porodzie, a później wszelkie morfologie i inne szmery bajery, ułożone chronologicznie od najstarszego do najnowszego, z zaznaczoną zakreślaczem datą na każdym z nich.
 


 Następnie potwierdzenia wizyt lekarskich, ze wszystkimi zleconymi badaniami, też ułożone chronologicznie najnowszym do góry...

  
Później zdjęcia z USG, z zachowaniem tej samej zasady (chronologicznie od najstarszego)...
 


I na koniec jeszcze jakieś recepty których z jakiegoś powodu nie wykupiłam (bo są na przykład na nospę forte której zapas mam w domu jeszcze bardzo przyzwoity. Ale w razie co to do wglądu są).

Planuję do folderu dodać jeszcze jedną stronę (albo i więcej, jest ich 10 do zagospodarowania, więc jakby nie patrzeć mam jeszcze cztery wolne - hulaj dusza, piekła nie ma!) z konsultacją anestezjologiczną (do zrobienia na 3 tygodnie przed planowaną datą porodu) uprawniającą mnie do znieczulenia zewnątrzoponowego. Znieczulenia zewnątrzoponowego nie planuję, planuję rodzić w wodzie (a poród takowy i epidural czy co to tam dają do tego kręgosłupa się wykluczają wzajemnie) i bez znieczulenia, planuję się hipnotyzować (o tym więcej jak przyjedzie moja hipnozowo-naukowa płyta z moją teściową za dwa tygodnie), rodzić aktywnie w całej pierwszej fazie i ogólnie mieć poród mega naturalny, ale ja sobie mogę planować, a życie swoje, więc furtkę z zewnątrzoponowym wolę mieć otwartą i ostatecznie zdecydować podczas porodu czy dam radę bez niego czy nie.

Ogólnie czuję się mega dumna że dokumenty tak ładnie ogarnęłam. Nic tylko włożyć je do walizki do szpitala i niech będą tam i czekają na godzinę zero i dzięki temu unikniemy zapewne mnóstwo stresu w szukaniu wszystkiego kiedy ten czas nadejdzie. I wszystko cudnie, tylko mamy jeden mały, maluńki problem. Nie mamy jeszcze walizki.

Ściskamy (względnie) ogarnięte,
z&m




Tuesday 28 January 2014

W31 OOTD #5 Hu hu ha, hu hu ha, nasza zima zła!

Jest. Przyszła. Koniec stycznia, ale zima prawdziwa. Dzisięć stopni na minusie, śnieg jest, i ciągle pada.

Każdego innego roku cieszyłabym się niezmiernie i wyskakiwała na narty ile wlezie.
W tym roku narty odpuszczam (no bo co mam zrobić, nawet jak za siebie ręczę, choć ponoć nie powinnam bo gdzie indziej mam środek ciężkości niż bez Milly, to przecież nikt mi nie zagwarantuje że jakiś początkujący narciano-snołbordowy szaleniec we mnie nie wjedzie, a w tym przypadku no risk no fun chyba nie do końca działa. Ja w każdym razie wolę nie ryzykować).

W zimie w mieście, poza tym że estetycznie wygląda całkiem całkiem (ładnie tak biało zamiast szaro, nie ma to tamto), plusów widzę wybitnie mało. W aucie trzeba szyby skrobać, poślizgnąć się łatwo (a poślizgiwać się, ze względu na brzuch, choć z każdego innego względu też, nie chcemy), marzną uszki i paluszki jak prosiaczkowi z Kubusia Puchatka (a kto nie pamięta kaset magnetofonowych z bajkami do słuchania przed snem w trójpaku ten trąba! Jedyną wersją jaką znalazłam to ta, ale to nie to co oryginał. Konia  z rzędem temu kto znajdzie oryginał, bo ja nawet w czeluściach Internetu się nie dokopałam. Pamiętam jak dziś opakowania takie wysokie, pionowe, po trzy kasety w nich poziomo, kasety czarne, a opakowanie białe, z ilustracjami i numerem granatowym który to trójpak z kolei. A nagrania tam były cudne, i 'Stoliczku nakryj się' i 'Calineczka' i 'Kubuś Puchatek' i milion innych klasyków. Audiobuki pełną gębą i z piosenkami i wszystkim. I o ile mnie pamięć nie myli nagrywał je m.in. Piotr Frączewski. Mówi to coś komuś? Ach, jak mi się zrobiło sentymentalnie!).

Wracając do zimy (dygresje na kilometr to moja specjalność wszak) - zima sprawiła że wyciągnęłam z szafy moje obciachowe różowe crocsy (czy ja już mówiłam że lubię różowy? Choć niekoniecznie dla małych dziewczynek). I na pierwszą samotną szkołę rodzenia tak się oto obułam (i odziałam zresztą też):





Co na sobie mam? (z góry na dół)

- Słynny dwudziestosekundowy kok z tego posta
- kolczyki Swarovski, które są jeszcze z czasów kiedy tam pracowałam i ładne zniżki pracownicze były. W cenie regularnej kosztowały 295PLN a wyglądały tak. Mają taki myk że można to długie coś odpiąć i mieć małe wkrętki. Noszę z powodzeniem od jakiegoś 2007 roku.
- chusta mamina, vintage
- sweter no-name, metki nie ma, i prawdę mówiąc nie za bardzo wiem skąd go mam, ale jakoś ostatnio go sobie ulubiłam
- hot pink oversizowa bluzka kupiona dobrych parę lat temu w Primarku aka Primani za 3GBP. Od tych paru lat noszę ją nader często, zwłaszcza latem, i na każdych, ale absolutnie każdych okołowakacyjnych zdjęciach na fejsbuku ją mam. Ale każdy ma chyba taką rzecz w swojej szafie którą nosi częściej niż inne z prostego powodu, że czuje się w niej ładnie. Zimą nie pamiętam żebym po nią sięgała, ale nie pamiętam też żebym była w ciąży i nie mieściła się w większość bluzek zimowych. Poza tym do obciachowych crocsów pasuje jak ulał
- pod hot pink oversizową bluzką czarna podkoszulka na ramiączkach, starsza niż świat, marki Sanpellegrino. Z mikrofibry i bezszwowa i długa, coby mi w getrach tyłek nie marzł, ale do getrów dojdziemy za chwilę moment
- Dodatki naręczne te co zwykle: zegarek MK, obrączka i pierścionek. Czasem dokładam bransoletki, ale ostatnio mi się nie chce
- torebka Monnari, kupiona wiosną tego roku, kiedy miałam nic nie kupować i odkładać pieniądze na podróż poślubną, ale tak to już jest że jak akurat mamy w planie nic nie wydawać to zawsze znajdzie się coś co nas urzeknie tak, że nie wydać nie sposób. Zakochałam się w tej torebce i tej kokardzie, mimo tego że od razu wiedziałam że jest bardziej jesienno-zimowa niż wiosenno-letnia. Zakupu nie żałuję, załapałam się na 25% zniżki i zapłaciłam około 150PLN o ile dobrze pamiętam, co jak na torebkę której używam częściej niż często nie jest wynikiem złym. W archiwum allegro z bliska wygląda tak. I kosztuje 139PLN czyli też w miarę.
- No i getry (niby imitujące dżinsy, sprzed kilku lat, Primark, 3GBP). Ogólnie jestem antygetrowa i antylegginsowa. Pisałam już kiedyś o tym, że dla mnie ta część garderoby poza siłownią nie ma racji bytu. Do dłuższych tunik i czegoś co zakrywa tyłek (patrz: podkoszulka Sanpellegrino) jeszcze oblecą, pod warunkiem że ktoś ma nieziemskie nogi, ale legginsom zamiast spodni mówimy podobne nie jak rajstopom (nawet u niemowląt, dla zainteresowanych więcej tu) A tu, jak mawia moja mami, przyszła kryska na matyska i legginsy założyłam i ja. Z prostego powodu - spodnie jedne się suszą, drugie w praniu, a więcej nie mam. A na sukienkę jakoś nie miałam dzisiaj ochoty, mimo tego że sukienki darzę miłością wielką. Zostały legginsy i mówi się trudno i żyje się dalej
- I clue programu czyli różowe crocsy. Z plusów - nie przemakają, wygodnie je ubrać (nawet w mojej dość już jakby nie patrzeć dużej ciąży), dużo miejsca na nogi, które gdyby chciały puchnąć to mają gdzie i nie ślizgają się tak bardzo jak emu. Kolor ich też lubię. Poza tym wizualnie zdaję sobie sprawę że najszczęśliwszym wyborem nie są, niemniej jednak zadanie swoje spełniają i dobrze mi w nich. Pochodzą z wyprzedaży sprzed lat X (znowu nie wiem... Co najmniej pięciu!) i kosztowały 149PLN (a dokładnie wyglądają tak - i ta horrendalna cena! Jednak deal z nimi zrobiłam, nie ma co).  

Voila!

A jeśli chodzi o samotną szkołę rodzenia to nie było tak źle. Ćwiczyłam pozycje wertykalne do porodu z prowadzącą położną, która jest cudna, więc jakoś poszło. Edukacja domowa Towarzysza Męża też rozpoczęta.

Pozdrawiamy ciepło w te śniegi (ding dong!)
z&m

Monday 27 January 2014

W31 Postanowienia noworoczne - jak nam idzie?

Koniec stycznia tuż tuż, pora więc na pierwsze noworoczne podsumowania.
O postanowieniach więcej tu, a teraz malutki bilansik:


POSTANOWIENIE ( = miało być)
REALIZACJA ( = jest)
1. Będę pić mniej wina. Wróć, to zeszłoroczne postanowienie. Zrealizowane zresztą, z powodzeniem. Milly okazała się być wielkim ułatwieniem w tej kwestii.
1. Wina oczywiście nie piję. Innych alkoholi też nie. Choć, przyznaję, raz powąchałam piwa Towarzysza Męża. Mam nadzieję że wąchanie piwa Milly nie zaszkodzi. Ale co to był za zapach! :)
2. W końcu zrobię listę rzeczy potrzebnych dla Młodej, skonsultuję ją z innymi mamami, pozmieniam ile trzeba/wlezie i ją zrealizuję (brzmi ambitnie, ale jakby nie patrzeć, nie da się tego uniknąć).
2. Kolejne odhaczone! Hurra! Już oczyma wyobraźni widzę jak M. nie zostaje politykiem ani telewizyjnym ewangelizującym świrem (szczegóły w tym poście). Realizacja jest oczywiście w trakcie, ale lista istnieje, została skonsultowana (jeszcze raz dziękuję mamo, zwłaszcza mojej nieocenionej A.B.-B., z którą wymiany mejli z komentarzami w Wordzie okazały się nieocenioną pomocą. I śmiechu przy tym było trochę też, postanowienie było więc w miarę bezbolesne. Poza uszczerbkiem finansowym, jasna rzecz, ale to przy dzieciach funkiel nówka rzecz oczywista).
3. Zorganizuję firmowe papiery. I papiery w ogóle. Trzy segregatory oznaczone etykietką 'ważne' to świetny pomysł, ale szlag mnie trafia kiedy znajduję jakieś stare rachunki obok ubezpieczenia auta obok pierwszego usg obok dyplomu. Może i mam wszystko w jednym miejscu, ale to jedno miejsce trzeba zdecydowanie pod-zorganizować).
3. No i tu już nie jest tak różowo (jednak polityczka?! Eeeee…). Do organizacji papierów jeszcze nie przyszłam, siły mam mało i ogarniam inne sprawy. Ale hej, nie ma się co zamartwiać na zapas, w końcu to dopiero koniec stycznia, a nie koniec grudnia, więc szansa na realizację jeszcze jest i to całkiem realna, myślę.  
4. Odwieczne: schudnę zamieniam na: będę jeść więcej owoców a mniej czekolady. Więcej warzyw nie muszę bo jem głównie warzywa. Warzywa uwielbiam. Owoce mówiąc delikatnie średnio. Ale może kiedy będę jeść ich więcej, nawet z mniejszą ochotą, czekolada/ciastka/inne niezdrowe słodyczowe przysmaki mi zbrzydną. Albo przynajmniej dzień bez nich nie będzie wyjątkowy.
4. Udaje się raz lepiej raz gorzej. Pilnuję się owocowo i staram się jeść sztuk dwie przynajmniej dziennie. Na palcach jednej ręki policzyć mogę dni kiedy ich nie jadłam wcale, więc jak na mnie jest progres. Żeby to wpłynęło na znaczący spadek jedzenia czekolady (i innych czekolado-ekwiwalentów) nie zauważyłam wybitnie. Nie jest gorzej niż przed ciążą, nie zjadam litra lodów na raz i nie wysyłam Towarzysza Męża po jakieś konkretne słodyczowe zachcianki, bo takich też nie mam, ale nie mniej jednak słodycze ciągle jem i myślę że trochę za często. Ale pracuję nad tym, pracuję!
5. Ćwiczenia. Już trochę pisałam o nich tu. Siłownię porzuciłam pod koniec listopada, jako ze skończyło mi się członkostwo, a na następny rok nie ma co przedłużać, bo nie wiem kiedy moja noga była by w stanie tam postać przy M. Tudzież ręka. Tudzież jakakolwiek inna część mojego ciała, for that matter. Odkąd zaczął boleć mnie brzuch (mniej więcej w połowie grudnia) zarzuciłam też intensywne chodzenie i jogę, ale od tej pory brzuch mi się naprawił (tak myślę) a ja jakoś się nie mogę zebrać... Postanawiam wszem i wobec się wziąć i zebrać i ćwiczyć znów. Ze trzy razy w tygodniu, powiedzmy. Chciałabym częściej, i pewnie będę o ile samopoczucie pozwoli, ale nie chcę się zarzekać, a potem wylądować z polityczno-telewzizyjnie-religino-oszałamiającym dzieckiem.

5. Zebrałam się w sobie i ćwiczę i dobrze mi z tym. Czasem trzy razy w tygodniu, czasem więcej, więc postanowienie póki co realizowane. Jak mi się wybitnie nie chce, albo się wybitnie źle czuję, albo kompletnie nie mam siły, to się nie zmuszam, ale poniżej trzech razy w tygodniu nie schodzę. Mówią że babkom które ćwiczą w ciąży łatwiej się rodzi i szybciej się dochodzi do siebie po porodzie, więc łudzę się że i w moim przypadku to pomoże, i wole się pomęczyć ćwicząc teraz niż męczyć się później. Poza tym – taki zastrzyk endorfinowy jak po bieganiu to to nie jest, ale zawsze jakoś mi lepiej z poczuciem że coś robię. A co robię? Przeplatam zumbę (ale low intensity), z tai-chi i jogą na Xboxie z ćwiczeniami z Angeliką Pióro na YouTube (moje ulubione zestawy to 1+2, ale mam po nich zakwasy, za każdym razem!) i ze truchto-spacerami w parku. Służy mi, zdaje się.
6. Szkoła rodzenia. Naprawdę muszę (ale to muszę!) zainteresować się tym tematem. Zrobię risercz i wybiorę coś, co będzie dla nas najlepsze. I to jak najszybciej.

6. Risercz zrobiony, temat zainteresowany, szkoła wybrana i nawet pierwsze zajęcia już zaliczone (a więcej o nich tu). Dobra nasza, chyba nieźle nam idzie.
7. Szpital. I około-szpitalne, około-porodowe sprawy. Kolejna rzecz którą ciężko dłużej ignorować. Mając lat 13 usłyszałam o porodach w wodzie, stwierdziłam, że też tak chcę, i nigdy nie zmieniłam zdania. Im więcej czytam (patrz punkt 8, a najlepiej 9) tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu że to dla nas. Nawet szpital najbliższy ma warunki. Pytanie tylko czy moja ciąża będzie na tyle idealna żeby się to udało i czy akurat w momencie kiedy M. postanowi przyjść na świat wanna do porodu w wodzie nie będzie zajęta (bo tak, o ile mi wiadomo jest tylko jedna). Zdecydowanie muszę to jakoś ogarnąć. Poza tym - przejechać się z Towarzyszem Mężem na potencjalną porodówkę, napisać adres szpitala i numer taksówki na lodówce, zapytać co muszę mieć ze sobą i czy Towarzysz Mąż musi być po szkole rodzenia żeby mógł tam ze mną być  i co jeśli jego polski dość mocno kuleje.
7. Z Towarzyszem Mężem na porodówce co prawda jeszcze nie byłam, ale położna która prowadzi moją szkołę rodzenia pracuje w moim szpitalu docelowym i szkoła rodzenia obejmuje też wizytę na oddziale. Także poprzez realizację punktu 6 niejako zrealizuję też punkt 7 (a jako maniak organizacji czasu taki multitasking bardzo mi pasuje).
8. Czytać. Więcej. Zawsze.
8. Czytam.Więcej. Póki co. W tym roku czytam czwartą książkę, co biorąc pod uwagę że rok ma dopiero 27 dni nie jest wynikiem złym. Oby tak dalej!
9. Czytać nie tylko fiction, ale i science. Instrukcje obsługi niemowląt, znaczy się.
9. Eeee… Biblioteczka o niemowlętach się rozrosła i źródła są. Skończyło się na przeczytaniu połowy jednej książki, ale jakoś ją odsunęłam. Upsi dejsi. Muszę do tego wrócić. Ale jest dopiero koniec stycznia, a nie koniec roku, jak już wcześniej słusznie zauważyłam, więc nie ma się co wybitnie stresować.
10. Nie przejmować się rzeczami, na które nie mam wpływu. Wpływać na te, na które mam.
10. Chyba idzie mi dobrze (no, może poza jednym razem, kiedy umówiona na spotkanie znajoma spóźniła się o 1.5h. Wszystko ok., tylko jechałam na to spotkanie 2.20 min w jedną stronę, na w sumie cztery godziny, i kolejne 2.20 w autobusie w drodze powrotnej. Nie miałam wpływu na to, a i tak się wściekałam. Teraz myślę że bez sensu). Jeśli chodzi o rzeczy na które wpływ mam, to chyba na nie wpływam (patrz: realizacja postanowień noworocznych). Ha <i tu musicie sobie zwizualizować dumę mnie rozpierającą>!

11.
11. Nawet mi się udawało, dzięki podpowiedziom moich dzieci szkolnych, a parę tyci-tyci 2013 błędów na slajdach dla dorosłych można zignorować, bo było ich mało i szybko zostały naprawione. Teraz 2013 nie piszę, bo w ogóle nie piszę daty (to znaczy jeszcze mi się nie zdarzyło, poza szkołą, żebym musiała gdzieś pisać), więc jest szansa że i to postanowienie odhaczymy.

Wnioski:

Jest nieźle. Jak na koniec miesiąca ogarnięcie aż tylu punktów zaskoczyło nawet mnie samą.
Kolejny raport pod koniec lutego.

A Wasze postanowienia noworoczne? Jak Wam idzie realizacja?

Ściskamy (trochę ciągle męczone zgagą, ale już zdecydowanie mniej, i z liczbą rzygów na koncie: 1, co jest znacznym postępem przy wczorajszych 5),

z&m

Sunday 26 January 2014

W31 Lady Zgaga vol. 2

Myślałam że mam fatalne zgagi.

Okazuje się, że myślałam (ha! zdarzało mi się! teraz chyba opanował mnie pregnancy brain na całego i myślenie idzie mi co najmniej średnio). Bo co to są fatalne zgagi dowiaduję się dopiero teraz.

2:30 w nocy, dziecię kopie w najlepsze (chyba nie za bardzo pomyliłam się z tym Młodym Lewandowskim, i oficjalnie oświadczam że życie jest niesprawiedliwe, jako że współautor dziecięcia - Towarzysz Mąż - nawet piłki nożnej nie lubi, dlaczego więc tak kopie to nie wiem), po czym atak zgagowego ślinotoku jest taki, że pędzę wymiotować. Cholibka, myślę, to jak pierwszy trymestr all over again, z tym że o 7 kilo cięższa i oprócz mdłości mam jeszcze zgagi i kopiące dziecię. O metrze w pasie nie wspominając.

Usypiam koło 3. Wstaję o ósmej. Głodna jak szlag, jasna rzecz, ostatnio budzę się głodna cały czas. Z reguły ćwiczyłam najpierw, prysznic, ciepła woda z miodem i cytryną i na takim powolnym rozruchu dopiero się brałam za śniadanie. Od około dziesięciu dni (z naciskiem na około, nie liczę, przyznaję bez bicia, choć z matmą i liczeniem u mnie znacznie lepiej niż w liceum) budzę się głodna tak, że najpierw jem małą miseczkę płatków z mlekiem, a potem mogę myśleć o czymkolwiek, co jedzeniem nie jest. Dzisiaj nie inaczej, zjadam te moje płatki, po czym zgaga sru, znowu swoje. Wymiotów ciąg dalszy, może bez zgłębiania w opisy, rzygi jak rzygi, każdy kiedyś przerabiał.

Już wcześniej przeczytałam cały Internet na temat zgagi w ciąży (i pełen jest sprzeczności - niektórzy mówią że mleko dobre, inni że nie, to samo z miętą, i bądź tu człowieku mądry i pisz wiersze! Testować trzeba, a to ryzykowne. Na moje pierwsze, drugotrymestrowe zgagi - o których więcej tu - mleko pomagało, teraz kompletnie nie, a mięta jest absolutnym samobójem, nawet jak zgagi nie mam to mogę jej dostać od mięty. I gum do żucia też, niestety. Ba, nawet miętowe rennie mi szkodzi. Za to o cudownym - choć też do czasu, ale lepszy rydz niż nic - działaniu lodów waniliowych na zgagę informacji nie znalazłam ani trochę, a najbliżej ich jest rada mojej nieodzownej A.B.-B., która polecała szejki z McDonald's, na które się co prawda nie skusiłam, ale podejrzewam że działają, skoro lody waniliowe działają), ale nigdzie nie znalazłam informacji o tym, co robić, kiedy się, za przeproszeniem, rzyga po każdym posiłku.

Na drugie śniadanie zażyczyłam sobie jajko (no cóż, smaków ciążowych nie mam jako takich i przed ciążą moje zachcianki były zdecydowanie większe, więc w ramach wydziwiania przy okazji Towarzysza Męża w domu i jajko jako zachcianka obleci), Towarzysz Mąż zrobił dwa, jak lubię, na twardo. Zjadłam z niczym czyli bez udziwnień i jakież było moje zdziwienie kiedy i jajko zgadze nie podpasowało.

To co ja mam jeść!?!?!?!?!

To samo było po maminym obiedzie (pysznym i w małej ilości, wyjątkowo, bo bałam się jeść dużo po takim przedpołudniu, choć u niedzielny obiad u mamy z reguły do najmniejszych nie należy, nie oszukujmy się). Zjadłam trochę lodów i jest ciut lepiej (w sensie po lodach dzisiejszej standardowej wizyty w kibelku od dupy strony, tfu, to jest właśnie nie od dupy strony, wręcz przeciwnie, jeszcze nie zaliczyłam, a godziny minęły chyba trzy, więc łudzę się nadzieją że już nie zaliczę). Głodna jestem, ale boję się jeść. Męczy to strasznie.

I co ja mam robić? Iść do gastrologa? Dzwonić do ginekolożki? Spróbować obudzić się jutro i liczyć że samo przejdzie? Czy któraś z Was tak hardkorowe ciążowe zgagi ma/miała? I pomogło coś?

A poza tym - zima przyszła - nie ma na to rady. Słaba dzisiaj jestem jak nie wiem, ćwiczyć nie miałam siły, więc z Towarzyszem Mężem poszliśmy tylko na szybki poobiedni doparkowy spacer. Póki się dopinam w płaszczu, bo już ledwo ledwo. Może to też pomogło na tą zgagę (spacer zimowy, w sensie, bo na dopinanie się w płaszczu bym raczej nie liczyła w kwestii niwelowania żołądkowych dolegliwości, jakichkolwiek), bo ja wiem. Jedno jest pewne, zrobiło mi się trochę lepiej i nawet uśmiechnąć mi się udało (czego zza miliona warstw przy -10'C nie widać, w przeciwieństwie do Milly, którą widać już nawet w płaszczu)


Pozdrawiamy Was ciepło!

Umęczone dziś chyba obie,
z&m

Saturday 25 January 2014

W31 Masaż.... aua!

W sumie jeszcze nie wiem czy aua, ale podobno. Wbrew pozorom, do przyjemnych on ponoć nie należy.

Od paru dni na tapecie u mnie temat porodu i tego co zrobić, żeby sobie ułatwić ile wlezie. Wolę sobie pluć w brodę że robiłam co mogłam i nie pomogło, niż nie robić nic i potem żałować.

Tym sposobem postanowiłam wypróbować metodę poleconą na szkole rodzenia, a poza tym obecną i w internecie, w postaci masażu krocza. Brzmi dobrze, ale prawdopodobnie tylko brzmi. Nie wiem, dowiem się jutro, bo dziś się już nie będę stresować. Późno jest, poza tym, a przydało by się w końcu wyspać, dla odmiany. Grunt żeby pomogło.

Masaż krocza można wykonywać od 30 tygodnia ciąży co parę dni, a od 37ego codziennie. Choć różne źródła mówią różnie, niektóre że od 32-ego, albo 34-ego.

Jak to zrobić? Znalazłam bardzo obrazowe wideo na mamazone: http://www.mamazone.pl/tv/film,24679,masaz-krocza-przed-porodem.aspx

A czym? Tu też zależy od strony. Na tej zlinkowanej mówią że oliwa z oliwek, olejek z migdałów bądź jojoba i witamina e. Jest też gotowy olejek do takiego masażu Weledy (Weledę ogólnie polecam, cudowne składy i działanie kosmetyków, tylko drogie, cholerstwo!) - więcej o nim tu - ale zdecydowanie jest droższy, niż trzeba, patrząc na skład. Ja postanowiłam pobawić się w małego chemika i wykorzystać przepis mojej nowej ulubionej położnej.

Czego potrzebujemy? [ceny z mojej apteki]

- Olejek ze słodkich migdałów (50ml) [12.40PLN za 100ml, czyli jeszcze mamy gratisową pięćdziesiątkę do nawilżania całego ciała, do czego ten olejek też się świetnie nadaje]
- Gliceryna (50 ml) [3.20 PLN]
- Witamina E - 10 kapsułek [4.00PLN za 30 kapsułek, czyli znowu, 20 mamy na tak zwane zaś]

Wszystko mieszamy, trzymamy w lodówce, i używamy.

Całkowity koszt produkcji wynosi więc 19.60 PLN czyli niecałe dwie dychy, a składników mamy więcej niż potrzeba. Wychodzi nam, też prostym rachunkiem licząc, 100ml (plus te 10 kapsułek wit E, więc nawet trochę ponad sto) płynu, który powinien starczyć na wszystkie przedporodowe masaże. Jeśli zabraknie, wystarczy dokupić glicerynę (przypominam, 3.20PLN!) i mamy kolejną porcję z tych samych składników. Przy olejku z Weledy, którego 50 ml kosztuje w aptece internetowej prawie 50PLN (choć teraz znalazłam w überpromo za 42 - na przykład tu), to naprawdę dobry deal.

Z tego co widzę na forach różnorakich, warto się pomęczyć z tym ponoć mało przyjemnym masażem. Dam znać po porodzie, bo wcześniej działanie chyba ciężko oceniać.

Zdjęć Wam i sobie oszczędzę. Ale od jutra (tak, jak zwykle, od jutra) jedziemy z tym koksem!

Znacie jeszcze jakieś sposoby na ułatwienie sobie porodu? Wszystko przyjmę!

Porodo-przygotowujące się,
z&m



bohaterowie dzisiejszego odcinka: witamina e, gliceryna i olejek ze słodkich migdałów

PS. Odkryłam że lody waniliowe Carte D'or są lepszym panaceum na zgagę niż Rennie, więc i hormony ciążowe dziś w ryzach :)


Friday 24 January 2014

W31 Młody Lewandowski

Przeczytałam naiwnie na jakimś blogu/forum/stronie/innej podobnej instytucji onlajnowej, że około 30 tygodnia dziecko układa się główką w dół, a jego kopniaki słabną.

Po śląsku mogę skomentować tylko jednym: Ja, uhm (w wolnym autorskim tłumaczeniu na polski: rozumiem, ale nie do końca dowierzam).

Albo te informacje były mocno przekłamane, albo moje dziecko nie działa tak, jak dzieci około 30 tygodnia.

Kopie, to mało powiedziane. Mam wrażenie że hoduję w brzuchu młodego Lewandowskiego. Przewraca się na wszystkie strony. Raz wyskoczy mi główka (tudzież tyłek, nie rozróżniam) gdzieś w okolicy pępka (który ciągle jest wklęsły, dobra nasza, ale jak tak dalej będzie kopać to nie wiem), po chwili gdzieś po prawej, potem u góry. I tak ciągle. O kopniakach w żebra i w pęcherz nie wspomnę. A miała już nie kopać w pęcherz, czuję się oszukana!

Nie spałam przez te kopniaki do czwartej rano. Bo to już nie były słodkie kopniaczki z cyklu 'o, rusza się Maleństwo, hurra, to niesamowite!', a bardziej 'Mildred (jak przezywa Milly Towarzysz Mąż), na Boga, jest pierwsza/druga/trzecia/czwarta w nocy, idź spać!!!!!'. Kiedy obudził się Towarzysz Mąż próbował ją trochę ugłaskać ale zdecydowanie go olała i skopała go tak jak i mnie. Też nie spał chyba przez godzinę po czym cofnął rękę z mojego brzucha i zasnął. Fuksiarz.

Ja też w końcu usnęłam, już nie miałam chyba siły się użerać z tymi kopniakami. Nie pamiętam, żeby przestała kopać kiedy zasypiałam, chyba po prostu przestałam zwracać uwagę. To teraz już tak będzie? Do końca? Aaaaaaaaaaaaa!!!!!!

Towarzysz Mąż nabił dzisiaj punktów serwując mi śniadanie do łóżka z własnoręcznie świeżo wyciskanym sokiem marchewkowo-jabłkowym włącznie. I odwożąc mnie na dworzec, bo wymyśliłam sobie dzisiaj szybką jednodniową wycieczkę do Wrocławia (czasami sobie serwuję, w dobie polskiego busa, takie spontaniczne wycieczki za bezcen), żeby spotkać się z koleżanką M. i powiedzieć jej że jestem w ciąży, bo jakoś tak się złożyło, że nie widziałyśmy się dawno więc nie wiedziała... Nieważne, że Milly aka Mildred (wrrr!) sprawiła że wyglądałam dziś jak mini-zombie, że całe rano odsypiała nockę, po czym kiedy tylko usiadłam w autobusie próbując przymknąć oko i trochę odespać znów zaczęła urządzać sobie harce... 

Strach się bać co będzie, kiedy będzie już z nami.

Mamooooo.....



Zdecydowanie niedospana z
Z chyba w znacznie lepszej formie m

Thursday 23 January 2014

W31 Chustowanie

Dziś miałam dzień na nie od rana. Obudziłam się głodna i zdenerwowana i ogólnie w nastroju do płaczu. Siadłam i płakałam więc, cholerne hormony ciążowe. No cóż, nie ma na nie rady, i tak nie odzywają się za często, więc nie mam co narzekać. Towarzysz Mąż, z racji ferii i bycia w domu, usiłował mnie z tych ciążowych dołów wyciągać. Sugerował terapię zakupową, jedzenie, ćwiczenia, i ogólnie robił wszystko żebym przestała się rozklejać. Nic nie działało aż do momentu kiedy wyciągnął dostaną parę dni temu millusiną chustę do kangurowania i stwierdził że będziemy się uczyć. Wylazłam więc z łóżka i stwierdziłam że ok, kiedyś trzeba.

Jeśli chodzi o chustę i chustonoszenie nastawiona byłam na nie jeszcze przed ciążą. Odkąd jestem w ciąży też słyszę tylko dobre opinie na jej temat, a Ci, u których się nie sprawdziły, nie stosowali jej od samego początku i potem dzieciaczki jakoś nie chciały z niej korzystać. W sieci jest mnóstwo informacji o zaletach chustowania, więc rozpisywać się nie będę. Mnie sprawa przekonuje.

Więc do dzieła! Obejrzeliśmy parę youtubowych filmików instruktażowych i próbowaliśmy. I Towarzysz Mąż i ja. Na szczęście Towarzysz Mąż nie jest z tych Towarzyszów Mężów uważających że chustowanie jest niemęskie i tego robić nie będzie (a ponoć są i tacy). Wychodziło nam raz lepiej raz gorzej. Pierwsze wrażenia? Trudne to! Skomplikowane! Ale za czwartym razem już było łatwiej. A podejrzewam że przed umieszczeniem w niej Towarzyszki Córki potrenujemy jeszcze więcej.

A Wy, macie jakieś doświadczenia z chustowaniem?

A oto jak nam szło:

  
Pierombol, długie to!


Wszyta metka pokazuje gdzie jest środek


Składamy na pół wzdłuż. To nie takie proste przez to, że ustrojstwo takie długie.


Dziurą do góry (w sensie żeby taka kieszonka się zrobiła) i z metką na przedzie (czy Wam też gra w głowie piosenka Kazika?) owijamy chustę na brzuchu i krzyżujemy na ramionach


 I jak już skrzyżujemy to te dwa zwisające dyndadła wkładamy między nasz brzuch a naszą kieszonkę


Tak o. Ważne żeby otwory (w sensie ta strona do której składaliśmy) była od naszej wewnętrznej strony. Na tym zdjęciu to ładnie widać bo oczywiście super prosto nie złożyłam, ale co tam.


Po podjęciu decyzji z której strony (prawej czy lewej) dziecię chcemy przekładamy tą stroną na spodzie i wiążemy na plecach. Voila!


Kładziemy dziecię po przeciwnej stronie niż ta w którą chcemy je wpakować (w moim przypadku chcę je wpakować w prawą, więc kładę na lewą) i zaczynamy od nóżek, które mają się ułożyć w pozycji żabki. W ramach dziecięcia na które musimy jeszcze trochę poczekać zastosowaliśmy najbardziej dzieciopodobny zamiennik jaki udało nam się znaleźć w domu. Nóżki pakujemy do kieszonki która nam powstała po dowolnie wybranej stronie.


Pozostałymi dwiema kieszonkami (w moim przypadku lewą i nabrzuszną, w innych przypadkach może być też prawa i nabrzuszna, pod warunkiem że dziecię jest po stronie lewej) otulamy pozostałości dziecięcia i to już naprawdę koniec.


 Oko jej wystaje!


A tak planuję ciągle blogować kiedy Milly będzie już z nami. Wygląda obiecująco!

Już nie płaczące i czujące się znacznie lepiej,
z&m



Wednesday 22 January 2014

W30 Szkoła rodzenia - pierwsze wrażenia

Długo zastanawiałam się nad szkołą rodzenia.

W sumie większość moich znajomych mam szkołę rodzenia olała i dużo z nich było zadowolonych, bo mówią że dzięki temu słuchały się lekarzy i jakoś im poród poszedł.

Inne mówią, że szkoła rodzenia szkołą rodzenia, ja się mogę nie wiadomo na co nastawiać, a jak mnie mają pokroić to i tak mnie pokroją i na g... będzie mi ta szkoła.

I tak, wiem, że są szkoły z NFZtu, nawet do jednej wysłałam zapytanie na początku grudnia, po czym po trzech tygodniach (sic!) czyli pod grudnia koniec dostałam odpowiedź że mam się zgłosić w styczniu (zaznaczam, że był koniec grudnia). I tak się trochę NFZtowo poddałam.

Popytałam też znajomych, zrobiłam risercz szpitala w którym planuję rodzić (szczegóły tu) i tym sposobem (i jeszcze przy okazji przez krewnych i znajomych królika też) trafiłam do 'Studia Świadomych Narodzin' Kasi Żak, która w 'moim' (moim upatrzonym, to jest) szpitalu położniczuje. Jest progresywną położną, zakręcona na punkcie swojej pracy i eksperymentującą dużo. Co dla mnie najważniejsze - jest też zwolenniczką porodów w wodzie. Szkoła jest prywatna i kosztuje, nie ma to tamto. Jest też w drugiej części miasta i dojazd to niemal pół godziny z głowy. Ale co tam. Sześć prawie dwugodzinnych spotkań to ekwiwalent dwóch wizyt u mojej ginekolożki (finansowy ewkiwalent, w senie, bo mimo tego że jestem z mojej ginekolożki zadowolona o ciąży i porodzie dowiedziałam się więcej już podczas jednych zajęć niż podczas wszystkich wizyt u ginekolożki razem wziętych). Tak też już po pierwszych zajęciach wiem, że było warto.

Jako że mamy ferie Towarzyszowi Mężowi nie udało się wykpić pracą. Jako Żona w Ciąży stwierdziłam że sama tam nie pójdę i koniec, foch. Był to błąd, ale człowiek uczy się na błędach. Towarzysz Mąż siedział jak na tureckim kazaniu przez dwie godziny, nie rozumiejąc ani słowa. Żal mi go było, zwyczajnie. Więcej nie będę więc Sfoszałą Żoną w Ciąży tylko Wyrozumiałą-slash-Rozumiejącą Żoną w Ciąży i jakoś to zniosę i pójdę sama, trudno. Ludzi było sporo, chyba ze 12 par, i nikt, kompletnie nikt nie był sam. No to ja będę, trudno, są gorsze tragedie. A Towarzysza Męża się doedukuje w domu, bo to nie tak, że on się edukować nie chce, ale bariery językowej nie przeskoczy. Jakby mi ktoś zaserwował szkołę rodzenia w Suahili dajmy na to, to też bym się poddała. 

Szkoła sama w sobie świetna. Miejsce piękne, na nowym osiedlu, czysto, pachnąco, z ciastkami i czekoladą, z gratisowymi prezentami (tym sposobem odhaczam smoczek z mojej wyprawkowej listy, załapałam się też na wkładki laktacyjne, i mnóstwo fajnych tekstów o karmieniu piersią) ale przede wszystkim z cudowną atmosferą, cudowną, rzeczową prowadzącą która widać że zna się na rzeczy. Sam fakt że wysiedziałam prawie dwie godziny (zmieniając pozycje co minut pięć, ale to nieważne, mnie ogólnie jest ciężko wysiedzieć w jednej pozycji a w ciąży to w szczególności) nie zauważając że tyle czasu minęło o czymś świadczy. Było o porodzie, nacięciach krocza i innych drastycznych sprawach. Ale było to kompendium informacji, które, nawet jeśli są w internecie (no bo wiadomo, jak czegoś nie ma w internecie to nie istnieje), to nie przyszło by mi do głowy żeby ich szukać i pod jakimi hasłami.

Już czekam na następne zajęcia. Bo naprawdę było super! A co mi się najbardziej podoba? Że dwa spotkania poświęcone są tematyce porodu, a reszta to połóg i pielęgnacja noworodka, czyli coś, co jak twierdzi Towarzysz Mąż, dopiero będzie hardcorem. Nie mogę się z nim nie zgodzić. Poród, choćby był masakryczny, to góra doba. No, w razie absolutnego pecha trochę więcej. A co dalej? No właśnie. Nie wiem, ale się dowiem!

Hurra!

Optymistycznie nastawione,
z&m

 

Tuesday 21 January 2014

W30 Milly Miś

Dziś będzie o gestach, które wzruszają.

Taki ogólnie wzruszeniowy dzień mam dzisiaj. Ale gest, ten tytułowy, który wzruszył, właściwie wydarzył się wczoraj. A właściwie jeszcze dawniej.

Cała historia zaczyna się mniej więcej 7 grudnia, kiedy z moimi ulubionymi znajomymi wybieram się do mojego ulubionego cukiernio-ciastkowo-kawowo-herbacianego miejsca zwanego Byfyjem (więcej i o miejscu i o tej wizycie tu). Wybierać się tam lubię zawsze i bez okazji, ale wtedy akurat okazja była, a okazją tą był bożonarodzeniowy jarmark, na którym cudnych ręcznie robionych rzeczy było bez liku.

 Mnie najbardziej urzekło stanowisko z misiami (a jakże, macierzyńskie hormony śmigały na całego), które miały ciuchy i imiona  i ogólnie wyglądały obłędnie. Przesympatyczny pan sprzedający misie oraz jego wybitnie zdolna żona która je robi ucięli sobie z nami pogawędkę, i mimo tego że wtedy nic nie kupiłam, ciągle te misie do mnie wracały. Moja przyjaciółka A. kupiła dwa i co je widziałam to żałowałam że jednak się nie skusiłam. Nic straconego, Misia producenci prowadzą wszak bloga i zamawiać misie online też można. Zainteresowanych odsyłam do Roszpunkowa gdzie można oglądać absolutnie przepiękne misiowe typy (i nie, nie jest to wpis sponsorowany, po prostu mój prywatny i osobisty nad misiami zachwyt).  

Tak za mną łaziły te misie że aż umieściłam je na mojej Świątecznej Łiszliście (tej). Nawet opisałam byłam takiego wymarzonego. Z sukienką. I kropkami. I nazywającym się tak jak moja dziewczynka wbrzuszna póki co (ale już niedługo nie).

Po czym dotarła do mnie paczka od dobrego duszka J. J. mieszka w Norwegii, znamy się od liceum czyli od jakichś wstyd się przyznać 15 lat i kontaktujemy ze sobą nieprzerwanie od tej pory, częstotliwość nie ma znaczenia, bo zwykle jest tak, jakby przerwy między ostatnimi rozmowami/wizytami w ogóle nie było. J. jest cudowna, o czym przekonywać nie trzeba. J. totalnie ujęła mnie za serce swoim gestem. Mianowicie J. skontaktowała się z Roszpukowem i zamówiła tam misia wedle mojego życzenia. Nawet sukienkę ma taką, jaką sobie wymarzyłam. Miłość od od pierwszego wejrzenia. Już myślę, jakby tu zrobić na tego misia półeczkę w okolicach łóżeczka (którego jeszcze nie ma :)

Nie wiem jak J. dziękować. Macie jakiś pomysł?

Bo z wzruszenia wszelkie dobre pomysły i mowę szlag mi trafił.


Milly Miś w całej okazałości. Z Małą Gajką dla J. pod pachą :)

Monday 20 January 2014

W30 Syndrom wicia gniazda - garderoba

Dopadło i mnie.

Czytałam o tym w książkach, artykułach, słyszałam, ale jakoś nie chciało mi się wierzyć że zmienię się w perfekcyjną panią domu jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki tylko dlatego że hormony ciążowe działają tak, że sprawiają, że niczym Małgorzata Rozenek w czołówce 'Perfekcyjnej Pani Domu' (którą nomen omen oglądam czasami na TVN playerze łudząc się że mnie zainspiruje i wezmę się w garść i ogarnę) będę dostawać niemal orgazmu na widok pościeranych kurzy.

A tu proszę, niemal dostaję.

Porządek lubię, bardzo. Sprzątać nie lubię, niestety. Sprzątam zrywami. I trochę po łebkach, jeśli mam być szczera. Sprzątając jedną szafkę zagracam drugą, i tak w kółko. Liczba niepotrzebnych papierów i innych bzdetów jest zdecydowanie większa niż powinna. A ja tylko przekładam i przekładam...

Ale widać hormony ciążowe od tego są, żeby działały. W ramach niepójścia (i w ogóle niechodzenia, aaaa) do pracy przyszła i na mnie kolej. Wyzwanie dnia: garderoba.

Sprzątnięcie w niej zajęło li i jedynie 9 godzin, z przerwą na obiad. Ale to i tak dobre osiem, albo ponad. Siły nie mam, plecy mi napieprzają jak jasny gwint, ale jest czysto. Bardzo. I poukładanie. I w ogóle ach i och. Gdybym tak jeszcze nie padała na dziób tak jak padam...

A oto moje wstydliwe 'przed':


Pudełka niby są (nie pierwszy raz się próbowałam zorganizować), ciuchy walają się wszędzie, szuflady nie domykają, a gazety które wkładam zamiast prawideł do kozaków żeby ładnie stały walają się wszędzie tylko nie w kozakach. Nawet człowieka nie w ciąży szlag by trafił.


 No wywala mi się z tych półek, wywala. Do tego milion rzeczy które nie-wiadomo-gdzie-włożyć, Towarzyszowo-Mężowe pudło z kablami, i torba pełna charbołów (śląskie słowo oznaczające rzeczy wszelkiej maści, taki angielski ekwiwalent 'stuff', ale ten 'stuff' w torbie tudzież tasi to ewidentne charboły) przyniesiona z samochodu przed wizytą samochodu w myjni. Stary patent - czyścimy samochód, zagracamy resztę. Teraz właśnie próbuję to zmienić.


Półka z butami też woła o pomstę do nieba. Mamy ładne miejsce na buty, ale co z tego, skoro zamiast na miejsce i tak odkładamy je na podłogę (i tak dobrze jeśli wyniesiemy do garderoby, często zostają pod stolikiem kawowym czy gdzie tam indziej je ściągamy). I te spodnie od piżamy na podłodze, no bo przecież to oczywiste miejsce do trzymania spodni od piżamy.

Oraz moje jaka-ja-jestem-z-siebie-dumna 'po':


I już nic się nie wywala. Równiutko, w kosteczkę, i bez zbędnych ciuchów w które i tak się nie mieszczę i mieścić przez jakiś czas jeszcze nie będę zapewne. Ot, uroki bycia w siódmym miesiącu ciąży. Plusem limitowanej ilości rzeczy jest zdecydowanie ilość miejsca w szafie. A że nie mam co na siebie włożyć? Przed ciążą też nie miałam!


Ba, tego miejsca się zrobiło nawet tyle, że dałam radę wcisnąć dwa nowe pudła z rzeczami dla Milly. Większość odziedziczona po moim cudownym chrześniaku Tymie (ale zdecydowanie neutralna, a poza tym genderowo poprawnie zamierzam ubierać naszą dziewczynkę również na niebiesko. Przecież to taki ładny kolor. I nikt mi nie wmówi że się dla dziewczynek nie nadaje). W pudłach także rzeczy z wyprzedaży u koleżanki K. (więcej tu), rzeczy które dostaliśmy w prezentach (o tym tu + bodziak od cioci O. o którym nie wspomniałam i kajam się!) i te które kupiłam ja (cała jedna para dżinsów - o nich tu). U góry rozmiary 56-68, a w tym niżej od 74 w górę. Czy to tak zostanie czy jeszcze jej jakąś inną szafkę znajdę pomyślimy i zobaczymy. Póki co jest jak jest. I z ulgą zauważyłam że ciuchowo się ta nasza córa nie ma wcale tak źle :)


 A oto zapomniany wczoraj w Millusinych prezentach bodziak od cioci O. 


Buty też zostały ogarnięte. Ogarnięte to w sumie mało powiedziane. Wymyte, wyprane, wypielęgnowane, wypastowane (poza mężowskimi żółtymi traperami, ale w ramach tego że jeszcze nie doszłam do tego jak je czyścić zostawiłam je na jutro), prawie jak nowe i prawie wcale nie robi wielkiej różnicy. Żałuję tylko że cały górny rządek na jakiś czas muszę sobie odpuścić. Ale niech tam, emu też lubię.
 
Wykamane jak jasny gwint, ale szczęśliwe że jest tak czysto (przynajmniej w szafie!)
z&m





Sunday 19 January 2014

W30 Millusine prezenty

Zgodnie z obietnicą, dziś bardziej zdjęciowo.

Twardo odhaczamy wyprawkę (jeszcze raz dziękuję za wszelkie rady i sprzęty!), choć na razie głównie prezentowo. W tym miesiącu zamierzamy się też wybrać po rzeczy typu pieluchy, tetrowe pieluchy i takie tam, okołodziesięce.

A oto czym obdarowali nas krewni i znajomi królika (czy ja już mówiłam że mam jakąś dziką obsesję na punkcie królików w dziecięcych wdziankach?) Dzięęęękujemy! Baaaardzo!


 Zaczęło się w środę od jednej z moich cudownych grup, która na pożegnanie sprezentowała nam misia i kocyk w zestawie. Szkoda że nie jestem w stanie opisać jakie to jest miękkie. Ja bym tylko stała i głaskała, i kocyk i misia, bo takie są cudne i przytulne. Towarzysz Mąż zarządził że muszą mieszkać w pudełku z napisem 'Milly' bo jak są w okolicy (czyt. na wierzchu gdziekolwiek) to ja się nie mogę powstrzymać i głaskam, co oznacza że a) nie głaskam jego (bunt więc) b) zagłaskam i kocyk i misia zanim Milly się urodzi więc co za tym idzie c) tyle będzie z prezentu. Próbowałam protestować, ale w końcu przyznałam mu rację, więc i miś i kocyk wywleczone zostały tylko do zdjęcia. Retyyyy, jakie to miękkie!

  
Apropos królików - koszulka od moich znajomych z pracy, na którą się załapałam z okazji ostatniego dnia w tejże (więcej tu - o braku pracy, nie o koszulce)


I pajacyk. Odpinany w nogach, więc super. Zastanawia mnie tylko rozmiar - niby jest na 62 cm, ale moim zdaniem to chyba na 80. Jak przyłożyłam tento ciuszek do brzucha sięgał mi do kolan. Mam nadzieję że to kwestia zawyżonej rozmiarówki, bo jak myślę że mam rodzić dziecko w takim mniej więcej rozmiarze to mi słabo.


Na dziewczyńskim spotkaniu (tym) koleżanka-mama-córki-o-la-Boga-ośmioletniej uraczyła mnie śpiworkiem do wózka (a że lubię połączenie różowego z szarym to cudnie. Mimo tego że róż wszechobecny dla dziewczynek niekoniecznie mnie rajcuje, choć różowy lubię, to bez przesady - naprawdę nie wszystko musi być różowe, a z tego co widzę w sklepach producenci ubranek dla maluńkich dziewczynek twierdzą inaczej) który nota bene dostała od mojej mamy lat temu dziewięć, kiedy była w ciąży. Jako że nic do wózka jeszcze nie mamy (wózka zresztą też nie) bardzo się przyda.
 

Kolejne dary od koleżanki M. - rożek, osłaniacze na łóżeczko i komplet pościeli. Jako że niczego z tego jeszcze nie mieliśmy przyjęliśmy nader chętnie. I oczywiście bohater drugiego planu, Rennie, po które w końcu udało mi się dotrzeć do apteki.


Jako że mama mojego Tyma chrześniaka i jego siostry Olci A.B.B też była na naszym dziewczyńskim spotkaniu przy okazji wręczyła mi paczuszkę z półśpiochami (przeczytawszy mój post o tym jak estetycznie nie widzą mi się rajtuzy w roli dołu:) i czapeczką, które są nader słodkie wszystkie. Mówi że podczas zakupów w Pepco nie mogła się powstrzymać. Fakt, rzeczy niemowlęce są słodkie nader. Ja jestem niezmiernie wdzięczna za ten brak powstrzymywania się. Och. I ach! I dziękujemy!


I na koniec zestaw ABB-owych śpiochów z pracowo-kolegową koszulką. Awwwwww....!

Wdzięczne niezmiernie,
z&m