Tuesday 31 December 2013

W27 Postanowienia noworoczne zacząć czas

Znacie to?

"Postanowienia noworoczne NIE BĘDĘ Marnować pieniędzy na fikuśną bieliznę, bo bez sensu, skoro nie mam faceta.(... ) Pozwalać, żeby na biurku rosła piramida papierów. Lecieć na: alkoholików, pracoholików, związkofobów, żonatych lub mających dziewczyny, mizoginów, megalomanów, szowinistów, emocjonalnych popaprańców, pijawki i zboczeńców.(...) Przejmować się facetami - mam być zimną i wyniosłą księżniczką. Tracić głowy dla facetów - mam budować związki na podstawie dojrzałej oceny charakteru.(...) Wpadać w depresję z powodu braku faceta - mam osiągnąć równowagę wewnętrzną oraz pewność siebie i czuć się osobą pełnowartościową i kompletną bez faceta, bo to najlepszy sposób, żeby faceta znaleźć."

Dziennik Bridget Jones, H. Fielding, s.3 (a cytat bezczelnie ściągnięty stąd)

Dylematy Bridget co prawda już dawno za mną, ale postanowienia noworoczne z reguły u mnie następują. Dotrzymuję ich różnie, ale ostatnimi laty, odpukać, nawet mi to idzie. Chyba się wytrenowałam i po prostu postanawiam bardziej realistycznie. Przecież dajmy na to gdybym teraz postanowiła nie jeść czekolady to bankowo 2 stycznia po postanowieniu i szlag trafia całe przedsięwzięcie. Ale jak na przykład postanowię że NIE BĘDĘ jeść czekolady przez dwa dni w tygodniu to to już jest bardziej do zrobienia. Albo raz, na przykład, jeszcze bardziej do zrobienia. Taki sposób wszem i wobec polecam, mierzyć siły na zamiary, bo inaczej bywa kiepsko. Trochę wystraszył mnie przeczytany rano arykuł traktujący o tym, że dzieci matek w ciąży (w sumie ciężko było by być dzieckiem matki nie w ciąży) które robią postanowienia (robią postanowienia kiedy są w ciąży, ma się rozumieć) noworoczne i ich nie dotrzymują mają 90 (!!!!) procent szans na to, że ich dziecko zostanie politykiem bądź tele-religijnym oszołomem. Ryzyko spore, 90%, nie ma to tamto. Prawie mnie to zniechęciło, wszak wizja politycznej tudzież religijno-oszałamiającej córki, i to w dodatku w telewizji, brzmi odstraszająco. Jednak, jako urodzona (no dobra, może nie urodzona, ale wytrenowana) optymistka stwierdziłam, że nie zaliczam się już do grupy postanawiających i niedotrzymujących, więc postanowiłam poszaleć i listę postanowień noworocznych jednak poczynić. Oto i ona:

1. Będę pić mniej wina. Wróć, to zeszłoroczne postanowienie. Zrealizowane zresztą, z powodzeniem. Milly okazała się być wielkim ułatwieniem w tej kwestii.
2. W końcu zrobię listę rzeczy potrzebnych dla Młodej, skonsultuję ją z innymi mamami, pozmieniam ile trzeba/wlezie i ją zrealizuję (brzmi ambitnie, ale jakby nie patrzeć, nie da się tego uniknąć).
3. Zorganizuję firmowe papiery. I papiery w ogóle. Trzy segregatory oznaczone etykietką 'ważne' to świetny pomysł, ale szlag mnie trafia kiedy znajduję jakieś stare rachunki obok ubezpieczenia auta obok pierwszego usg obok dyplomu. Może i mam wszystko w jednym miejscu, ale to jedno miejsce trzeba zdecydowanie pod-zorganizować).
4. Odwieczne: schudnę zamieniam na: będę jeść więcej owoców a mniej czekolady. Więcej warzyw nie muszę bo jem głównie warzywa. Warzywa uwielbiam. Owoce mówiąc delikatnie średnio. Ale może kiedy będę jeść ich więcej, nawet z mniejszą ochotą, czekolada/ciastka/inne niezdrowe słodyczowe przysmaki mi zbrzydną. Albo przynajmniej dzień bez nich nie będzie wyjątkowy.
5. Ćwiczenia. Już trochę pisałam o nich tu. Siłownię porzuciłam pod koniec listopada, jako ze skończyło mi się członkostwo, a na następny rok nie ma co przedłużać, bo nie wiem kiedy moja noga była by w stanie tam postać przy M. Tudzież ręka. Tudzież jakakolwiek inna część mojego ciała, for that matter. Odkąd zaczął boleć mnie brzuch (mniej więcej w połowie grudnia) zarzuciłam też intensywne chodzenie i jogę, ale od tej pory brzuch mi się naprawił (tak myślę) a ja jakoś się nie mogę zebrać... Postanawiam wszem i wobec się wziąć i zebrać i ćwiczyć znów. Ze trzy razy w tygodniu, powiedzmy. Chciałabym częściej, i pewnie będę o ile samopoczucie pozwoli, ale nie chcę się zarzekać, a potem wylądować z polityczno-telewzizyjnie-religino-oszałamiającym dzieckiem.
6. Szkoła rodzenia. Naprawdę muszę (ale to muszę!) zainteresować się tym tematem. Zrobię risercz i wybiorę coś, co będzie dla nas najlepsze. I to jak najszybciej.
7. Szpital. I około-szpitalne, około-porodowe sprawy. Kolejna rzecz którą ciężko dłużej ignorować. Mając lat 13 usłyszałam o porodach w wodzie, stwierdziłam, że też tak chcę, i nigdy nie zmieniłam zdania. Im więcej czytam (patrz punkt 8, a najlepiej 9) tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu że to dla nas. Nawet szpital najbliższy ma warunki. Pytanie tylko czy moja ciąża będzie na tyle idealna żeby się to udało i czy akurat w momencie kiedy M. postanowi przyjść na świat wanna do porodu w wodzie nie będzie zajęta (bo tak, o ile mi wiadomo jest tylko jedna). Zdecydowanie muszę to jakoś ogarnąć. Poza tym - przejechać się z Towarzyszem Mężem na potencjalną porodówkę, napisać adres szpitala i numer taksówki na lodówce, zapytać co muszę mieć ze sobą i czy Towarzysz Mąż musi być po szkole rodzenia żeby mógł tam ze mną być  i co jeśli jego polski dość mocno kuleje.
8. Czytać. Więcej. Zawsze.
9. Czytać nie tylko fiction, ale i science. Instrukcje obsługi niemowląt, znaczy się.
10. Nie przejmować się rzeczami, na które nie mam wpływu. Wpływać na te, na które mam.

Ufff, to tyle.

10 rzeczy na 12 miesięcy, myślę że to nie za dużo.
Chciałam jeszcze dopisać, że może odświeżyć hiszpański, albo gotować więcej i lepiej, albo napisać dzidziusiowy pamiętnik, albo... Dużo by tego wyszło. Ale odpuszczam w tym roku. Wybrałam najważniejsze, i, mam nadzieję, uda się je zrealizować.

Ten mijający rok był dla mnie/nas cudowny.

Oby ten przyszły był jeszcze lepszy.

Czego i Wam życzymy!

z&m

PS. Oooo, jednak mam 11 postanowień!

11.

 (a obrazek stąd)

A Wy? Robicie noworoczne postanowienia?

Monday 30 December 2013

W27 Zapawłowić?

Po wczorajszym intensywnym, ale jakże udanym dniu, dzisiaj małe lenistwo (znowu! no ale skoro Córka się domaga to co jej będę żałować). Małe praniowo-śniadaniowo-sprzątaniowe obowiązki, ale głównie książki (skończyłam Chmielewską, zaczęłam towarzyszowo-mężową książkę o ojcostwie, przeczytaną przez niego w dwa dni zresztą, mnie chyba też dużo dłużej nie zejdzie bo oderwać się od niej ciężko), leżenie w łóżku, dojadanie poświątecznych pierników, takie tam, uroki niechodzenia do pracy. I jeszcze na Hobbita się udało wyskoczyć w środku dnia. Lubię takie dni.

Poza tym coraz bardziej dociera do nas że rok się kończy, że mój brzuch nie jest coraz mniejszy (choć pępek mam ciągle w środku. I rozstępów też, odpukać, póki co, brak. Ale jak to mówią nie chwal dnia przed zachodem słońca, więc nie chwalę, mimo tego że już dawno po zachodzie. Do marca różnie może być, liczę się z tym, zwłaszcza że Młoda tyje w zastraszającym tempie, ale to pewnie to dojadanie poświątecznych pierników. Jednakże, dobra nasza, nowy rok za pasem, czas postanowień noworocznych, i łudzę się że zgodnie z tradycją postanowień noworocznych właśnie zamienię pierniki i michałki kokosowe na banany i śliwki, dajmy na to. Taki jest plan, ale więcej o tym jutro).

I znów, psia kość i cholera jasna, mi się napisała dygresja na długość paragrafu, szanownych Czytelników pardon. Nie o tym miało być. Tylko o Pawlowie. Tak, tym od odruchu Pawlowa (więcej informacji w starej dobrej wikipedii czyli tu). I Towarzysz Mąż i ja się naczytaliśmy w rozmaitych źródłach i nasłuchaliśmy z rozmaitych źródeł, że jak w trzecim trymestrze (czyli albo już albo od czwartku przyszłego, ciężko stwierdzić bo wedle różnych źródeł różnie te trymestry się liczy) będziemy puszczać Milly tą samą piosenkę tudzież piosenki przez około pół godziny, to te same melodie będą ją uspokajać kiedy się urodzi (ha ha, się urodzi! dobre sobie) już. Coś w tym. Na Towarzysza Męża tak uspokajająco działał odkurzacz, jako że jego ciężarna z nim mama, a moja ciężarna wtedy z nim teściowa, która rzecz jasna moją teściową jeszcze wtedy nie była, sprzątała namiętnie. Odkurzała chyba najnamiętniej z całego sprzątania bo do wieku lat około ośmiu Towarzysz Mąż słysząc odkurzacz zbiegał do odkurzanego pokoju, wciskał się między sofę a fotel i chyba sobie pobyt w brzuchu odtwarzał, bo co by to innego mogło być.

Mnie sprzątanie takie supergruntowne jeszcze nie dopadło (pewnie jak przestanę pracować to dopadnie. Ale jeszcze nie). A nawet gdyby i dopadło, to z powodu braku dywanów, brak u nas i odkurzacza. Więc, choćbym się miała wybitnie upierać na odkurzanie paneli (a się nie upieram, co się mam upierać, jak miotła świetnie załatwia sprawę. Poza tym mankamentem, który do tej pory wydawał mi się zaletą, że nie wydaje dźwięków. Buczących dźwięków, dodajmy) to z zapawlowiania Milly na dźwięk odkurzacza nici. Tudzież dupa zbita.

Poszliśmy więc w muzykę. Nie w polecanych wszędzie Mozarta i Vivaldiego (choć też lubię, więc może jeszcze się pojawią, watch this space), ale w coś, co lubimy my, czego nam się dobrze słucha i czego mamy nadzieję Córce też będzie słuchało się dobrze. Ja chciałam dodać coś kolędowo-okołoświątecznego, ale jak słusznie zauważył Towarzysz Mąż, na Wielkanoc, a tym bardziej w lecie White Christmas to może niekoniecznie najszczęśliwszy wybór. Tak więc skończyło się na takiej oto Milly Playliście:


You're Still You, Josh Groban
I wonder (no dobra, tekst nie jest wybitnie dziecio-przyjazny, ale przecież nie będzie, póki co, o to pytać, więc niczym Scarlett O'Hara możemy się o to martwić później), Rodriguez
Chocolate, The 1975
The Times They Are A-Changin', Bob Dylan
Albatross, Wild Beasts
French Navy, Camera Obscura
Senza fine, Ornella Vanoni (wyraźne życzenie T.M.)
Haigh Didil Dum, Mary O'Hara

Moją faworytką jest zwłaszcza ta ostatnia, ale ogólnie lubię wszystko. Milly wydaje się też. Z telefonem na brzuchu, który jej gra, piszę sobie grzecznie posta a ona słucha. Planujemy kontynuować codziennie. A jak nam się znudzi to z słuchawkami przy brzuchu. Zobaczymy, czy działa, do stracenia w sumie nic.

A Wy, macie jakieś doświadczenia z takim zapawlawianiem? Sprawdziło się po narodzinach? A może to totalny stek bzdur (mówiąc o steku... chyba doczekałam się pierwszej zachcianki!)?

Zasłuchane,
z&m


Jak to określił Towarzysz Mąż: shameless selfie. Wybaczcie brak makijażu i piżamę, ale, że tak literacko zerżnę, ciemno, prawie noc, więc nie będę się wygłupiać z ubieraniem się na nowo, a tym bardziej z makijażem.


Słucha, słucha. A jaki brzuch wielki na tym zdjęciu, o retyyyy! (zdecydowanie pora rzucić pierniczki!)

Sunday 29 December 2013

W27 Wrócił!!!!

Wrócił Towarzysz Mąż, hurra!

Mój tata całe życie powtarza: Rozłąka dla miłości jest niczym wiatr dla ognia - słabą gasi, a mocną rozpala.

Nie było go osiem dni a i Milly i ja bardzo się stęskniłyśmy. Ale jest już, nareszcie!

Córka na dzień dobry go skopała, a jakże. Ja miałam tabliczkę do czekania na lotnisku niczym z amerykańskich filmów ale nic z niej nie wyszło bo utknęłam w za przeproszeniem dupnym korku i to T.M. czekał na mnie, zamiast ja na niego.

Poniżej niespodzianka post-świąteczna dostana od Towarzysza Męża. Nigdy nie sądziłam że to powiem będąc w nieomal siódmym miesiącu ciąży, ale mówię - nie mogę rozstać się z butelką. Może Wam się spodoba inspiracja na Walentynki, urodziny czy inne. Ja jestem zachwycona a Towarzysz Mąż jednak bywa romantyczny. Chyba muszę go częściej wysyłać na ośmiodniowe wakacje beze mnie.

Teraz śniadanko i jedziemy do Krakowa spotkać naszych wakacyjno-obozowych znajomych. Zapowiada się świetny dzień!

A oto przepis na butelkę:

Potrzebujemy: ładną butelkę, różnokolorowy papier, złoty sharpie (choć może być i zwykły czarny długopis, od biedy), wstążkę (najlepiej w kolorze jednego z różnokolorowych papierów). Wycinamy dwieście serduszek (tak: dwieście!!!!) i na każdym piszemy za co kochamy swoją Towarzyszkę Żonę (bądź Towarzysza Męża. Bądź Towarzyszkę Nie-Żonę bądź Towarzysza Nie-Męża. Do wyboru do koloru). Wszystko wrzucamy do butelki. Jeśli Towarzyszka Żona/Towarzysz Mąż są tak niecierpliwi jak ja polecam zakleić korek superglue. Na koniec obwiązujemy szyjkę (butelki, rzecz jasna) wstążką i zawiązujemy kokardę.

Cała zabawa polega na tym, że trzeba butelką potrząsać żeby zobaczyć co jest na różnych serduszkach. A przy dwustu jest co oglądać. Myślę że nie dobiłam jeszcze do połowy, ale bicepsy już mnie bolą (swoją drogą - dobry prezent dla fanów siłowni, albo jeśli marzymy o umięśnionym Towarzyszu Mężu względnie Towarzyszce Żonie a taka sugestia nie przejdzie nam przez gardło). Towarzysz Mąż (mój, z całkiem umięśnionymi ramionami, ale nie wiadomo od czego) mówi, że mógł wrzucić serduszek i kolejne sto ale primo skończył mu się papier a secundo, musi być miejsce w butelce żeby te serduszka się mogły przemieszczać. Więc jeśli jesteście wybitnie kreatywni i macie zapas papieru weźcie to pod uwagę.

A tak wygląda skończony produkt:
 




Odkrywająca co we mnie kocha mój Towarzysz Mąż,
z.-

PS. Mój dotychczasowy ulubieniec:  You call people on tv 'mate'.  Mea culpa, szczera prawda.

Saturday 28 December 2013

W27 Piękną mamy wiosnę tej zimy + ćwiczenia w ciąży

Przyszła kryska na matyska, jak mawia moja mama.

Zmierzyłam się z wagą. Poświąteczne 1,2 kg (w te parę dni? serio?) nie wygląda dobrze. 1:0 dla wagi. Choć w sumie jak na Święta w ciąży z dzieckiem które uwielbia jeść ponadprzeciętnie, przynajmniej tak się łudzę, to i tak mogło być gorzej.

Brzuch jest coraz większy, ja też. Czuję się coraz ciężej i słoniowaciej. A będzie tylko gorzej, aua! Dzisiaj wraca Towarzysz Mąż, a my tu takie grubiusie... Hmmm, cóż, jak mawia śląskie przysłowie: każdego szkoda.

Niemniej jednak dla osoby, która przed ciążą biegała i chodziła regularnie na siłownię (to ja, to ja!), będąc w ciąży a nie wiedząc o tym jeszcze przebiegła półmaraton (też ja!) a nawet i w ciąży kontynuowała siłownię i bieganie (ale tylko na bieżni, ze ścisłą kontrolą pulsu, z połową tempa i za przyzwoleniem lekarza) do końca listopada (ja, a jakże!), ciążowy brak ruchu spowodowany a) bólem brzucha przy chodzeniu powyżej 5 minut b) natłokiem zajęć i c) obżarstwo-świątecznym lenistwem jest słaby. Jedno z moich postanowień noworocznych (ale o tym może w Nowym Roku :) to powrót do ćwiczeń. O ile Milly i zdrówko pozwolą, ma się rozumieć.

Mój zepsuty brzuch najwyraźniej się naprawił, co nie zmienia faktu że od ponad tygodnia nie zrobiłam nic (słownie: nic) żeby się trochę poruszać. Jak jest z ćwiczeniami w ciąży każdy wie - powinno się, ale jakoś tak się nie chce... Mnie się chciało, dopóki nic mnie nie bolało, później zdroworozsądkowo przestałam, a teraz nic mnie znów nie boli, ale jakoś tak ciężko zacząć. Tyłek po tych Świętach też jakiś cięższy. I pogoda za oknem też odstraszała, i tyle książek do przeczytania, i trzeba poprać, pogotować, posprzątać, i w sumie po co się męczyć skoro kanapa ma taki miękki kocyk, a zapas pierników w miseczce na stoliku obok kanapy starczy na dobre parę godzin z nową Chmielewską... Hmmm...

Dzisiaj jednak obudziło mnie słońce. W odróżnieniu od moich ostatnich regularnych pobudek o dzikich porach spowodowanych zapędami bokserskimi mojej córki. Takie poranki to ja rozumiem. Na termometrze 12 stopni. Otwieram okno. Pachnie wiosną. Koniec z wymówkami, Młodą trzeba dotlenić, postanawiam. Jemy szybkie śniadanko (nienudząca się nigdy woda z miodem i cytryną + kanapki z serem truflowym z Lilda. O mamo, ale to pyszne!), ubieramy dresik (a jak!) i czapkę (mimo 12 stopni, ale taką cienką, na wypadek gdyby wiatr postanowił wiać, choć się nie zanosi) i w wiosennej kurtce (no przecież się nie będę wygłupiać z puchowym płaszczem przy 12 stopniach, mimo tego że jest koniec grudnia) i sru, do parku.

Nie ma nas półtorej godziny. Na początku park był pusty, później zaludnił się biegaczami (zazdrość!!!!! i interesujący fakt - wszyscy biegacze mieli czapki. Mimo 12 stopni), nordic-chodziarzami, rowerarzami, bmx-owcami i rolkarzami (jest 28 grudnia!!!!!), rodzinami z dziećmi, rodzicami z wózkami, rodzicami bez wózków, zakochanymi parami, niezakochanymi parami, studentami, emerytami wszystkim pomiędzy. Jest ciepło, jest słonecznie, jest bezśnieżnie. Oddychamy ile wlezie. Przyspieszamy lub zwalniamy w zależności od możliwości Milly. Brzuch bolał mnie przez około 30 sekund, i bardzo słabo. Poza tym cudownie, jak przed ciążą, bezproblemowo, łazimy, uśmiechamy się, robimy zdjęcia. Fajnie nam.

Nogi wchodzą mi trochę w cztery litery kiedy wracam do domu. Ale czuję się lepiej, endorfinki działają, postanowienia noworoczne dotyczące ćwiczeń się umacniają, przecież jest tak super, dla takiego samopoczucia warto.

Samopoczucie zagryzam trzema krówkami (miała być tylko jedna, ale nie wyszło) i kawą bezkofeinową, ale za to z ekspresu.

Jak się okazuje świeże powietrze zaostrza też apetyt. Nawet poświąteczny.

Pozdrawiamy z bardzo słonecznego Śląska,
z&m










Friday 27 December 2013

W27 Macierzyństwo fast forward

Kocham Święta i czas okołoświąteczny.

Kocham też moją pracę, mojego Towarzysza Męża, podróże, czekoladę, książki, i święty spokój. Niekoniecznie w tej kolejności. Dzieci lubię, niektóre kocham, ale nie mam na ich punkcie tak zwanego hopla. Najbardziej lubię cudze i na chwilę i to, że jednak kiedyś idą do domu a ja mogę odespać/wypocząć i czytać/jeść i nie rozmawiać do nikogo, nawet Towarzysza Męża, który jest bardzo wyrozumiały pod tym względem i zresztą dziecięcoodczucia też ma podobne.

W czasie okołoświątecznym kocham to, że jest w końcu dużo czasu, żeby spotykać się towarzysko. Czasami spotkania towarzyskie składają się też z dzieci. I ja niedługo przejdę na ciemną stronę mocy kiedy będę wiedzieć jakie są kroki milowe w rozwoju, co to jest kubek niekapek, kiedy wychodzą zęby i w jakim wieku można pić kawę. Póki co jestem z tych, którzy nie mają pojęcia, ale nie szkodzi, nauczę się, wyjścia nie ma.

Dzieci dzisiaj były elementem naszego dziewczyńskiego spotkanka. Te akurat dzieci kocham, to mój wielokrotnie-już-wspominany chrześniak Tymo i jego siostra Olcia. Była też moja hong-kongska przyjaciółka M. (której moja M. brzuchowa dalej nie chce kopać mimo kolejnych prób), standardowo A.B-B., i moja kuzynka O., której chore dzieci zostały w domu, a które są boskie (a ich dodatkową zaletą jest to, że nazywają się Nikola i Zuzia czyli tak jak Towarzysz Mąż i ja. Jako że Towarzysz Mąż jest chłopcem ma na imię Nick a nie Nikola, ale w przypadku dwóch dziewczynek to as close as it gets, czym jesteśmy oczywiście niezmiernie zachwyceni).

Na wejściu Tymcio, lat 6, i Ola, lat 3, zażyczyli sobie kawę. Nie wiedziałam że można pić kawę mając lat sześć. Nie mówiąc już o trzech. Na szczęście ich mama wyjaśniła mi że zbożową. Zbożową chyba mogą, skoro kobiety w ciąży mogą, a że kobiety w ciąży ogólnie mało mogą, to coś co wolno konsumować im wolno pewnie i wieku lat sześciu. Tudzież trzech. Inka o smaku karmelowym leży u mnie w szufladzie odkąd nabyła ją moja mama kiedy dowiedziała się że jestem w ciąży. Milly i ja nie okazałyśmy się być wielkimi fankami Inki o smaku karmelowym, ale dzieci i owszem. Pod warunkiem że z pianką. Nie ma sprawy, jest i maszyna do pianki.

- Ciociuuuuu - zaczęła Olcia - a masz Pepę?

Wiedziałam co to jest Pepa, a to już olbrzymi sukces (hongkonska póki co bezdzietna przyjaciółka M. nie wiedziała, więc 1:0 dla mnie!). Pepy nie miałam, ale od czego jest YouTube i PlayStation, które jest podłączone do do telewizora, który jest podłączony do YouTuba, który Towarzysz Mąż nauczył mnie obsługiwać mimo totalnego antytalentu techniczno-komputerowo-sprzętowego (radia w domu do tej pory włączyć nie umiem, ale ciiii. Planuję się nauczyć kiedy T.M. wróci. Poza tym od kiedy włączenie telewizora zaczęło wymagać 3 pilotów i 10 kliknięć po prostu go nie oglądam). Pepa we wszystkich językach świata (Olci wszystko jedno czy po czesku, czy po serbsku, czy po portugalsku. Poliglotka, skubana) w tle, a Tymcio i Olcia szaleją, M., A.B-B., O. i ja usiłujemy rozmawiać i nawet nam wychodzi. Przez trzy minuty, mniej więcej.  Wtedy Olcia wylewa na siebie kawę. Z pianką włącznie.

- Mamoooooo - mówi Olcia. No bo co ma mówić.

Następuje interwencja. Moje koszulki są na dziewięćdziesięcioośmiocentymetrową Olcię zdecydowanie za duże. Wygrzebuję pudło z rzeczami dla Milly i dziewięćdziesięcioośmiocentymetrowa Olcia jakimś cudem mieści się w siedemdziesięcioczterocentymetrową sukienkę dla Milly. Uff. Kryzys zażegnany. Pojawia się natomiast nowy.

- Ciociuuuu - pyta Ola (Tymek jest podejrzanie cicho) - a masz Conana Barbarzyńcę?

Conana Barbarzyńcy nie mam.

- Ciociuuuuu - pyta Tymo (zaskoczona Ola już o nic nie pyta) - a możemy pograć w Xboxa?

Oczywiście że mogą. Ale w międzyczasie jeszcze pojawia się potrzeba rysowania. Tymo siedzi i rysuje Hulka. Hulk to ulubiony bohater mojego Tyma. Olcia z braku ulubionego superbohatera rysuje owcę.

- Ciociuuuuu - a piękna owca? - pyta rozbrajająco.

- Piękna - mówię. I rzeczywiście piękna.

W końcu dzieci dopadają Xboxa, na którym znają się lepiej niż ja. W dodatku dowiaduję się że 'ten niebieski w ogóle nie umie boksować'. Trzymam Tyma za słowo. Ja też nie umiem.

W tym momencie O. oddycha z ulgą że nie ma jej dzieci, a ona nie musi się nimi zajmować. Ale przecież one się same sobą zajmują.

A że biegają dookoła stołu, piszczą i się wygłupiają - no cóż, to tylko dzieci. Tym chyba zajmują się na co dzień dzieci z tego co mi wiadomo.

- Ciociuuuuu - jeszcze kawy! - mówi Ola. I gruszkę.

Jest i kawa i gruszka. W międzyczasie O. opowiada historie o tym jak Córka Starsza Nikola jeździ Córce Młodszej Zuzi po czole resorakiem. Albo włazi jej do łóżeczka i się nie niej kładzie. Albo o tym jak Córka Młodsza marudzi na ubieranie pampersów. I ubieranie się w ogóle. I jak nie lubi jeść.

Ku pokrzepieniu serc, oczywiście.

W końcu mama Tymka i Olci dochodzi do wniosku że pora się zbierać. O. też się zbiera. Myślę że w sekrecie tęskni za dziećmi.

Hong-kongska przyjaciółka M., która przyszła z Narzeczonym H., który to narzeczony jest pół-Meksykaninem pół-Francuzem i nie mówi po polsku prawie wcale i który po zrobieniu nam zdjęcia po prostu zasnął na sofie (mimo dzieci piszczących i skaczących przed Xboxem), zbiera się wkrótce po nich. Już przed wyjściem orientuje się, że dzieci które niewinnie bawiły się pod stołem postanowiły przerobić jej granatowe dżinsy na bardziej kolorowy model za pomocą kilku neonowych zakreślaczy.

Minęły trzy godziny, było cudownie, a ja mimo to czuję się jak po dziesięciu godzinach w pracy.

Matko kochana, ja nie dam rady!

Dzieci.

Aaaaa!!!!!

Napisanie tej notki zajęło mi około godziny. Już za nimi wszystkimi tęsknię.

 Chyba zmienię dzwonek w telefonie na 'ciociuuuuuu'.

Ściskamy mocno wykamane Świętami,
z&m


 Olciny Aniołek


 Ciociuuuu, a piękna owca? Trochę z boku....


Tymkowy Hulk

Thursday 26 December 2013

W27 Święta Święta...

No i nie udało mi się dodać wczoraj nic, mimo najszczerszych chęci. Ale w ramach Świąt mam nadzieję że zostanie mi to wybaczone.

I jak Wam w te Święta? Milly ma się dobrze, poza tym że Świąteczne jadełko zdecydowanie powoduje odzew wzmożony ze strony koleżanki zgagi. Niech to szlag, ale co zrobić, chyba muszę przestać jeść czekoladę i marcepan i pierniki (ale jak tu przestać, kiedy wszystko pod nosem i wygląda pięknie i pachnie i w końcu jest czymś innym od michałków kokosowych).

Lenimy się bardzo. Całymi dniami leżymy i czytamy książki (to znaczy ja czytam, M. wierzga w obżartym brzuchu albo śpi i na tym dumnie kończy swój repertuar. Poza tym uparcie odmawia kopnięcia mojej przyjaciółki, też M., która mieszka w Hong-Kongu i przyleciała wyjątkowo na Święta i bardzo chce żeby moje dziecko ją kopnęło a ona jak na złość wtedy akurat nic, skubana. Ciekawe po kim taka nieusłuchana. Milly oczywiście, nie hong-kongska przyjaciółka M).

I tak oczekujemy na powrót marnotrawnego Towarzysza Męża, jedząc, leżąc i odpoczywając. Cudnie jest.

Wczoraj jak co roku odbył się zlot świąteczny w domu moich rodziców złożony z moich znajomych. Było nas w sumie 12 osób + dziecko, lat 2, i jak co roku było wspaniale. W tym roku chyba jeszcze fajniej niż zwykle, tylko T.M. zabrakło, ale odbije sobie na Sylwestra, którego pewnie spędzimy w tym samym gronie (taaaak, a tak sobie obiecywałam, że przecież jestem w ciąży, że mi się nie chce, że niech ktoś inny tym razem zrobi tego Sylwestra, a tu do Sylwestra 5 dni a ciągle nikt nie ma planów więc zapewne też skończy się jak co roku, czyli u nas, ale niech będzie, bo z Milly w przyszłym roku już tak może nie być. Ba, nawet zaczęłam się już cieszyć. Czy ja pisałam że uwielbiam gości?).

 Poza tym chyba byłam grzeczna, bo parę elementów z mojej świątecznej łiszlisty zostało odhaczone, a i mnóstwo ponadprogramowych podarków znalazło się pod choinką. Sama z okazji Świąt zafundowałam sobie nowe włosy i grzywkę. Do marca odrośnie, a ile się pocieszę czymś nowym włosowym to moje.
Czego i Wam życzę. Niekoniecznie włosowego, ale nowego i radnosnego.

I tym optymistycznym akcentem, w drodze po kolejną porcyjkę barszczu z uszkami, kończymy te świąteczne wywody. Świętujcie, a nie, jakieśtam blogi mamine czytać, phi!

z&m



Nowe włosy i 'ukochana' przez Towarzysza Męża duck face aka kacza twarz (ale odbrobina duck face w okolicach okołoświątecznych jeszcze nikomu nie zaszkodziła)

Tuesday 24 December 2013

W26 Ho ho ho...

Jaka Wigilia taki cały rok, podobno.

Było by fajnie, poza brakiem Towarzysza Męża, za którym tęsknimy już bardzo.

I poza czekaniem przez ponad godzinę w kolejce do myjni i zepsuciem się myjni tuż przed moim samochodem. Ale to przecież wszystko nieważne i nie samym czystym świątecznym samochodem zuz w ciąży żyje.

Pogoda cudna, wiosenna. 'Let it snow' w radio kompletnie nijak się ma do 12'C, bezchmurnego nieba i słońca na zewnątrz. Czuję się dziwnie z taką pogodą, gdzie ten trzaskający mróz, śnieg skrzypiący pod stopami, ciepłe szaliki i rękawiczki i zaczerwienione od mrozu policzki? Nie ma to nie ma, trudno. Pewnie pojawi się na Wielkanoc.

W domu rodzinnym jednak ciepło, świątecznie, pachnąco. Z dwunastoma tradycyjnymi potrawami, z choinką, z prezentami, z kolędami, ze wszystkim, co w Świętach cenię i lubię. Nawet ten brak śniegu do przeżycia, kiedy jedzony raz w roku barszcz z uszkami smakuje tak, że mimo 11 innych dań proszę o dokładkę. Ach, co to jest za barszcz...

Wszyscy życzą mi szczęśliwego rozwiązania. Czego i sama sobie życzę. Nie mogę uwierzyć że za rok to już będzie inna Wigilia. Sentymentalnie mi, refleksyjnie mi, wzruszająco mi, i... dobrze. Chyba po prostu dobrze i szczęśliwie.

Kochani, przepraszam że dziś tak inaczej i tak krótko i tak mało śmiesznie. Święta to jednak magiczny czas. Z całego serca właśnie tej magii Wam życzę.

Ho ho ho!
z&m




Monday 23 December 2013

W26 Krzywa cukrowa w ciąży SSIE!

Ciągle się łudzę, że myślę logicznie.

Moja ginekolożka mówi że mam zrobić krzywą między ostatnią wizytą (10.12) a następną (03.01). Dochodzę do wnisoku że muszę się wyrobić przed Świętami, bo po Świętach to pewnie będę mieć taki cukier że i bez cukrzycy mi cukrzycę wykryją. Logicznie więc postanawiam iść dzisiaj.

Myślę, jak mi się wydaje logicznie, przed Świętami ludzie mają dużo do roboty (nie to co ja), więc nie będzie kolejek. Ha! Takiego! Wchodzę o dzikiej porze 7:55 (Koleżanka Córka znowu nie dała pospać, jak to mówią na Śląsku - każdego szkoda), przede mną 10 osób. OK, myślę, przecież przygotowawszy się do badania poprzez po raz enty czytanie miliona blogów i innych wujko-guglowych informacji, kobiety w ciąży do obciążenia glukozą idą bez kolejki. Będę tam w końcu ponad dwie godziny, logiczne, że bez kolejki mnie wpuszczą, zwłaszcza w ciąży (a nadmienię że z tego przywileju nie skorzystałam jeszcze nigdy). Ha-ha. Nie w moim laboratorium. Nic to więc, czekam. Głodam jak cholera, kolację jadłam o 18 a później już nic (co mi się rzadko zdarza przy normalnych powrotach do domu około 21), ale czekam, co zrobić. Łażę po korytarzu zamiast siedzieć na tyłku, bo wiem że potem mi łazić wolno nie będzie bo nie daj Boże zafałszuję wynik badania i trzeba je jeszcze będzie powtórzyć, o nie, nie ze mną te numery. W końcu po 20 minutach się doczekałam. Pobierają mi krew, wszystko śmiga jak miało śmigać, niby logicznie, po czym pani idzie mi zrobić roztwór glukozy. Wszystko fajnie, ale dlaczego to trwa 10 minut? Przecież to zupełnie nielogiczne! W końcu się doczekałam. Mam! Glukoza! Hurra! (sarcasm sign)

Wychodzę z gabinetu, pani laborantka czy jak tam się nazywa panią co pobiera krew i miesza roztwór glukozy przez 10 minut mówi że mam wypić i od momentu wypicia odliczyć dwie godziny. OK, myślę, mówi i ma, ma to sens.

Dlaczego na żadnym blogu który czytałam nie było wzmianki o tym co następuje:

- roztwór glukozy 75 gr ma konsystencję kiślu vel kisielu którego nie trawię (ze względu na konsystencję właśnie, żadne siemię lniane u mnie też nie przejdzie, a tu mam wypić cały kubek takich glutów, what the hell?!)
- moje laboratorium nie uznaje cytryny o której wyczytałam że działa cuda, a którą niepotrzebnie ze sobą niosłam.O szczęściary które mogłyście ją mieć! Fuj fuj fuj!
- wypicie tego cholerstwa zajęło mi 10 minut. A planowałam jednym haustem, logicznie, jak coś jest niedobre to trzeba to jak najszybciej wypić. Dobre sobie. Po pierwszym łyku wielkie nic które miałam w żołądku zbliżyło się do okolic gardła. Potem było tylko gorzej.
- w brzuchu kręci!
- w momencie człowiek się poci (to znaczy ja się spociłam, może człowiek który nie jest w ciąży i nie jest mną tak nie ma) tak, że koszulka jest do wykręcania
- nie można sobie znaleźć pozycji. Drewniane krzesła twarde i niewygodne jak szlag. Gorąco. Marzę o tym żeby położyć się na zimnych kafelkach, ale tak, żeby ludzie nie wytykali mnie palcami
- słabo miii
- mam książkę, która jest arcyciekawa, i którą planowałam czytać przez dwie godziny czekania, ale przez pierwszą godzinę usiłuję
a) nie zemdleć
b) nie zwymiotować
c) nie kłaść się na zimnych kafelkach na środku przychodni pełnej ludzi
- wykonanie powyższych czynności jest na tyle trudne i absorbujące, że na skupienie na książce nie mam już sił

Logicznie wysnuwam jeden jedyny wniosek.

TO PIERWSZY TRYMESTR!!!! ALL OVER AGAIN!!!!!

Przypomniało mi to badanie dlaczego bycie w ciąży ssie. Trzeba robić badania, takie o, na przykład. A podejrzewam ze przy porodzie to i tak pikuś.

Z dobrych wiadomości: po godzinie jest trochę lepiej. I człowiek nie jest juz taki głodny jaki był, kiedy szedł na badanie. Na ostatnie pół godziny nawet udało mi się zająć książką.

Cieszę się że mam to z głowy. Teraz oby tylko wyniki były dobre, bo odkrycie cukrzycy ciążowej w Wigilię było by prezentem bardzo, ale to bardzo niechcianym.

Pozdrawiamy z najkwaśniejszo-cytrynowej herbaty jaką w życiu piłam (dawno mi nic tak nie smakowało!)
z&m



Sunday 22 December 2013

W26 Sponsorem dzisiejszego odcinka jest słówko AUA!

Wstajemy z Milly o ósmej. Akurat jak mamy wolne, coś świetnego. A plan był żeby spać ile wlezie. No cóż, nie wyszło, jak zwykle.

Planujemy się zwlec z łóżka w celu zrobienia wciąż ulubionego trunku w postaci przegotowanej wody z miodem i cytryną (swoją drogą ciekawe czy moi trzej ciążowi ulubieńcy: wymieniona przed chwilą woda z miodem i cytryną, drożdżówki i michałki kokosowe, się mi kiedyś znudzą) i zamiast jak zwykle zgrabnie (na tyle na ile zgrabnie jest możliwe przy 96-cio centymetrowym brzuchu rzecz jasna) wstać jak co dzień z łóżka wydaję tylko z siebie okrzyk: AUA!

Mianowicie: moje plecy.

Szczerze mówiąc i tak jestem w szoku ze tyle udało mi się wytrzymać prawie zupełnie bez bólu pleców. Przewidywałam problem z placami już w początkach ciąży. Zresztą problem z plecami to u mnie odwieczny problem, ciężko go przy biuście po babce Molce nie mieć. Ale nie, twardo długo nic mnie nie bolało. Może to zasługa ćwiczeń (ale to osobny temat, więc napiszę o tym osobny post, co mi tam), a może po prostu szczęście, wszak po wszelkich innych dolegliwościach ciążowych w pierwszym trymestrze to jedno jedyne co udało mi się ominąć. Do czasu. A konkretniej do dzisiaj do 8:03. Rano.

Z odsieczą przychodzi jak zwykle wujek google, nieoceniona skarbnica wiedzy kobiet w ciąży i nie tylko. Zaczęłam od tej strony. No wszystko fajnie ALE... 'Silny ból pleców pojawił się nagle, w drugim bądź trzecim trymestrze ciąży - to może być sygnał przedwcześnie rozpoczynającego się porodu.' Ból jest silny, nie ma to tamto, ale żeby zaraz poród?!!?!? Pytanie: panikować czy nie? Jechać do szpitala? Dzwonić do lekarza? O 8:03? W niedzielę? Postanowiłam nie panikować.

Wzięłam prysznic, ciepła woda na plery. Nie pomogło, ale przynajmniej próbowałam. Chciałam ćwiczyć, ale jak tu ćwiczyć jak boli. Położyłam się na płasko na podłodze, ciągle boli. Cholerka, myślę sobie, co dalej. W końcu się poddałam. Podłożylam moją memory foam poduszkę z ikei w strategicznym miejscu nad czterema (niestety coraz większymi) literami i walnęłam się do łóżka z powrotem. W końcu jest niedziela. I trochę pomogło. Poleżałam tak, poczytałam Larssona (tak, tak, ciągle czytam drugi tom, ale w międzyczasie też inne rzeczy)  i zwlokłam się dopiero na obiad u mamy (nie ma to jak niedzielny obiad u mamy). Ból przeszedł kompletnie. Szkoda że przeszedł na tatę, który zaniemógł na korzonki.

Nie urok to sracka, jak mawia moja mama.

Pozdrawiamy przedświątecznie,
z&m (wciąż bez T.M.,z a to z bólem pleców)

Saturday 21 December 2013

W26 Macierzyństwo non-fiction

Dzieciątko było wcześniej.

Dzieciątko, dla niezorientowanych, to ktoś, kto na Śląsku przynosi prezenty. Słyszałam już mnóstwo wersji: Dzieciątko, Mikołaj, Gwiazdor, Gwiazdka, Aniołek... Kto u Was przynosi prezenty? U mnie, od zawsze, Dzieciątko.

Dzieciątko pierwsze zawitało do mnie wczoraj w osobie krakowskiej A. Wróć. Dzieciątko pierwsze zawitało do mnie w czerwcu w osobie mojej córki-to-be Milly, ale to Dzieciątko innej kategorii. Bożonarodzeniowe Dzieciątko numer 1 zawitało do mnie we wtorek w postaci paczki od mojej angielskiej teściowej, Towarzysz Mąż zabronił mi jednak otwierać, więc leży u moich rodziców (paczka, nie Towarzysz Mąż, i to leży nawet nie pod choinką bo jeszcze nie ma choinki) i czeka na Wigilię i na otwieranie prezentów o czasie. Wczoraj natomiast u krakowskiej A. pojawiło się Dzieciątko z cudownym prezentem - książką i kosmetykiem. Są to moje dwie ukochane kategorie prezentów jakkolwiekokazyjnych i ciężko z nimi, w moim przypadku, nie trafić. A. też się nie udało, trafiła cudownie.

Przepiękny chubby stick od Clinique w kolorze moich ust tylko w lepszym wydaniu zdążyłam już wypróbować i już polubić. I cieszyć się że to taki prezent tylko dla mnie, niezwiązany z Dzieciątkiem (tym w moim brzuchu, mam na myśli), tylko taki mój-mój, bezdzietny, a coś czuję że takich będzie coraz mniej, więc cieszę się tym niesamowicie, póki mogę.

Ale to wszystko to tylko mega-długi wstęp do clue programu, czyli książki Joanny Woźniczko-Czczott, autorki bloga, matki dwójki dzieci (choć z książki wynika że jednego, ale książka była napisana dwa lata temu, więc spokojnei jeszcze jedno dziecko można wcisnąć. Jeśli się chce, jasna rzecz. W przypadku Autorki zdecydowanie ta informacja mnie zaskoczyła), dziennikarki, kobiety przezabawnej i z którą niezwykle łatwo mi się utożsamić od książki pierwszych zdań. Tu bezczelny cytat:

Już w ciąży przeczuwałam, że istnieje. I że lepiej opanować go przed rozwiązaniem. Słowniczek obsługi dziecka. Ten, którym biegle posługują się młodzi rodzice, a który niewtajemniczonym (a przynajmniej ciężarnej mnie) do złudzenia przypominał chińszczyznę.

Chodziłam więc na przyspieszone kursy do koleżanek matek z podróbką moleskine’a w torbie i zamiast reporterskich treści zapisywałam w notesie obce (sic!) słowa.

Linomag, emmeljunga, oilatum.
Tantum rosa, Frida, bugaboo.
Octenispet, weleda, baby sense.

(…)

Myliły mi się kremy do pupy z markami wózków, a te z kolei – z przyrządami do wyciągania niemowlętom glutów z nosa.

Dokładnie tak czuję się ja. Dalej robi się tylko ciekawiej. Miało być bez lukru, i jest bez lukru. Zresztą, ja lubię takie nielukrowane opowieści. Kocham wszelkie dziecięce Talki, zaczytywałam się w 'Pregnancy sucks' a ostatnio ktoś polecił mi ten blog/vlog, który też polubiłam. Może dlatego że rozumiem hiperbole, a może też dlatego że po macierzyństwie nie spodziewam się pachnących stópek, uśmiechów od rana i żadnych kiepskich chwil. Na pewno zdarzy mi się ubrać dziecku dwie nogi w jedną nogawkę (co, nomen-omen, zdarzyło mi się już przy moim chrześniaku kiedy był malutki). Jestem zdecydowanie nieperfekcyjna. A zawsze to jakoś raźniej czytać o innych nieperfekcyjnych. Nie jestem sama! Nie ja jedna nie wiem co to rampers (ok, już wiem, ale trochę mi to zajęło)! Nie mam nic z wyprawki, mimo tego że już w czwartek zacznie się trzeci trymestr. Nie mam spakowanej torby do szpitala, ba, nawet nie mam torby. O istnieniu zawieszek do smoczków i potencjalnych z nimi problemów dowiaduję się z blogów innych przyszłych mam (ale przynajmniej się staram i dowiaduję). Nie podjęłam decyzji czy będę karmić na żądanie czy starać się mieć rutynę. Ba, nawet nie do końca wiem gdzie będzie stało łóżeczko. Tym bardziej nie wiem jaką będę mamą... Ale kto to wie?

'Macierzyństwo non-fiction' połknęłam jednym haustem. Usiadłam (a w sumie się położyłam), przeczytałam, pośmiałam się. Warto było.

Polecam.

PS. Ale mimo wszelkich obaw i macierzyńskich niedogonień, które niewątpliwie nastąpią, jak miód na moje serce podziałała rozmowa z moim sześcioletnim chrześniakiem Tymem:

Tymo: Ciociu, a kiedy dzidziuś wyjdzie?
ja: Tymo, ja bym chciała żeby on wyszedł. To chyba nie będzie takie proste. Ale już niedługo, w marcu, za trzy miesiące.
Tymo: To rzeczywiście niedługo. A wiesz co?
ja: Co?
Tymo: Nie mogę się już doczekać!

Ja chyba też.

Pozdrawiamy w dzień drugi bez T.M.
z&m



Zuzowo-szminkowo



Poczytane

Friday 20 December 2013

W26 Męża nie ma, baby harcują

Wziął i pojechał Towarzysz Mąż w siną dal (a przez siną dal rozumiem jego rodzinną Anglię). Przez następne osiem dni będziemy urzędować same, Milly i ja.

Dziś postanowiłyśmy dzień spożytkować w babskim towarzystwie (to znaczy ja postanowiłam a M. nie miała nic do gadania, jako że primo jest jeszcze w brzuchu a secundo, o ile mi wiadomo, gadać jeszcze nie gada). Zaczęłyśmy od Krakowa i kochanej A. A właściwie od Huty, bo do Krakowa w końcu nie dotarłyśmy bo tak nam dobrze się siedziało i gadało i jadło.

No bo czemu mamy nie jeść, przecież nie wyskoczymy na piwo, a i w ciąży jakieś przyjemności się należą.

Zaczęłyśmy od śniadaniowego omleta, który zniknął tak szybko, że zanim przypomniałam sobie żeby zrobić zdjęcie już go nie było. Potem była cudowna tarta ze śliwkami, której zjadłam zdecydowanie za dużo, ale A. była taktowna i miła, jak zawsze zresztą, i mi tego bezczelnie nie wytykała. Wręcz przeciwnie, wtykała mi kawałek za kawałkiem. Także wiesz A., jak znowu szalenie przytyję albo będę mieć rozstępy to będzie na Ciebie!  Na obiad byłyśmy grzeczne i wcięłyśmy 'tylko' sałatkę z awokado (mniam), suszonymi pomidorami (miam) i kurczakiem (mniam), a po obiedzie byłyśmy jeszcze grzeczniejsze i poszłyśmy na spacerek. Trochę potestować czy mój brzuch dalej boli kiedy chodzę (nie boli, ale skurcze B-H ciągle są :/), trochę zwiedzić Nową Hutę, trochę podłapać dziennego światła w ten najkrótszy dzień w roku, trochę dotlenić Młodą a trochę po prostu ruszyć tyłek z kanapy i przestać jeść. Ach, cudowny był ten dzień krakowski!

Atrakcjom jednak nie było końca. Po tej krótkiej, ale jakże fantastycznej wizycie, pojechałam do Mikołowa, do mojej najukochańszej A.B.-B., mojego chrześniaka i jego siostry, gdzie urzędowały też moje dwie dawno niewidziane cudowne znajome M. i (dla odmiany) M.

Plotom, herbacie i jedzeniu (nie wiem gdzie to mieszczę, ale już chyba ustaliliśmy że moje dziecko to ponadprzeciętny głodomór) nie było końca, i pojechałam do domu tylko dlatego, że człowiek który wstaje o 6:30 przy regularnych pobudkach w okolicy 10 to człowiek, mówiąc w skrócie, nieprzytomy.

I taka pół-śnięta piszę też teraz, ale lepiej pół-śnięta niż wcale (tak się łudzę, przynajmniej :)))



Pośniadaniowo- (i poobiednio- też zresztą) deserowa tarta ze śliwkami i cytrynowa zielona herbata, kombo doskonałe!

 

W ramach rekompensaty po rozpustnej pośniadaniowo -(i poobiednio- też zresztą)deserowej tarcie - na obiad sałatka 
 

Moja piękna nowohucka A. 


I boroczek bałwanek Buli w wersji black (tudzież ja) przed dworkiem Matejki


A tu już w Mikołowie u mojej A.B.-B., która stanowczo protestowała zdjęciom z jedzeniem (znowuuuu!) ale się nie dałam


 M1


Zu (jedzenie! więcej jedzenia!) i M2


Ach jak ja lubię takie dziewczyńskie dni!

Ale teraz naprawdę ale to naprawdę musimy już iść spać.

Dobranocka,
z&(szalejąca w brzuchu na maksa dziś)m

Thursday 19 December 2013

W26 Busy bee & mini me

No i 26 tygodni za nami... Dzisiaj zakręcony dzień złożony z:

1) pobudki o 7 rano (tożto środek nocy dla nas, ale Milenka postanowiła że wstaje i koniec, nie ma zmiłuj)
2) próbowania spać chociaż do 9 (nie wyszło)
3) zrobienia prawdopodobnie ostatniego na najbliższe 9 dni śniadania dla Towarzysza Męża i mnie (kanapki pełnoziarniste z rukolą, salami, pomidorem i ogórkiem, mniam mniam, że też nigdy nie mam dość tych kanapek)
4) pakowania prezentów i robienia ręcznego (kupowania odmawiam) kartek dla mojej angielskiej rodzinki
5) przekonywania Towarzysza Męża że oczywiście że mu się to wszystko zmieści do bagażu podręcznego
6) próbowania wciśnięcia wszystkich prezentów i kartek Towarzysza Męża do bagażu podręcznego udowadniając mu że przecież na pewno mu się to zmieści
7) spuszczania głowy i stwierdzenia że jednak mu się to wszystko nie zmieści do bagażu podręcznego i wyjęciu dwóch wielkich ślubnych albumów
8) spacerku do pracy (ciągle boli mnie brzuch jak chodzę, ale w porównaniu z zeszłym tygodniem i tak nie jest tak źle, więc chyba potrójny magnez pomaga)
9) pracowej wigilii
10) usiłowania ogarnięcia reszty zajęć
11) ogarnięcia reszty zajęć
12) wyjścia na conversation club z naszymi uczniami
13) i wrócenia zdecydowanie za późno żeby zamieścić post przed północą

No i tak właśnie idzie mi oszczędzanie się :/ A jutro pobudka o 6:30, ale za to zakończona wyjazdem do Krakowa, więc się cieszę.

A na deser wygrzebane (dzięki Agi!) zdjęcia z czasów kiedy ja byłam tyci-tyci. To znaczy, po tym kiedy urodziłam się maluńka (2750), już przekarmiona przez nader zapobiegliwą babcię. Niezła buła, nie?

 Z moją mamą chrzestną

Psinkamy

I tak czerpiąc przykład z samej siebie sprzed niemal 29 lat - idziemy spać.
Dobranocka!

z.-

Wednesday 18 December 2013

W25 Studniówka



No i minęło jak z bicza strzelił... 


Dopiero się dowiedziałam że jestem w ciąży, a tu już tylko 100 dni... 

Prawdziwą maturalną studniówkę też pamiętam, mimo tego  że miała ona miejsce, strach się bać, 10 lat temu... Fajne to były czasy. Choć dzisiaj są chyba jeszcze fajniejsze… 

Studniówek przerabiałam parę, jednak znalezienie z nich zdjęć graniczy z cudem. W tamtych czasach zdjęcia się albo miało na płytce (no właśnie, gdzie te płytki się podziały, ja się pytam…) albo się miało wywołane (tym bardziej, gdzie one są, ja się pytam?). Jak znajdę to dorzucę, chwilowo nie mam pojęcia gdzie są. Może jeszcze gdzieś u rodziców? A apropos zdjęć, chcemy z Towarzyszem Mężem nabyć aparat, coby dziecku przyzwoite zdjęcia jak się urodzi robić, jakieś rady w tej kwestii? Bardzo mile widziane, bo moim wymaganiem jest to, żebym mogła aparat obsługiwać jak mój aparat iPhonowy – jednym przyciskiem, a żeby jakość była przyzwoita, zwłaszcza we wnętrzach (bo na zewnątrz to i telefon obleci), Towarzysz Mąż się natomiast zna bardziej i kuma co to jest ISO  i różne inne fotograficzne rzeczy których ja nie kumam jak do niedawna, nie przymierzając, rampersów.

I jeszcze apropos zdjęć…
To nasze ciążowe mini-wspomnienia, aż do dzisiaj. A od jutra double-digits, więc pora chyba poważniej pomyśleć o wyprawce… Yyy....


Czerwiec 2013: Pomysł na Milly dopiero przychodzi nam do głowy. Długi Bożociałowy łikend w Trójmieście, w którym Towarzysz Mąż był pierwszy raz, a ja pierwszy raz od jakichś 15 lat, więc warto było się przejechać.



Lipiec 2013: Ja już wiem, T.M.  już wie, ale oprócz nas nie wie nieomal  nikt. Moja serdeczna krakowska przyjaciółka A., z którą udaje mi się pracować tego lata, dowiaduje się pierwsza, bo muszę komuś powiedzieć, bo mam wrażenie że zwariuję. Do tej pory nie wiem, jakbym wszystko ogarnęła bez niej (dzięki, A.!). Rzyganie pierwszosymestrowe i praca 24/24 nie idą ze sobą w parze, zdecydowanie.



Sierpień 2013: Moab, Utah, USA. Dzięki angielskiemu lekarzowi, który powiedział że mamy jechać w zaplanowaną podróż poślubną, póki możemy, pojechaliśmy. Oczywiście ze stresem, jak to będzie, ale okazało się być w porządku (mimo fatalnego samopoczucia ciążowego, ale cóż, bywa. Przynajmniej mam wspomnienia z obrzygania połowy Stanów i pierwsze usg z Vegas,a  co!). Czuję się raz lepiej, raz gorzej, tego dnia na tyle dobrze że przełaziliśmy po Parku Narodowym Arches chyba z 15 kilometrów. Brzucha ciągle ani śladu, za to ała, moje cycki!


Wrzesień 2013: Pasadena, Kalifornia, USA. Stał się cud: nie mogę patrzeć na słodycze. Rzygam parę razy dziennie i ratują mnie tylko amerykańskie ‘saltines’ (jak nasze krakersy, tylko nietłuste). Po tradycyjnych migdałach i imbirze rzygam jeszcze bardziej. Choć i tak wolę to niż rzyganie żółcią (przepraszam wrażliwców – i tych których brzydzi słowo ‘rzygać’ i tych którzy automatycznie mają w wyobraźni obrazy rzygającej mnie). Zostałam chyba pierwszą w historii osobą która schudła w Stanach, nawet wybitnie nie próbując. Trzy kilo na minusie, jeee! Choć mówiąc szczerze, nie wróciłabym do pierwszego trymestru za żadne skarby, nawet jak ktoś wybitnie by mnie zmuszał. Wolę być grubsza i cieszyć się jedzeniem, nie ma to tamto. Tutaj z odwiedzaną angielską koleżanką J., która w Pasadenie robi doktorat, mózg jeden! 

 

Październik 2013: Lwów, Ukraina. Z tym Lwowem to długa historia… Mieliśmy z Towarzyszem Mężem jechać już w marcu, ale w ten akurat łikend postanowili nas odwiedzić Towarzysza Męża rodzice. Nigdy nie jeździmy na wycieczki z biur podróży, ale tą szybką jednodniową polecili nam znajomi, więc się skusiliśmy. Udało nam się przenieść termin wycieczki na październik, a że będę wtedy w nieomal połowie ciąży nie przewidzieliśmy. No i jak, jechać, nie jechać? Bądź co bądź to cała noc w autobusie, cały dzień na nogach i kolejna cała noc w autobusie. Od ginekolożki dostałam zielone światło, zapakowałam kartę ciąży… i pojechaliśmy. Dawno się tak dobrze nie wyspałam jak w tym autobusie na siedząco (brak zgagi!). Brzuch już trochę było widać, z naciskiem na trochę. Wycieczka okazała się rzeczywiście super, pani przewodnik miejska mega kompetentna, a Milly, o której jeszcze nie wiedzieliśmy że jest dziewczynką, okazała się lubić latać po mieście z maminym wywieszonym ozorem. W drodze powrotnej też spało się super, to chyba przez to latanie…


Listopad 2013: Katowice, Polska. Nie ma jak w domu. Tylko gdzie ten brzuch? Na tym etapie już chyba powinno go być bardziej widać, prawda?

Szybkie wieczorne zdjęcie zrobione przez Towarzysza Męża na życzenie mojej angielskiej szwagierki, która bardzo chciała zobaczyć mój brzuch. Ja też bardzo chciałam go zobaczyć…



Grudzień 2013: Katowice, Polska. Ciągle w domu, ale tylko do piątku. W zeszły piątek udało mi się wyskoczyć do Częstochowy, w ten jadę do Krakowa, nareszcie! Prawie tak jak z moich małych wypadów z ukochanego Śląska cieszę się że brzuch jest. On nawet za bardzo jest, powiedziałabym. Zaczął mi lekko ograniczać garderobę, ale dajemy radę. Dzisiaj nawet nabyłam centymetr krawiecki i jest mnie i Milenki, o zgrozo, 96 centymetrów. Ale to i tak ciągle mniej niż w cyckach (mam się cieszyć czy płakać?!). Krem na rozstępy i do przodu! Niektórzy mówią że życie zaczyna się po czterdziestce, inni że po dwóch, a jeszcze inni że po setce właśnie. Wódki, centymetrów, dni do porodu?



Cóż, niewątpliwie niedługo się przekonamy!


Rosnące wciąż,
z&m