Wednesday 31 December 2014

M10 Favourite moments 2014: part 1

Ostatni dzień roku. Blogosfera roi się od postów podsumowujących rok - i mój nie będzie inny. To znaczy będzie inny bo to mój - nasz - rok, a nie czyjkolwiek inny, ale forma ta sama. 2014 w pigułce. Jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) roków (lat?) w całym moim nieomal już trzydziestoletnim (ups) życiu. Z pewnością najważniejszy. I mimo tego że słowa że wywracający wszystko dotychczasowe do góry nogami aż cisną się pod klawiaturę - to nie byłyby one prawdziwe. Bo zmieniło się wszystko, ale i nie zmieniło się nic. Pojawienie się Mill nastąpiło w najlepszym momencie, w spokojnym, pewnym, szczęśliwym związku, z tak zwaną karierą (hue hue, w edukacji karierą, że niby) ustabilizowaną na tyle że nie musiałam się martwić o to co będzie, z przyzwoitym urlopem macierzyńskim, z rodziną tuż obok wspierającą na każdym kroku. Gdybym chciała to sobie lepiej wymyślić to nie dałabym rady. Uwielbiam ten kończący się rok. I perspektywę kolejnych, prawdopodobnie jeszcze lepszych.

Dzisiaj część pierwsza czyli pierwsze półrocze. Jutro, w Nowy Rok - druga, z drugim półroczem. Tymczasem jedziemy z tym koksem bo muszę się szykować na Sylwestra (bo tak, wychodzimy na domówkę do znajomych tuż obok, a Teściowie na własne życzenie zostają z Mill)!

STYCZEŃ


Rok rozpoczęłam nieszczególnie, grypą żołądkową. Od tej pory aż do Świąt tegorocznych, odpukać, choróbska wszelakie trzymały się ode mnie z daleka. Teraz tylko kaszel mi został... Na szczęście Mill przeszło (na mnie, rzecz jasna). No ale miało być o zeszłorocznym styczniu... Wtedy zaczęłam szkołę rodzenia, którą do tej pory wspominam fantastycznie. Przestałam chodzić do pracy (rzyganie podczas lekcji niekoniecznie jest fajne), zgaga przybrała na sile i nie czułam się za dobrze. Osładzały mi styczeń takie cudowne prezenty takie jak ten od cioteczki J.


Tak wyglądałam na początlku stycznia, w okolicach siódmego, zeszłego roku, na urodzinach Babci-Pra, wtedy jeszcze nie Pra. Mill po wewnętrznej stronie brzucha wcale-nie-tak-bardzo wielkiego jak na siódmy miesiąc ciąży.

LUTY

Luty całkiem imprezowy był. Począwszy od urodzin Dzidka, wtedy jeszcze zwanego zwyczajnie J., poprzez okrągłę trzydziste urodziny Towarzysza Męża aż do przyjazdu teściów na calutki tydzień i w zwiazku z tym zwiedzania okolic. Mill kopała, zgagowała i była coraz bliżej. Mój brzuch w końcu wyskoczył porządnie.


Na początku lutego tuż przed urodzinami Dzidka. Sukienka ponoć stałą się inspirująca i Mama Juniora też taką - że niby dzięki mnie - posiada. I choć szafiarka ze mnie żadna to ta sukienka naprawdę była super w ciąży. Zresztą bez ciąży też jest super i do karmienia się sprawdza. Polecam zajrzeć do Intimissimi teraz podczas wyprzedaży bo ich sukienki na czas ciąży i karmienia sprawdziły mi się jak żadne inne.


A to moje ulubione selfie z brzuchem EVER. Uwielbiam brzuch na tym zdjęciu! W rzeczywistości chyba nie był aż tak duży (co zresztą widać podczas marcowej sesji ciążowej) ale wygląda tu zacnie. Zdjęcie zrobione na wycieczce w Browarach Tyskich (sic!) kiedy odwiedzali nas teściowie. Wymiotowałam bynajmniej nie z nadmiaru piwa, ale i to wspominam z rozrzewnieniem. 

MARZEC

Marzec jest chyba najważniejszym miesiącem w całym rocznym podsumowaniu - bo jest miesiącem pojawienia się Mill na świecie. W międzyczasie w marcu jeszcze ja obchodziłam ostatnie urodziny z dwojką z przodu, byłam na warsztatach kulinarnych piec różowe łakocie u Belli z GoodCake, miałam - a właściwie mieliśmy sesję ciążową i mały falstart z porodem (o tym tu, tu i tu). Aż w końcu 29 marca o 15:40 najpiękniejsze dziecko świata w moim subiektywnym i znanym wszystkim mamom odczuciu raczyło pojawić się po zewnętrznej stronie brzucha


Jedno z pierwszych zdjęć Mill, jeszcze na porodówce. Wierzyć się nie chce jaka ona była malutka... i chudziutka!

KWIECIEŃ


Kwiecień był miesiącem jednago wielkiego oswajania się z macierzyństwem. Wszystko było nowe, pierwsze, inne. Ale cudowne. Nigdy nie zapomnę pierwszego spaceru i spotkania z najwspanialszą położną środowiskową na świecie z którą zresztą do tej pory mam kontakt. Kwiecień to też pierwsza Wielkanoc Mill, i pierwsze spotkanie z Ruby Soho i Olgą z Instytutu Doświadczeń, które to znajomości zdecydowanie wygrywają w prywatnym plebiscycie na znajomości całego 2014 roku. Kwiecień to też czas uczenia się tego jak działa Mill (albo jak nie działa - ulewanie i biedna pupka szybko stają się przekleństwem na kolejnych kilka miesięcy).


Miesięczna Mill karmiona przez tatę moim mlekiem z butelki. Chwyciła od razu i aż do końca wakacji nie było problemów z takim karmieniem i było jej wszystko jedno czy je z piersi czy butelki. Potem się skończyło rumakowanie... No ale w kwietniu... w kwietniu jeszcze wszystko było możliwe!

MAJ

Maj upłynął nam dalej sielsko i słonecznie. Pogoda sprzyjała, spacery uskuteczniałyśmy w ilościach kilometrowych a ja w końcu ważyłam mniej niż przed ciążą. W maju były Millowe chrzciny i kolejna wizyta teściów i siostry TM z jej TM i dziećmi. W maju była majówka, pikniki Mamy Silesii, powrót do pracy na jeden dzień w tygodniu (mo dobra, 3 godziny z małym hakiem), debit Tuli i poznawanie Mill z coraz to większym gronem znajomych. W maju były też poporodowe komplikacje z których w końcu udało mi się wykaraskać na początku grudnia dzięki pani Kasi z fizjoterapii. Ale ogólnie maj długim i przyjemnym towarzysko miesiącem był. 


Zdjęcie mówi samo za siebie. Klasycznie, polsko ochrzciliśmy Mill, co było dla mnie ważne bardzo a TM się nie sprzeciwiał. Mill oczywiście śpi bo w tamtym czasie głównie spała.

CZERWIEC

Czerwiec to miesiąc... ślubów! Wybraliśmy się na aż cztery i trzy wesela do tego (tu, tu i tu). Pierwszy raz wyszłam bez Mill na wieczór (a potem dłuuuuugo już nie) i po raz pierwszy Mill leciała samolotem do swoich Angielskich Dziadków. 


Podczas jednego z wesel przeżyłąm dzicięce oblężenie. Mill, podobnie jak w maju, zwykła jeszcze byla spać całkiem sporo w związku z czym całą imprezę elegancko przespała. Było cudnie!



I tyle w pierwszym półroczu. O drugim będzie jutro. A tymczasem.... wskakuję w sukienkę i bezalkoholowo, ale jednak, idę się bawić i witać nowy 2015 rok. Oby jeszcze lepszy! A w międzyczasie doczytuję Wasze wspomnienia (jeśli napisałyście podobny post - wklejcie proszę link w komentarzu!) i czekam na Wasze ulubione wydarzenia minionego roku... I pozdrawiam, jak zwykle, najcieplej, choć w tym roku już ostatni raz.

z&m


Tuesday 30 December 2014

M10 Chwile

Dziś zostawię Was z kilkoma zdjęciami. Zdjęcia na moim blogu są legendarnie słabe, głównie wykonane telefonem, niedopracowane, zwyczajne. Są dodatkiem do tekstu, a nie esencją bloga. Czasem pojawiają się lepsze, pracuję nad nimi.... A potem zapał mi opada i znów olewam zdjęcia. A jeszcze później oglądam piękne zdjęcia Ruby Soho albo Marleny i znów żałuję, że tak je olewam...

A czasem jedno zdjęcie ma naprawdę niesamowitą siłę rażenia i wszystkie słowa blogowe można wsadzić w... no... w czeluścia internetu do których nikt nie zagląda.

Te może nie są powalające. Nie są wykadrowane, tak jak trzeba. Światło mogło by być inne... I w ogóle można się czepiać. Ale po co. To chwile, które zatrzymane w kadrze, będą pamiątką naszej końcówki roku. Które w ułamku sekundy wywołają uśmiech albo oburzenie albo jeszcze inne emocje na twarzy Mill dużej na tyle żeby rozumieć, co się na tych zdjęciach dzieje. A nawet jeśli nie zrozumie... to będzie miałą jeszcze jedną rzecz, do której warto wracać.

Ściskamy Was mocno końcoworocznie i sentymentalnie,
z&m






Monday 29 December 2014

M9 Dziewięć miesięcy in & out

Nie wiem czy zawsze tak jest, ale kiedy dziecku stuka dziewięć miesięcy to same się cisną refleksje i porównania do okresu ciąży która w standardzie trwa plus minus dziewięć miesięcy właśnie (moja tak właśnie standardowo trwała, a wody odeszły mi - choć odeszły to dużo powiedziane - w pięć minut po północy w dniu terminu).

Dziś dużo wspomnień w stylu: jak to było kiedy się dowiedziałam o istnieniu Mill (wstyd się przyznać ale dnia dokładnie nie pamiętam. Pracowałam w Oxfordzie 24/7, uczyłam, trochę asystento-dyrektorowałam w zastępstwie, nie miałam czasu na myślenie o tak przyziemnych sprawach jak jaki dzisiaj dzień konkretnie, ale mimo tego że nie pamiętam dokładnej daty to na pewno jeden z tych dni, które zmieniły moje życie, bez względu na to jak patetycznie i górnolotnie to brzmi, a uczucie jest chyba znane wszystkim rodzicom dowiadującym się że tak oto ich bezdzietne czasy mają nie tak znowu odległą datę przydatności do wykorzystania), jak to było w ciąży (zaskakująco nie-tak-dużo-brzuchowo, za to z rzyganiem przez praktycznie cały pierwszy i trzeci trymestr, ale poza tym bez większych na szczęście komplikacji, z pracą w drugim trymestrze i czasem na filmy, książki, seriale i porządki w trzecim - choć to akurat wspomnienie dosyć mgliste), jak to było kiedy Mill się urodziła (zadziwiająco spokojnie, naturalnie, normalnie. Spodziewaliśmy się oboje z Towarzyszem Mężem większych rewolucji) i jak jest teraz, po dziewięciu miesiącach (ciągle bardzo naturalnie, choć bardziej absorbująco. Czasy Millowego niemowlęctwa kiedy głównie spała wspominam z rozrzewnieniem. Teraz jest zdecydowanie bardziej wymagająca uwagi, odciągania od kabli niezliczoną ilość raz dziennie i innych zabaw okołodziecięcych. Teraz trzeba kminić co by tu zjadła bo czasy kiedy mleko było jedynym pokarmem wydają się bardzo odległe, a minęły raptem trzy miesiące. Teraz porusza się wszędzie gdzie chce, uwielbia stać, siedzieć, śmiać się, bić brawo, bić brawo rękami mamy i wygłupy szeroko pojęte, co oczywiście jest plusem. Podobnie jak nie martwienie się o brak umiejętności trzymania głowy, ulewanie, biedniutką pupę której nie pomagały żadne kremy. Albo uszkodzenie wątłego nowo-niemowlęcego ciałka przy ubieraniu - i mimo że to ponoć trudne - to ja i tak miałam paranoję że mnie się uda. No i kompletne poleganie na li i wyłącznie moim mleku - cieszę się, że ten etap już za nami, choć cieszyłam się każdym z nich kiedy trwał. I taki mam plan na następne dziewięć miesięcy. I kolejne dziewięć. I tak... chyba długo jeszcze).

I tak mi niepostrzeżenie rośnie dziewczynka jak na drożdżach.

A Wasze dzieci jak? Macie/miałyście podobne refleksje dziewięciomiesięczne?

Ściskamy mocno,
z&m


Sunday 28 December 2014

M9 Plastik-fantastik

Moje dziecko kocha plastik.

Ku rozpaczy matki-estetki czyli mojej (rozpaczy mojej, nie matki).

Na nic się zdało selekcjonowanie zabawek, może nie tyle dizajnerskich prawdziwie, lecz ciągle estetycznych, cieszących matczyne oko drewnianych klocków, wizualnie przyjemnych długouchych królików od LaMillou, sorterów z Ikei i innych niemowlęcych przedmiotów.

Przyjeżdża człowiek do Angielskiej Teściowej, która siłą rzeczy nie czyta bloga (choć ponoć czasem ogląda) i nie wie o mojej niechęci do plastiku (to znaczy - nie zrozumcie mnie źle - zawsze wiedziałam że era plastiku, Myszki Miki, Monster High i innych tego typu nadejdzie, ale cieszyłam się chwilą że moje dziecko ma dopiero miesięcy dziewięć, i to niecałe, zgubnego wpływu równolatków zafiksowanych na różowy kicz rodem z Chin jeszcze nie odnotowało i szalałam póki mogłam zaspokajając własne gusta zabawkowo-estetczne po cichu przy tym licząc - o ja naiwna - na kształtowanie podobnegoż u Mill) i pod choinką zastaje paczek sześć. Od samej Angielskiej Teściowej, o reszcie rodziny nie wspominając. Zebrało się tego ze dwadzieścia prezentów, jeśli nie więcej, dla samej tylko Mill, o naszych nie wspominając. Matczyno-minimalistyczna część mnie już przed rozpakowaniem owych lekko załamała ręce. Nie ma szans żebyśmy zmieścili to wszystko w naszym bagażu podręcznym, walizkę trzeba będzie dokupić, opcji nie ma. A wiadomo - nie zostawimy wszystkiego, bo zwyczajnie nie wypada, bo ktoś się natrudził, żeby Mill zrobić przyjemność. Mnie, jak się okazało po rozpakowaniu prezentów - zdecydowanie bardziej wątpliwą, wszak wielka część paczek to plastikowe zabawki rodem ze znanej wszystkim młodym rodzicom firmy F-P, która jest często uwielbiana, w moją estetykę się nie wpisuje ni hu-hu (z wyjątkiem karuzelki, karuzelka była przednia! I mata dla niemowlaka najmniejszego też obleciałą, choć drugi raz bym jej nie kupiła, nawet okazyjnie). Większość nabyta pod szyldem ELC (Early Learning Centre - elc.co.uk) - w końcu nie ma co marnować czasu i na edukację nigdy nie jest za wcześnie. Nawet jeśli ta edukacja wizualnie odbiega mocno od tego, co lubi mama - za to świetnie odzwierciedla jak się okazuje wątpliwe gusta Angielskiej Teściowej (nie żebym coś miała do gustów mojej teściowej samych w sobie - lubię jej wnętrza i jej garderobę - natomiast jeśli chodzi o zabawki szału nie ma, nooo).

Milly, niestety, podziela gusta Angielskiej Teściowej w kwestii zabawek.

Uwielbia wszystkie swoje nowe plastikowe prezenty, a także odziedziczone po swoich kuzyknach plastikowe zabawki gabarytów większych od niej samej. Bawi się grającym i gadającym - o zgrozo - różowo-fioletowym edukacyjnym koszykiem kształtowo - kolorowym aż miło, wrzuca kulki w wielkiego dinozaura piszcząc przy tym jak wariatka i gra na instrumentowych grzechodkach kombinując przy tym po swojemu jak zlożyć je w jedno.

Już w myślach kombinuję jakby tu opróżnić jedną z szafek w salonie żeby te plastiki gdzieś trzymać. Poddałąm się więc walkowerem, i wbrew moim przekonaniom nowe zabawki wracają z nami do domu. Jednak nie poddałam się tak do końca - z powodu braku swojego pokoju Mill musi się też do mnie dopasować trochę - a walających się po salonie plastikowych żyrafek z mnóstwem kulek w środku - choćby nie wiem jak długo mnie przekonywać - nie zdzierżę. Kiedy zabawki nie są w użyciu mogą równie dobrze nie denerwować matki czyli mnie i spokojnie mieszkać sobie w zamkniętej szafce.

Dobry kompromis?

I jak u Was? Pozwalacie dzieciom na mnóstwo plastiku czy podobnie jak ja łudziłyście się że jeszcze na trochę Was ten problem nie będzie dotyczył? Albo podobnie jak Angielska Teściowa - nie macie nic do platiku?

Ściskam Was mocno angielsko,
z&m





Friday 26 December 2014

M9 Święta, lenistwo, zęby i śnieg

Pierwsze Święta Mill minęły wspaniale. Nie zjadła choinki, za to opłatek możemy śmiało dodać do listy potraw ulubionych. Mimo choróbsk wszelakich moich, Millowych, Towarzyszwo-Mężowych i jak się okazało Babcio-Pra-owych też, ostatnie dni minęły nam wspaniale. Czytaliśmy co się da, oglądaliśmy co się da, rozmawialiśmy, jedliśmy (Matka Polka jak co roku przeszła samą siebie) i odpoczęliśmy za wszystkie czasy. Rozważaliśmy, podsumowywaliśmy, myśleliśmy. Każdy czas jest świetny na myślenie.

Żeby było jeszcze magicznej spadł śnieg, a w wigilijną noc deszcz pięknie dudnił o okno na poddaszu u Matki Polki gdzie spaliśmy. Mill jak już dawno nie obudziła się w nocy tylko raz i jak zwykle roztaczała aurę szczęścia absolutnego. Z małą przerwą ta aura, znaczy się, bo w końcu najpiękniejszy ze wszystkich prezentów trafił mi się właśnie od córeczki - przeklęta górna jedynka w końcu ujrzała światło dzienne. Może będzie w końcu trochę spokoju...

Tymczasem za nieco ponad godzinę wyruszamy w dalszy ciąg świętowania - Angielska Teściowa i cała rodzina Towarzysza Męża też czekają. Ja czekam na dalszy ciąg leniwych chwil kiedy nic nie muszę a wszystko (prawie!) mogę i liczę po cichu na kolejny świąteczny cud i magiczne ozdrowienie.

Ściskamy Was mocno, życzymy samych cudownych, rodzinnych chwil i do usłyszenia/poczytania - zdecydowanie jeszcze w tym roku.

z&m

A jak Wasze Święta? Też taka idylla czy wpadek aż szkoda pisać?




 








Tuesday 23 December 2014

M9 Typowe!

Wiadomo, idą Święta. czas odpoczynku, czas dla rodziny, czas bez komputera, za to z książkami, zaległymi filmami, porządkami, gotowaniem (tego akurat u mnie dzięki Matce Polce jak na lekarstwo) i wszystkim niezwiązanym z pracą.

Owszem, udało mi się zrobić porządki, spędzić czas z rodziną, bardzo bez komputera. Udało mi się obejrzeć dwa filmy pod rząd i przeczytać całą książkę na raz. Po czym mój organizm chyba uznał, że jak już odpoczywać, to na całego... i postanowił się rozchorować.

Ale wróć, od początku. Zaczęło się od tego że Mill ni stąd ni zowąd zaczęła kaszleć. Gorączki brak i wszelkich innych objawów chorego dzidziusia też, ale w obliczu piątkowego wyjazdu wolałam podmuchać na zimne i zabrałam ją wczoraj do pediatry. A właściwie obie nas zabrał Dzidek wszak w taką pogodę piechotą, jak słusznie zauważyła Matka Polka, lepiej dziecka nie targać bo dopiero się rozłoży. Sama zabrać nas nie mogłam bo nasz alternator jednak jest do wymiany, psia kość, więc jesteśmy okołoświątecznie niesamochodowi. W każdym razie pani doktor powiedziała że zmian osłuchowych nie ma, dała Mill parę lajtowych lekarstw typu wit C w kropelkach, syrop z lipy (lepszy od prawoślazowego w Mill przypadku!) i sól morska do noska. W związku z czym Mill śmiga i prawie w ogóle nie kaszle już... Za to ja i Towarzysz Mąż kaszlemy na całego i ogólnie czujemy się nie bardzo... teges. W dzień przed wigilią, typowo. Choć to i tak lepiej niż parę (z sześć albo siedem) lat temu kiedy w dzień przed wigilią wylądowałam w szpitalu z atakiem kolki nerkowej i bólem takim że prawie nie pamiętam tego dnia (zdecydowanie wolę poród od kolki nerkowej, choć nie oszukujmy się, on do super przyjemnych też nie należy. Ale przynajmniej wynika coś z tego, no).

Udało nam się za to spotkać z A. - u której w Krakowie byłam przedświątecznie ja rok temu (o tym tu), a w tym roku w końcu A. zawitała do nas i poznała Mill, która z automatu rozdała jej milion uśmiechów i potraktowała jak swoją (albo i lepiej). Może wyczuła że A. to pierwsza osoba EVER po mnie i Towarzyszu Mężu która się o niej dowiedziała? Wszak była tuż obok a ja musiałam komuś powiedzieć bo myślałam, że pęknę (no bo taaaaaki news! A tu południe Anglii, daleko od domu, rodzicom powiemy na żywo - ustaliliśmy - a i nikomu innemu przez telefon nie chcieliśmy mówić bo jak to tak żeby rodzice się dowiedzieli na szarym końcu - nie ma opcji) i była możliwą najlepszą osobą do tego. Mamy dzięki temu fantastyczną więź. I dzięki paru innym rzeczom też, przepadamy za sobą i mimo rzadkich z racji miejsc zamieszkania i wiecznego zalatania spotkań zawsze jest tak jakbyśmy się widziały dzień wcześniej. Bardzo nam było miło z A. u siebie. I częstsze spotkania zdecydowanie są na liście naszych postanowień noworocznych.

A teraz w piżamie, z bolącymi mięśniami i próbą kaszlenia po cichu żeby nie obudzić śpiącej Mill idę się wieczornie poprzytulać do Towarzysza Męża i poczytać. Życzenia będą jutro. A jak!

A u Was jak tam? Zdrówko nie szwankuje? A na Wigilię wszystko gotowe?

Ściskamy,
z&m


Saturday 20 December 2014

M9 Świąteczna wishlista

Jednak wykrzesałam resztkę sił na ogarniecie mieszkania. W ferworze walki wyrzuciłam trzy wielkie worki na śmieci gratów a drugie tyle wyniosłam do piwnicy.

Zbliżające się Święta przerażają mnie trochę pod względem ilości tak zwanych pierdół i przydasiów które Mill może otrzymać w ramach symbolicznego prezentu od ludzi których nie widuje za często, a oni myślą, że wypada. Serio, nie trzeba. Zamiast pierdyliarda pluszaków lepszy będzie banan czy inne dobro znikalne.

Mamy za dużo rzeczy albo za małe mieszkanie. I tak, jasne że chcę ciągle jakieś nowości - zdecydowanie marzą mi się czarne oficerki (obiecane u Matki Polki), z dwa nowe swetry, jedna para dżinsów (większość tych z mojej szafy leci mi z tyłka i absolutnie nie narzekam - stwierdzam tylko fakt, że przydałyby się nowe) i trochę nowej bielizny i rajtuz. Kosmetyków mam dość, garów tym bardziej, bibelotów nie lubię. Książki uwielbiam, i to zawsze świetny prezent, ale ograniczona pojemność mieszkania też wymaga selektywności w tej kwestii. Biżuterię i tak noszę ciągle tą samą. Naprawdę - mam wszystko (poza kilkoma garderobianymi mankamentami, ale to się wytnie, przecież). Zdecydowanie nie potrzebuję nowych błyszczyków, świeczuszek, aniołków z nie-wiadomo-czego, obrusów, pościeli (choć pościel jest na mojej liście zakupów, ale wolałabym ją wybrać sama - taka biała, minimalistyczna, hotelowo-niegniotąca się - może jakieś wskazówki gdzie taką znajdę?), ręczników, czapek, szalików, rękawiczek, skarpetek, magnesów na lodówkę, kubków i miliona rzeczy które dziewczyny które kiedyś namiętnie oglądałam na YouTubie, ale jakoś mi przeszło, w swoich okołoświątecznych haulach twierdzą że mam chcieć bo to hity, must-havy i życia sobie bez nich nie wyobrażają. U Towarzysza Męża zamówiłam szczoteczkę do zębów (#romantyzmponadwszystko) a u Angielskiej Teściowej kubek termiczny ze Starbucks'a, który wiem, że wrzucony do torebki nie przecieka, a warszawski kurs zdecydowanie wymaga kawy w ilościach ponadstandardowych i na wynos. I to tyle, jeśli chodzi o moje świąteczne życzenia. Dużo? Mało? Nie wiem, ale na pewno mniej niż zawsze. Z wiekiem odkrywam, że potrzebuję coraz mniej rzeczy, a coraz więcej przestrzeni.

Na Święta chciałabym więcej luźnego, bezstresowego czasu do spędzenia z córeczką i Towarzyszem Mężem. Chciałabym też się porządnie wyspać. Albo o - szczyt rozpasania - poleżeć w łóżku do 10 czytając książkę, pijąc herbatę i jedząc ciastka, które nie pójdą w biodra. Chciałabym musieć mniej a chcieć więcej. Chciałabym samosprzątającego się domu, czterdziestogodzinnej doby, samorealizacji bez wyrzutów sumienia i codziennej radości. Chciałabym żeby spadł śnieg, żeby Matka Polka nie stresowała się Wigilią a Mill w końcu wylazły te cholerne górne jedynki przez które nie śpimy obie. Chciałabym więcej słońca, mniej chmur, spotkań z przyjaciółmi którym nigdzie się nie spieszy i poczucia że czas nie pędzi tak, jak pędzi, jak szalony jakiś co najmniej. Chciałabym więcej rozmawiać z Towarzyszem Mężem a mniej gapić się w komputer i inne technologiczne dobrodziejstwa. Chciałabym się przytulać bez końca, pozwolić sobie na wzruszenie i nie martwić się sprawami, którymi się martwię, a które - jeśli spojrzeć na nie z dystansem - nie mają kompletnie żadnego znaczenia. Chciałabym wyjechać na parę dni. Pooddychać innym powietrzem, zjeść inne jedzenie, pozachwycać się światem na nowo. I wrócić, i cieszyć się, że jestem już w domu. Chciałabym doceniać chwile, chciałabym łapać się na tym, jaka jestem szczęśliwa i jak niczego więcej nie potrzebuję. Chciałabym żeby Mill zawsze była taką cudowna malutką dziewczynką. Ale też żeby urosła i była cudowną dużą dziewczynką i w końcu wspaniałą, mądrą, kobietą. Chciałabym dożyć starości, a w drodze do niej celebrować każdy dzień. Chciałabym żeby Towarzysz Mąż kochał mnie tak bardzo za rok, za pięć i za dziesięć lat, jak kocha mnie dziś. Albo bardziej. I ja jego też.

Chciałabym, żeby wszyscy moi bliscy byli zdrowi, szczęśliwi i mieli takie samo poczucie zadowolenia z życia jak ja.

Chciałabym, żeby marzenia się spełniały.

Czego i Wam, jeszcze znacznie przedświątecznie, życzę.

Ściskamy,
z&m


Thursday 18 December 2014

Mała i Gruba vol 2

Dawno dawno temu, w dwudziestym ósmym tygodniu ciąży, na początku stycznia, popełniłam post o tytule 'Mała i Gruba' (do poczytania tu), który jakże akuratnie opisywał Mill niemalże rok temu.

Dzisiaj badał nas zupełni inny lekarz (pediatra, nie ginekolog) i zamiast ówczesnych komplementów szyjkowo-ginekolożnych (Jaką ma pani ładną szyjkę) i Millowych antykomplementów kilka pediatrycznych wizyt wstecz (o! szyi brak!) dzisiaj usłyszałyśmy też same pochwały, ale żadna nie tyczyła się szyi.

Że się pięknie Mill rozwija. Robi wszystko co robić powinna w jej wieku. Że przewesoła jest. Że się uśmiecha najładniej (no, wiadomo!). Że jest pogodna, ruchliwa, cudowna. No, i że ze mną też nie najgorzej (w sensie - że wyglądam ładnie. Tym samym uroczyście polecam korektor pod oczy Collection 2000 bo zaręczam że bez niego wyglądam znacznie gorzej - czyt. jakbym budziła się z dziesięć razy w nocy do niemowlęcia domagającego się cycka).

Pomiary Mill po tej stronie brzucha wykazały że od dwudziestego ósmego tygodnia ciąży niewiele się zmieniło - przez ostatni miesiąc Mill kompletnie nie urosła (zero, zero centymetrów!) i przytyła tylko lekko ponad 100gr (pediatra twierdzi że to dobrze bo wcześniej te przyrosty miała ogromne i ma pełne prawo wyhamować, zwłaszcza przy jej obecnej ruchliwości). Z ciekawości pediatra sprawdziła siatki centylowe (których ja nie sprawdzam nigdy żeby się nie stresować mimo tego że jak powszechnie wiadomo uwielbiam wykresy) i wyszło szydło z worka - jak na ośmioipółmiesięczne dziecko wzrostowo Mill figuruje między 3 a 10 centylem a wagowo między 50 a 70. Ups.

A, za to wszystko jej w cycki poszło i ma imponujące 49 cm obwodu klatki piersiowej.

Wygląda na to, że na geny nie ma bata.

A jak Wasze dzieciaki? Chude? Wysokie? Czy takie jak moja Mill?

PS. Acha, żeby była jasność - nie martwię się. Nie przeszkadza mi waga mojego dziecka, wiem że się zmieni sto razy jeszcze. Fakt że nie urosła też nie spędza mi snu z powiek bo nie ma obowiązku rosnąć co miesiąc, jeszcze urośnie. Że już nie wspomnę o tym że ciężko zmierzyć dziecko które plackiem nie uleży, choćby na parę sekund mierzenia, więc to wszystko i tak plus minus. Ba, tym że przytyła tak mało w przeciwieństwie do Babci Pra która myśli że ją głodzę (a jestem daleka od tego) wierzę mojej lekarce która potwierdziwszy że Mill je i co je uznała że wszystko jest w porządku i może tak być. Tym samym niniejszy post jest tylko obserwacją i komentarzem a nie wyrazem troski i paniki bo moje dziecko rzekomo odstaje od normy. A które nie odstaje?

Ściskamy,
z&m

 Tak wygląda kombinacja 3-10 +50-70 centyl. Z widzianą całkiem niedawno (nareszcie!) ciocią K.

Tuesday 16 December 2014

M9 Choinka vs Milly

Uwielbiam Święta, o czym każdy kto choć trochę mnie zna doskonale wie (albo przeczytał o tym na blogu w zeszłym roku). Doprowadzam Towarzysza Męża do szału świątecznymi piosenkami we wszystkich językach jakie znam i których nie ('Cichą noc' umiem po francusku, choć w tym języku umiem jedynie się przedstawić i powiedzieć że jestem na diecie, poza 'Cichą nocą') i wczoraj w końcu nastąpił dzień wielkiej mobilizacjii ubrania choinki.

Z choinką nie poszaleliśmy w tym roku z kilku powodów - po pierwsze, mamy niemowlę w domu, a jakoś tak nam się wydaje że szaleństwa z choinką nie idą w parze z niemowlakami. Po drugie - na Święta nas w domu nie będzie - zresztą do tej pory nigdy nas nie było i nie zanosi się na to że w najbliższej przyszłości będziemy. Święta to czas dla nas, ale też tej trochę szerzej pojętej rodziny. Choćbyśmy nie wiem jak szczęśliwą podstawową komórką społeczną byli (a twierdzimy zgodnie, że bardzo) - to w Święta chcemy być z rodziną w większym gronie - z rodzicami i dziadkami. Wigilię spędzamy w Polsce (drugi raz w życiu razem dopiero!), podobnie jak 25 grudnia, a dzień później lecimy do Angielskiej Teściowej poświętować trochę zagranicznie, nadrobić nieobecność większo-częścio-roczną i zwyczajnie odpocząć od obowiązków domowych i miliona innych rzeczy które są do zrobienia.

Kolejnym argumentem przeciwko choince z prawdziwego zdarzenia był ten o wielkości naszego mieszkania. Ustaliliśmy już że mimo tego że uwielbiam swoje mieszkanie - to to nie loft i dwumetrowej pięknej żywej choinki nie pomieści. I w natłoku zajęć (Mill, która jest zajęciem priorytetowym i  przemieszczającym się z prędkością światła, słowo daję, a do tego praca, projekt dla szkoły letniej i warszawski kurs, plus normalne życie) nie mam jak wygospodarować czasu na świąteczne porządki z prawdziwego zdarzenia, nie wspominając już o niemowlę-friendly DIY ozdobach choinkowych.

Tym samym choinka jest minimalistyczna, symboliczna, sztuczna (niestety, też nad tym boleję, ale przynajmniej kwestię zapachu załatwia mi wosk Yankee Candle o jakże logicznej nazwie 'Christmas tree'), ale wprowadzająca świąteczny klimat i przytulność do naszego gniazdka.

Ta-daaaam!


Wszystkie ozdoby pochodzą z Ikei sprzed paru sezonów i wykonane są z papieru. Szaro białe, w paski, kratki i kropki bardzo wpisują się w moją choinkową estetykę (choć i piękne choinki 'na bogato' uwielbiam, podobnie jak eklektyczne z dekoracjami zbieranymi od pokoleń i eko z orzechami, pierniczkami i słomą). Pudełka pod choinką docelowo będą wyglądać jeszcze bardziej jak prezenty a póki co pełnią funkcję separatora choinki od dziecka, wszak dziecko jak na nieżywą choinkę jest zainteresowane nią niezwykle żywo....


...tak żywo że bez pudełek nie było szans. Atak Mill na choinkę raz za razem. Nie dziwię się skąd miała wiedzieć że choinka jest od patrzenia a nie od bawienia się. W końcu to jej pierwsze (sztuczne bo sztuczne ale jednak) drzewko w najbliższym otoczeniu. A bombki tak fajnie dyndają przecież, prawda? A może da się je zjeść? No sprawdzić niemowlę musi, nie ma wyjścia.


Ukoronowaniem choinki z braku 'szpica' został w tym roku brak Gertrudy, ulubionej ikeowej kozy Mill do tej pory. Bezimienny jeszcze brat Gertrudy (choć wydaje mi się że ze względu na okoliczności chyba musi zostać Mikołajem) zawitał u nas niedawno, zakupiony razem z drewnianymi zabawkami dla Mill w rozpędzie. Lubię go tam. Jest nowym dodatkiem w tym roku do choinki tak jak nowym dodatkiem do naszej rodziny jest Milly. Robi choinkę trochę infantylną, a nie taką dostojną, mimo tego papieru, całą w szarościach i bieli. Wiadomo, że nie każdemu to spasuje, ale jak to mówią wolnoć Tomku w swoim domku  - a w moim jest miejsce na choinkę z kozą.


W ruch poszły też lampki sprzed kilku lat, zakupione za bezcen w Tesco podczas wypadu do Ostravy z krakowskimi przyjaciółmi K. I E. Jest przytulnie, jest ciepło... i zabawki Mill są nieposprzątane, ale nie będę tego wycinać. To dom.


A i u Towarzysza Męża w kąciku (który kiedyś, nie tak znów dawno, a z drugiej strony bardzo dawno, był stacją do przewijania) się zrobiło świątecznie dzięki lampkom choinkowym które się znalazły w poszukiwaniach tych, które wylądowały na choince. 


No, to odliczamy dni do Świąt! Czas start!

A u Was jak przygotowania? Wrą, czy jeszcze jesteście w lesie?

Ściskamy,
z&m


Monday 15 December 2014

M9 Z przygodami

U nas jak zwykle - z przygodami.

Weekend w Warszawie (jeszcze tylko trzy weekendy, a  poza tym kilka niedzieli na warszawskie wypady solo - damy radę, wszyscy!) uważam za niezwykle udany (odkryliśmy rewelacyjne śniadaniowe miejsce, Towarzysz Mąż kupił jakąś swoją mysz komputerowo-grową dzięki której nie marudził aż tak że ma z powodu mojego kursu kolejny weekend z życiorysu, zwłaszcza że to kolejny weekend kiedy przyjeżdżają nasi zagraniczni znajomi; ja miałam fajne zajęcia, a wieczór spędziłam leżąc w wielkim hotelowym łóżku, w pachnącej i wyprasowanej śnieżnobiałej pościeli oglądając 'Francuski Pocałunek' w telewizji jedząc paluszki, pijąc herbatę i przytulając śpiące rozkosznie dziecko - no jak tu nie uznawać takowego weekendu za udany, no jak).

Ale jak to u nas - aż tak dobrze żeby wszystko grało nie mogło być. Tak więc tego... Do wielu środków lokomocji które w wieku niecałych dziewięciu miesięcy Mill ma odhaczonych (wózek, Tula, samochód, tramwaj, autobus, samolot, statek, kolejka linowa, kolejka naziemna, i pewnie coś jeszcze co nie przychodzi mi teraz do głowy) doszedł jej (i mnie przy okazji) nowy: laweta.

Wracając z naszego jakże do tej pory udanego weekendu, po przejechaniu jakichś stu kilometrów, zaczęła nam się palić kontrolka silnika (normalne, jakiś czujnik od przepustnicy nie styka, ale przepustnica jest w porządku - a że nowa przepustnica kosztuje więcej niż całe nasze auto ze względu na to że przepustnica działa a tylko czujnik nie styka zgodnie z zaleceniami mechanika jeździlismy dalej nie przejmując się tym zbytnio). Później pojawiła się kontrolka akumulatora. Później kontrolka ABS. Wtedy postanowiliśmy zjechać na najbliższej stacji, co udało nam się ledwo-ledwo, wszak współpracy odmówił licznik prędkości, ogrzewanie, radio i światła (co jest mocno niebezpieczne po ciemku, a że ciemno jest o 15:30 to ten... było ciemno!). Zaparkowaliśmy pod barem o wymownej nazwie 'Wojażer' i zostaliśmy stać, wszak odpalić się samochód nie chciał za Chiny Ludowe. Milly przespała całe zamieszanie, ja o dziwo jak nie ja nie dostałam ataku paniki tylko uzgodniwszy szczegóły z tatą znanym jako Dzidek (który nawet gdyby bardzo chciał nie mógł by mi pomóc, bo bezczelnie wyjechał na narciarski urlop do Włoch, a Włochy są od Katowic jeszcze dalej niż Warszawa, jakby nie patrzeć) wyszperałam numer ubezpieczenia i zupełnie racjonalnie usiłowałam się z nimi skontaktować.

- Obsługa w języku polskim - wciśnij 1, zgłoszenie szkody - wciśnij 5 i tak dalej i tym podobne. Nawciskawszy się tych numerków dowiedziałam się od jakże miłej, choć lekko monotematycznej pani, że infolinia czynna jest od poniedziałku do piątku w godzinach 10:00-18:00. Cudownie, ale jest niedziela, godzina 16:30, a moje auto ni hu hu. Hmmm...

W karteczce ubezpieczeniowej jest pieczątka z numerem agenta (agentki, w tym przypadku), który sprzedał ubezpieczenie. Dobra - myślę - do nich dzwonię, może coś poradzą.

- Ale ja się już nie zajmuję ubezpieczeniami - powiedziała mi pani która nie dalej jak w maju sprzedała mi owo ubezpieczenie. Jasne, ludzie zmieniają pracę, ja rozumiem i nie mam pretensji. Tylko co ja mam zrobić? Pani dała mi numer do swojej następczyni.

- Hmmm... - powiedziała pani następczyni której nakreśliłam sytuację. Dobra, już do nich zgłaszam, niech pani jest pod telefonem. Jestem więc pod telefonem ile się udaje. Bo - jakby to powiedzieć - zasięgu w barze 'Wojażer' jak na lakarstwo. Ale trzymam telefon w takim punkcie, żeby był i kiedy tylko dzwoni przekazuję Mill Towarzyszowi Mężowi i wychodzę na zewnątrz rozmawiać. W międzyczasie dowiaduję się gdzie jesteśmy. Jakubów, koło Tomaszowa Mazowieckiego. No dobra, gdziekolwiek to jest, jest bar 'Wojażer', obsługa jest miła, mega pomocna, Mill nieświadoma że tym razem to postój nie do końca planowany zdrzemnąwszy się w aucie jest w doskonałym humorze, macha do wszystkich, śmieje się szczerząc dolne jedynki w największym z możliwych uśmiechów i bije brawo, co jest najnowszą ulubioną zabawą (wróć - najnowszą jest bicie brawo cudzymi rękami, ale z braku cudzych swoje też są w porządku). Jest też ciepło, jest herbata, jest piwo dla Towarzysza Męża (wiadomo - dalej nie pojedziemy. A nawet jeśli jakimś cudem zawsze mogę jechać ja, Matka-Polka karmiąco-niepijąca), jesteśmy cali, zdrowi, w jednym kawałku. Więc nie jest tak znów najgorzej.

Po dziesięciu minutach dzwoni pan z ubezpieczalni - pani Zuziu, proszę się nie denerwować (przecież się nie denerwuję) już coś zaradzimy. Po standardowym administracyjnym kolejno-dziesięciominutowym pitu-pitu dodaję że mam ze sobą dziewięciomiesięczne niemowlę i fotelik samochodowy licząc na to (po cichu) że przyspieszy to całą procedurę - O! Dobrze że mi pani mówi! To będzie dopłata!

Yyyyy....

Mam czekać na kolejny telefon. Kolejna miła (no bo nie powiem że nie, no miła) pani z ubezpieczalni dzwoni zweryfikować dane podane przeze mnie miłemu panu piętnaście minut wcześniej. Ciągle się nie denerwuję (może już lekko, z naciskiem na lekko) - Mill ciągle w humorze, nakarmiona, Towarzysz Mąż ją zabawia i myśli że i tak luzem zdąży do kina umówionego ze swoimi chłopakami na 21:30 a ja widzę rozwiązanie problemu tuż tuż. Pytam panią ile mnie ten biznes będzie kosztować plus minus, bo ja wiem że mam 150km holowania w pakiecie, ale pozostałe 50 - już nie. Pani wzrusza ramionami (tak, słyszę to przez telefon jak pani wzrusza ramionami, tak oczywiste to było) i twierdzi że mam się dogadać z pomocą drogową bo ona nie wie. Jak nie wie, jak płaci za 150km tej wątpliwej przyjemności? Eh...

Po kolejnych iluśtam minutach ma zadzwonić do mnie pan z lawetą (w końcu!). Przy okazji zauważam że telefon się rozładowuje z tego braku zasięgu i kiedy chcę go wpiąć do ładowarki zauważam że Towarzysz Mąż nie spakował ładowarki, która sobie pewnie jeszcze czeka w najlepsze w hotelu. Nie dzwonię do hotelu póki co wszak priorytetem jest wytrzymanie baterii do czasu przyjazdu rzeczonej lawety. Piszę tylko szybką wiadomość do O. i A. pełną jakże rzadko ale jednak używanych przeze mnie przekleństw, wyłączam wszystkie bateriorozładowujące aplikacje, 3G i inne takie zgodnie ze wskazówkami Towarzysza Męża i czekam na telefon od pana z lawetą. Jedną millusiną kupę później (a przewijanie dziecka w ciemnym rogu baru 'Wojażer' z ekwilibrystycznym trzymaniem telefonu tak żeby miał zasięg połączone z nieprzerwaną rozmową tłumaczącą sytuację przemiłej pani barmance - naprawdę przemiłej! - to chyba kolejny punkt pod nagłówkiem 'umiejętności' w najnowszej wersji mojego cv) rzeczywiście dzwoni pan od lawety i mówi:

- To gdzie pani jest, dokładnie?
- Dokładnie w barze 'Wojażer', w Jakubowie, koło Tomaszowa, przy S8, jak się jedzie z Warszawy na Katowice. - odpowiadam dumna z dokładnej odpowiedzi.
- Kurwa, to nie tutaj.
- ???? - myślę - głośno - ja. - Jak nie tutaj? No tutaj!
- Ale się ktoś pomylił w zgłoszeniu. Ja mam do Warszawy 400km. U nas też jest Jakubów ale to nie ten Jakubów.
- Mhm. No to co ja mam teraz zrobić? - wydaje mi się że logicznie pytam.
- Nie wiem. Źle zgłoszenie ktoś przyjął. Pani jest za daleko.
- Ale ja mam 9 miesięczne dziecko ze sobą! - wykrzykuję w akcie desperacji licząc na jakiekolwiek wskazówki co ja mam teraz zrobić.
- Pani, ja mam za daleko. Radź pani sobie! - odpowiedział pan laweciarz z nie-tego Jakubowa i najzwyczajniej w świecie się rozłączył.

Infolinia ciągle twierdziła że jest czynna od poniedziałku do piątku, żaden z przemiłych rozmówców z ubezpieczalni nie dzwonił z numeru który by się wyświetlał, więc wróciwszy do punktu wyjścia zadzwoniłam do pani A., następczyni pani I., która sprzedała mi ubezpieczenie, a która już nie zajmuje się ubezpieczeniami.

- O rety - powiedziała pani A. usłyszawszy moją historię
- Bo to dziecko! - uzupełniłam ja licząc na jakikolwiek ludzki odruch mimo tego że dziecko w najlepsze dyskutowało z choinką i ani myślało denerwować się zaistniałą sytuacją.
- Niech się pani nie martwi - zapewniła mnie pani A. - zaraz ktoś przyjedzie. A jak nie to ja sama po Państwa przyjadę!

Tym hasłem pani A. oficjalnie rozłożyła mnie na łopatki i została agentem ubezpieczeniowym sezonu.

Dość skutecznie w końcu pani A. podziałała (chyba miała trochę daleko żeby nas odbierać, jednak) bo przyjechał pan z lawetą do dobrego Jakubowa i obejrzawszy nasz samochód stwierdził że paski od alternatora są w porządku, że mamy dobry akumulator, ale jechać daleko nie zajedziemy mimo tego że auto zaczęło palić (ciągle jednak z włączoną kontrolką silnika i akumulatora) - zresztą jak się okazało dziś pan od lawety miał absolutną rację, ledwo dojechałam dziś do warsztatu i to bez świateł - cztery kilometry a pod koniec paliła się już nawet kontrolka hamulca ręcznego, tak więc jakaś grubsza sprawa, jutro będzie auto podpięte do komputera a my czekamy na wieści i nie spodziewamy się dobrych.

Posłuchawszy więc pana od lawety dowiedzieliśmy się ile wątpliwa przyjemność jechania do domu lawetą nas wyniesie (wszak 150km które pokrywa ubezpieczenie to jedno, fakt że do domu mamy prawie 200 drugie i fakt że za powrót tej lawety też musimy zapłacić to trzecie) i tak z portfelem lżejszym o trzy stówki (choć i tak nieźle - zupełnym fuksem udało nam się nie dopłacać za dzień świąteczny czyli niedzielę, jazdę po ciemku i trzecią osobę aka niemowlę, bo żeby się zabrały trzy osoby musi przyjechać laweta z większą kabiną - więc gdybyście się tfu tfu i odpukać w niemalowane znaleźli kiedyś w podobnej sytuacji koniecznie zaznaczcie na wstępie, bo jak Wam wyślą standardowych rozmiarów pomoc to liczba telefonów przez Was wykonanych i nie do końca cenzuralnych okrzyków wyartykułowanych może być większa niż moja) załadowaliśmy Mill na pakę lawety, załadowaliśmy siebie obok Mill i ruszyliśmy w drogę do domu. Towarzysz Mąż zastanawiał się czy zdąży do tego kina, poinformował kumpli że różni może być i poszedł spać, Mill poszła w jego ślady i opatulona też zasnęła a ja zajęłam się uprawianiem small talku z panem laweciarzem.

Dowiedziałam się że ma zięcia Greka, który czeka na nerkę w Polsce, że dużo rodziny mieszka poza Polską, że praca jego jest jak praca w pogotowiu i nie dla tych co lubią wypić i że gmina której nazwy nie pamiętam koło Częstochowy wystawiła sobie swoje gminne fotoradary na trasie Częstochowa-Katowice i tak reperuje budżet.

Zastanawiałam się też czy wypada podwieźć męża do kina lawetą ale nie musiałam - przyjechaliśmy z zapasem czasu akurat takim że Towarzysz Mąż zdążył do kina dojść. Ja wypakowałam manatki, Mill obudziwszy się znów w humorze (wiadomo, wyspane dziecko szczęśliwe dziecko) grzecznie bawiła się na macie kiedy Matka czyli ja piła piwo bezalkoholowe (jak się nie ma co się lubi...) i szykowała jej kolację (kaszka z gruszką, bez szaleństw). Nakarmiwszy, wykąpawszy i uśpiwszy dziecko otworzyłam kolejne piwo (i tak, kolejne bezalkoholowe, ale ten chmiel uspokaja lepiej niż melisa, słowo daję), wrąbałam sześć plasterków sera sauté i po szybkim prysznicu padłam z Mill. Towarzysz Mąż wrócił z kina i padł z nami. I tak spaliśmy do ósmej. A od rana znów szaleństwo.

I niech mi ktoś powie że matki z małymi dziećmi mają nudne życie, phi!

A co tam u Was?

Ściskamy,
z&m

Thursday 11 December 2014

M9 Wspólne kąpiele z niemowlakiem - tak czy nie?

Notka to będzie bardzo subiektywna, wszak dużo uzależnione jest od indywidualnych upodobań dziecka i rodzica.

Z naszego doświadczenia wynika - TAK. Ale wiadomo, doświadczenia bywają różne, jak mawia mój tato - jeden lubi czekoladę a drugi zielone mydło.

Apropos mydła - Mill i ja preferujemy niezielone. Ulubione to to rossmanowskie z pompką, choć aktualnie nam wyszło i używamy Musteli, którą dostałam w prezencie tuż po nadrodzinach Milly i głupio nie zużyć. Sam bym nie kupiła jednak, nawet nie tyle ze sknerstwa, ile po prostu szału jeśli chodzi o jakość składu w stosunku do ceny nie ma.

No ale zacznijmy od kąpieli. Najpierw próbowaliśmy z wanienką dostaną od A.B.-B. - ale okazała się wielgachna w stosunku do mikro-mini świeżo urodzonej Mill. Podjechaliśmy więc szybko do Ikei po klasyczną wanienkę za dwie dychy i ta sprawdziła się już lepiej. Ale i tak trochę żałuję że nie wypróbowałam wiaderka o którym pisałam tu a Mama Juniora tu.

W każdym razie - kąpiele od początku wychodziły nam nieźle (to znaczy Towarzyszowi Mężowi wychodziły, bo dopóki nie wyjechał do Anglii na sześć tygodni latem kąpiele to była jego działka. No ale ciężko nie kąpać dziecka przez sześć tygodni więc nauczyłam się i ja. Teraz się zmieniamy, zależy kto jest w domu albo kto ma chęć lub czas. Albo robimy to razem, szaleć to szaleć) - Mill nie krzyczała, nie płakała, tragedii nie było. Z ostrożnego - eeeee, wszystko mi jedno, jak musicie mnie kąpać to mnie kąpcie - doszła do etapu delektowania się kąpielą i uwielbiania wszystkiego okołowodnego (ale na basen mnie z nią wołami nie zaciągniecie, nie ma opcji).

Pierwszy raz wykąpałam się z nią w dużej wannie kiedy miała pięć miesięcy a my byliśmy w Chorwacji i wanienki turystycznej nie było. Kąpaliśmy ja pod kranem (no bo czemu nie, w sumie, mieściła się bezproblemowo), aż pewnego razu, w naszym naprawdę czystym apartamencie (więc wanna była nowa, bez zadrapań i innych obrzydlistw które zdarzają się na urlopach a które mogłyby spowodować że ja do wanny tylko na stojąco i tylko w crocsach) kiedy ja brałam kąpiel zawołałam Towarzysza Męża żeby mi ją przyniósł. I jak siedział na ziemi obok, asekurując nas obie w tej pierwszej wannowej przygodzie (która zbiegła się zresztą w czasie z pierwszym 'pływaniem' Mill w Adriatyku, więc co tam wanna z tą ciepłą wodą i jednak bądź co bądź ograniczona przestrzenią. Debiut udany, Mill chlapała aż miło, uśmiechając się wtedy jeszcze bezzębnie.

Od tej pory kąpiele wspólne uskuteczniamy na wyjazdach ale i w domu, tak ze dwa razy w tygodniu na pewno. Mill lubi, ja lubię, to co mamy nie uskuteczniać. Z mikro mini dzieciątkiem bym się chyba nie kąpała (och, z mikro-mini dzieciątkiem to ja się wszystkiego bałam!) ale jak już trzyma główkę to luz a jak już siedzi to w ogóle bajka. Wierzga kończynami, śmieje się na głos, poluje na swoje podwodne stopy,  bawi się dowaniennymi zabawkami. Pod czujnym okiem mamy czyli mnie wypróbowuje różne pozycje - na brzuchu, na siedząco, na plecach. Chlapie nogami albo rękami albo w ogóle niczym nie chlapie i spokojnie siłuje się z krokodylem. No cudna jest.

Parę wskazówek, do których stosujemy się my (ale to nie znaczy że jest taki obowiązek - po prostu - to ja uznaję za bezpieczne i komfortowe dla nas obu):

- temperatura wody: przyjemnie ciepła, nie 37'C bo w takiej jest zwyczajnie za zimno (Mill miała gęsią skórkę. Moja ukochana położna środowiskowa poleciła temperaturę zwiększyć - ma nie być za zimno nam, a za gorąco dziecku. Nie stoję nad wanną z termometrem, używam intuicji - kiedy kąpię się sama czasem wchodzę do lekko za gorącej wanny i się przyzwyczajam, z Mill bym tego nie zrobiła, ale w drugą skrajność też nie popadam, bo co to za przyjemność)
- przed wanną: szybki prysznic - bo to chyba zerowa frajda dla niemowlaka babrać się w paprochach nazbieranych przez cały dzień na maminych stopach, jako że mama i obuwie domowe szerokopojęte nie idą w parze
- wejście do wanny (i wyjście z niej też zresztą) - tylko w asyście osób trzecich (czytaj: Towarzysza Męża)
- najpierw zabawa później obowiązki czyli mycie - choć różne są szkoły. U nas w tą stronę sprawdza się lepiej bo jak chlapnie Mill do oka przy całym tym radosnym wierzganiu to nie ma ryzyka że mydłem chlapnie. 
- po kąpieli: Towarzysz Mąż przejmuje Mill, zawija w ręcznik, zakłada pieluszkę i piżamkę, a ja w tym czasie kończę swoje ablucje i w trymiga pędzę do sypialni na dobranocnego cycka i usypianie Mill. Porządkami pokąpielnymi zajmuję się kiedy Mill już śpi.

W dni kiedy nie kąpiemy się razem ciągle u użyciu wanienka z Ikei (już nie na stole w kuchni, ale w dużej wannie - żeby ją opróżnić wystarczy przechylić. Dla kręgosłupa nie najwygodniej, ale opróżnianie wanienki położonej na stole kręgosłupowi tym bardziej nie służy bo waży toto tonę). Chyba niedługo przeprosimy się z 'wielgachną' wanienką od A.B.-B. - która przy obecnych gabarytach Mill nie wydaje się w ogóle wielgachna - na te dni kiedy kąpiemy ją osobno, oczywiście, bo wspólnych kąpieli zaniechać nie zamierzam. Uwielbiamy, no!

A jak jest u Was? Razem czy osobno?

Ściskamy,
z&m





Monday 8 December 2014

M9 Jarmark świąteczny

Co roku na Nikiszowcu - historycznej dzielnicy Katowic o której dużo już było na blogu (na przykład tu albo tu) odbywa się jarmark świąteczny. I co roku na tym jarmarku staram się być.

Co prawda większość stoisk - choć ma dużo naprawdę ładnych rzeczy (serio - dizajn idzie w dobrą stronę! Coraz mniej jest plastikowych chińskich paści, a coraz więcej naprawdę ładnych rzeczy, które, jeśli ktoś ma potrzebę, można nabyć za względnie przyzwoite ceny) - do mnie nie przemówiła, wszak ja teraz bardziej jestem na etapie wywalania niż kupowania (przy okazji wytłumaczę się z mojego brak wishlist i relacji zakupowych - po prostu doszłam do tego, że mamy wszystko, co chciałam i nie będę sobie - i Wam przy okazji - generować potrzeb, których nie ma, wątek więc chwilowo umarł śmiercią naturalną, ale pewnie jeszcze kiedyś ożyje, póki co - cieszę się z tego co mam i absolutnie nic nowego nie potrzebuję. Choć z jarmarku z pustymi rękami i tak nie wyszłam. Ups).

Ale karuzela była, klimat był, wino grzane było (tak, zadowoliłam się zapachem), ciasta z Byfyja nie było... Bo były takie gigantyczne kolejki że odpuściłam, ale następnym razem... Na pewno, no na pewno będzie moje!

W zeszłym roku (o tym tu) z Milly wiercącą się w brzuchu przy okazji jarmarku właśnie spotkałam się w Byfyju z przyjaciółmi. W tym roku z Matką Polką, Dzidkiem i Mill po drugiej - tej lepszej - stronie brzucha wybraliśmy się rodzinnie. Nic to, że Mill pół imprezy przespała. Kiedy nie spała była ewidentnie zachwycona.

Acha, i falstart stulecia - nie miałam torby, wszak w małym wózku (Quinny Zapp Xtra - post o nim jeszcze w tym miesiącu) nie ma na nią miejsca, w związku z czym wynajęłam Matkę Polkę do dźwigania aparatu, bo jak to, zdjęć na bloga nie zrobię?!

Nawet pamiętałam, żeby sprawdzić czy jest naładowany.

Pech chciał, że zapomniałam sprawdzić, czy jest w nim karta pamięci.

Yyyy.... Nie było.

W związku z czym jakoś zdjęć jak w poście ubiegłorocznym, wybaczcie.

 Takie i jeszcze piękniejsze zdjęcia możecie zobaczyć na stronie fejsbukowej Nikiszowiec-Magiczne miejsce, którą Wam zresztą serdecznie polecam. Reszta zdjęć jaka jest każdy widzi... #iphone4niedajerady #sorrywinnetou #ups #widzewszystkiepiksele






Matka Polka nabyła dla Mill sukienkę na Wigilię. Jedyny problem z tą sukienką to to, że jest w rozmiarze 86 (ale mniejszego nie było, choć nie wygląda na 86 ale jeszcze nie odważyłam się jej zmierzyć). Jak będzie bardzo za duża będzie miała na roczek. Ale ta bombka! No cudna jest, nosiłabym! I polski producent do tego, i nie żaden hiper-super hipsterski projektant, tylko normalny producent ciuszków dla niemowląt, niby bez wypasu. Ale ta sukienka naprawdę daje radę!





Bajeczki Tuwima przełożone na śląski przez Marka Szołtyska i pierwsza w życiu dedykacja dla Mill. Ach! Mill wydaje się lubić. Zgadniecie co to za wierszyki te na zdjęciach? W sensie - po polsku które to?

A Wy, lubicie jarmarki świąteczne, czy kompletnie Was nie interesują?

Ściskamy,
z&m


Saturday 6 December 2014

M9 Święty Mikołaj - jest moc!

Dziś Mikołajki. Jak dla mnie święto dosyć głupie, z całym szacunkiem do Mikołaja, który głupi bynajmniej nie był. Ja rozumiem że w krajach anglosaskich Mikołaj jest ikoną okołoświąteczną, a skoro my mamy Dzieciątku (na Śląsku) czy inne tam Gwiazdki, Gwiazdory i Aniołki - to w ramach upchnięcia gdzieś tego gościa znanego z amerykańskich filmów trzeba było coś wymyślić. I że 6 grudnia to św. Mikołaja od X wieku - no jasne, ale podejrzewam że aż tak, jak teraz to nie. Bo podarki podarkami, ale kompletnie nie przemawia do mnie idea dawania tony prezentów - bo tak wypada - i to jeszcze tak krótko przed Gwiazdką.

Nie chcę dostawać pierdół. Tym bardziej nie chcę, żeby Milly dostawała pierdoły. Nasze mieszkanie jest malutkie. Nie chcę tony plastiku, kolejnych pluszaków, których worek już czeka na swoją kolej, bo ma ich tyle, że nie mieszczą się w pudełku na zabawki. Nie chcę żeby w moim salonie nie było miejsca dla mnie, bo tyle jest zabawek, których tak małe dziecko zdecydowanie nie potrzebuje (a czy potrzebuje większe dziecko też jest dyskusyjne). Tym bardziej cieszę się, że nasi bliscy to rozumieją i mimo szaleńczego zakochania w jedynej wnuczce nie wykupują połowy asortymentu Smyka, zwłaszcza tego krzyczącego interaktywnością, światełkami i melodyjkami. Tudzież misiami większymi od Mill. Lub (nie daj Boże) chodzikami innymi tego typu Made in China atrakcjami.

Pierwszy Mikołaj był - bo musiał być. Wiadomo. Do Mill przyszli dziadkowie z bardzo rozsądnymi darami - klockami drewnianymi (o których więcej tu) i dwoma książeczkami. Takiego Mikołaja to rozumiem! Dzięki Matko Polko i Dzidku! Za prezenty, za brak ich nadmiaru i za obecność. Za bawienie się z Mill, za okrzyki radości na jej 'brawo brawo' i zmotywowanie nas do wyjścia na zewnątrz i poznanie prawdziwego (hue hue) Mikołaja. Było super!

A i tak największa frajda była z rozrywania papieru, w który prezenty były zapakowane.

 Pyszny ten prezent, yum yum yum

 Ucho mam tuuuu!

 Przyszła też w końcu apaszka od Natalki z ekoubranek. Jak znalazł na Mikołaja. Lubię to!

 Towarzysz Mąż też się załapał na prezent mikołajowy. Powyższy obrazek wymaga jednak 'background story'. Oto i ona.

Dzwoni Matka Polka.
MP: A co N. lubi ze słodyczy?
Z: Yyyy... kabanosy? A czemu?
MP: A, bo jak przyjdziemy na tego Mikołaja to mamy coś dla Mill, dla Ciebie, to jemu też coś chciałam kupić.
Z: To piwo mu kup.
MP: Ma w kalendarzu. Poza tym od piwa dupa rośnie.
Z: A od słodyczy nie rośnie?
MP: Racja, też rośnie. To niech będą te kabanosy.

<3

A, ja też się załapałam na marcepan, pierniki i zestaw do samodzielnego robienia kartek z Lidla (wedle życzenia, bo kartki staram się co roku DIYować, a wiadomo jak to w UK - bez kartki Święta się nie liczą). I tego, pokazałabym Wam, ale marcepan zjadłam (tak, cały), pierniki napoczęłam, a kartkami się pochwalę kiedy będą gotowe, bo bez sensu tak na sucho się chwalić, no.

 Gdzie Mikołajów trzech...

 Tegoroczna osiedlowa choinka. Matka Polka: Ej, a nie uważasz że ona wygląda trochę jak radiowóz?

A po spotkaniu z Mikołajem... prezentów część dalsza.


A u Was jak tam? Był Mikołaj?

Ściskamy,
z.-