Sunday 31 August 2014

M6 Biedroneczki są w kropeczki

Wakacje są super, ale żeby nie było tak różowo od dwóch dni jest też mankament wakacyjny w postaci cholernych meszek. Meszki są zwane cholernymi na potrzeby artykułu, nie jest to ich nazwa oficjalna, aczkolwiek powinna być, bo są cholerne.

Ugryzienia cholernych meszek są niecharakterystyczne – Mill ma kropeczki, ja białe wypukłe plamy jak od komarów a Towarzysz Mąż wysypkę. Mianownikiem wspólnym jest to, że momentu ugryzienia nie czuć (w przeciwieństwie do komarów), za to po ugryzieniu pieruńsko swędzi i ciśnie przekleństwa na usta.

Atakuje, skubaństwo, nocą, i nie wiem jak przedostaje się przez wózkową moskitierę, ale jakoś daje radę. Podczas snu w nocy, kiedy siłą rzeczy Mill śpi w łóżku nie w wózku (jako że jej preferowana pozycja do snu, oprócz prawego boku, to ‘na rozgwiazdę’ – czyli z kończynami dolnymi i górnymi rozprostowanymi na maksa i wyciąganie owych na boki  żeby zajmować jak najwięcej miejsca, a na takie akrobacje przy jej rozmiarach w wózku miejsca niet), gryzie skubaństwo tym bardziej.

Towarzysz Mąż i ja to pół biedy, wkurzają nas cholerne meszki, ale jakoś je znosimy. Tylko Mill żal (choć ona, poza oczywistymi kosmetycznymi zmianami, też jest mega dzielna).

Stan na dziś: 11(!) kropek na twarzy, jedna na szyi, cztery na ręce, którą mimo bambusowego otulenia Mill zdołała wydostać.

Zmienia mi się dziecko w biedronkę, nie ma co. Wolałabym temu przeciwdziałać, wszak lubię ją jako małą, słodką, ludzką dziewczynkę. Bez kropek.

I tu zaczynają się schody.

Wszelkie OFFy i inne antyrobalowe spraye nie powinny być używane przez dzieci. Kupiona przez Matkę Polkę wersja KIDS owszem, jest dla dzieci…ale od drugiego roku życia. A do drugiego roku życia Mill jeszcze trochę brakuje.

Naturalna lawenda, która ponoć ma działać owadobójczo, zdaje się nie robić żadnego wrażenia na cholernych meszkach, a olejek eukaliptusowy czy lawendowy w wiosze w której nawet nie ma bankomatu nie jest dostępny. W związku z tym jutro jedziemy do Splitu, drugiego największego miasta w Chorwacji, bo tam może uda się jakiś upolować.

Macie jeszcze jakieś pomysły? Sprawdziło się u Was coś antyukąszeniowego odpowiedniego dla niemowląt? Wszelkie rady mile widziane, odbiedronkowanie Mill czas start!

Ściskamy,

z&m
 
 


 

Saturday 30 August 2014

M6 Wakacyjna stacja dowodzenia i rozważania wirtualne

Post pierwszy – i jeszcze nie wiem czy ostatni – z cyklu tak zwanego backstage. Jeśli interesuje Was co i jak blogowo od strony
techniczno-ideowej (Jak to się zaczęło? Po co? Dlaczego? Szablon? Grafika? Nazwa bloga? I tak dalej, i tym podobne) to dajcie znać w komentarzach a chętnie o tym napiszę, no bo w sumie czemu nie?

Zwykle piszę blogowe posty wieczorami, kiedy Mill już śpi, Towarzysz Mąż zajmuje się swoimi sprawami, a ja mam chwilę, tak zwaną, ‘dla siebie’, zanim padnę na dziób razem z Mill. Wtedy też czytam Wasze blogi, odpowiadam na komentarze (które, dzięki przekierowaniu na e-mail, czytam często już przez cały dzień, dzięki technologicznej zdobyczy jaką jest odziedziczony po Towarzyszu Mężu stary iPhone w połączeniu z tanim pakietem internetowych danych w Erze, tfu tfu, T-mobile) i szerokopojęcie odpoczywam.

Zwykle piszę w dwóch miejscach – zgarbiona przy stole kuchennym, albo – jeszcze gorzej – nawet bardziej zgarbiona nad małym stolikiem do kawy (edit: właśnie się złapałam na okropnej angielskiej kalce – coffee table – źle ze mną! Nad małym stolikiem, mam na myśli, po polsku nie mającym z kawą nic wspólnego).

Zwykle piszę, bo dzięki temu ogarniam dzień, bo sprawia mi to ogromną przyjemność, a interakcje z Wami największą. Choć jestem zupełnie niewirtualno-lubna, mając do wyboru spotkanie na  żywo i rozmowę takąże albo internetowy chat/skype zawsze, ale to zawsze wybiorę to pierwsze. Z tym że nie zawsze mam wybór – połowa mojej rodziny, z racji Towarzysza Męża, mieszka w Anglii, moje przyjaciółki rozsiane po świecie i po Polsce (w Hong-Kongu, Norwegii czy choćby głupim Wrocławiu czy Krakowie, ale z pięciomiesięczniakiem u boku i wyprawa do Krakowa robi się wielkim wydarzeniem) lub zwyczajnie w całym zalataniu łatwiej jest poświęcić godzinę na rozmowę bez wychodzenia z domu – bo z wyjścia (choć jak wiecie od wyjść z Mill nie stronimy) się nieraz robi cała wyprawa na którą wśród codziennych obowiązków i spraw nieraz nie ma czasu. Więc kontakt wirtualny jest zawsze lepszy niż brak kontaktu w ogóle, tak myślę. Oczywiście kontakt z kimś ważnym, chcianym w naszym życiu, nie powierzchownym byle-jakim, wysysającym naszą energię dawnoniewidzianym znajomym, który marnuje nasz czas i odzywa się tylko po to,  żeby ukontentowany stwierdzić że przytyliśmy,  zestarzeliśmy się, zbrzydliśmy i w ogóle jak on to ma fajnie w porównaniu z nami. Na takie znajomości szkoda mi dnia.

(Oczywiście miało być o blogu a wyszła mi dygresyjka na pół posta o świecie wirtualnym/nie. Jak to u mnie. Chyba nie ma zdziwienia?)

Zwykle tak właśnie jest. Ale na wakacjach, wiadomo, świat płynie innym rytmem. Dostępu do internetu całodobowego nie ma – i wiecie co  - świetni mi z tym! Jest czas tylko dla nas, jest czas na rozmowy z Towarzyszem Mężem, którego w codzienności często brakuje, jest czas na książki, które dawno czekały w kolejce, jest czas na nieśpieszne wygłupy z naszą córeczką, bo nagle nie ma góry prania, tony zmywania i wiecznie-czegoś-od nas-chcącego internetu, jest czas na wino (co drugi, ja mam wodę i zieloną mrożoną herbatę), oliwki i chleb maczany w oliwie, który smakuje tak wspaniale tylko na wakacjach, jest czas na przytulanie, dzielenie się marzeniami, snucie planów, odgrzebywanie cudownych wspomnień i cieszenie się chwilą, która, jakby nie patrzeć, naprawdę jest piękna.

Ale chwile, kiedy mogę usiąść z filiżanką naprawdę dobrej kawy, ze szklanką wody, popatrzeć na Adriatyk znad monitora kiedy Mill słodko śpi w wózeczku obok, kiedy mogę z dziką przyjemnością pobyć sama w moim wirtualnym świecie, który jednak też jest częścią mojego świata w ogóle – też doceniam. Nie uważam za stratę czasu bloga, który ciągle zalicza się do strefy małych codziennych przyjemności, sprawdzenia co u Was, sprawdzenia co tam w świecie (choć w świecie, niestety, często strasznie). Ten skrawek czasu, w którym komputer i internet są obecne, nie jest wcale gorszy od tych chwil, w których ich nie ma. Jest inny, ale – dla mnie – też potrzebny. Ważne, żeby zachować umiar. Jak mawia Towarzysz Mąż – everything in moderation, including moderation itself.

I z tym oto podsumowanie wirtualnie zostawiam Was z tym postem, prezentuję zdjęciowo moją wakacyjną stację blogowego dowodzenia i idę pocieszyć się niewirtualną chwilą, popływać, przekąsić świeże figi, i dołączyć do śmiejących się łaskoczących plażowo-cieniowo Towarzysza Męża i córeczki. Chwilo trwaj!
Ściskamy,
z&m
 

Friday 29 August 2014

M5 Na piątkę!

No i stuknęło naszej dziewczynce pięć miesięcy. I to w jakich przyjemnych okolicznościach przyrody!

Nie będę zupełnie oryginalna zastanawiając się na głos - kiedy to minęło?! Przecież dopiero pisałam o (nie)rozszerzaniu diety po czwartym miesiącu a tu już stuknął piąty. Tożto szok!

Też bez zdziwienia - rośnie. Rośnie w takim tempie, że gdyby była polską średnią krajową to wyprzedzilibyśmy wszystkie kraje UE niewątpliwie i zawstydzili samą Angelę Merkel. Nie wiem dokładnie ile mierzy i waży, ale z pewnością DUŻO. Zwłaszcza waży, bo wysoka wybitnie nie jest. Jest natomiast jednym z najgrubszych niemowląt jakie widziałam i ma dni że wygląda jak Winston Churchill, ale nie martwię się tym jako że jest tylko na piersi, a nadmiar mamo-mleka spala się szybko kiedy zacznie się ruszać więcej. Chodzić w sensie, raczkować, pełzać, czy co tam innego dzieci robią, bo ruszać się ona rusza, natomiast jest to ruch ograniczony do poruszania wszystkimi możliwymi kończynami, bez poruszania częściami ciała z których te kończyny wychodzą (czterema literami to jest, i tułowiem).

Przekręcanie na brzuch idzie Mill coraz lepiej, choć nie nazwałabym tego jeszcze w stu procentach utrwaloną umiejętnością. Ale ćwiczy! Przewrót w drugą stronę nieopanowany kompletnie - kiedy jest na brzuchu a już nie chce wrzeszczy żeby ją odwrócić, taka kombinatorka. Ale dojdzie do tego, pytanie tylko kiedy.

Ponadto jeszcze nie raczkuje, nie siada sama, nie chodzi, nie ma zębów (!!!! dziąsła od przodu uzębione w pełni, ale nic jeszcze nie wylazło na zewnątrz), nie mówi 'mama', nie je niczego poza moim mlekiem i nie ma zastraszającej ilości włosów.

I co? I nic! Nie przejmuję się tym, jeszcze dorosłego który by tego wszystkiego nie umiał/nie miał (nie liczę dorosłych którzy włosów/zębów JUŻ nie mają) nie spotkałam, więc luz, dojdzie do tego,  w swoim czasie. Póki co cieszę się, że jest pogodną, uśmiechniętą i w dużej mierze bezproblemową zdrową dziewczynką, która co rano wita mnie słodkim głużeniem i uśmiechem takim, że wszystkie kryzysy, problemy i załamki nie mają kompletnie żadnego znaczenia. Śmieje się w głos, bawi zabawkami, uwielbia towarzystwo, wygłupy i jedzenie. Jest przesłodka. No na piątkę jest, no! Jak dla mnie nawet z dużym plusem!

A jak tam Wasze dzieciaki?

Buziaki,
Wciąż wakacyjne z&m



Wednesday 27 August 2014

M5 Jak zwiedzać z niemowlakiem?

Wakacje wakacjami, plażing plażingiem, ale jak już się jedzie te dzikie tysiące kilometrów to warto by było coś zwiedzić. Pisałam już chyba o moim i Towarzysza Męża ulubionym zwiedzaniu - wypuścić się w nieznane, znaleźć fajną knajpkę, napić się kawy względnie piwa, zjeść coś dobrego, powałęsać się po uliczkach i leźć gdzie nas nogi i widoki poniosą. Zwiedzanie z Milly... szczerze mówiąc się nie różni wybitnie od zwiedzania bez niej. Jedyne co to przystanki na kawę względnie piwo bywają częstsze ze względu na milline przystanki na mleko. I czasem trzeba z jakiegoś kościoła względnie innego przybytku wyjść żeby uniknąć nienawistnych spojrzeń turystów kiedy niemowlęciu coś  się nie spodoba/za gorąco/chce jeść (z czego głównie chce jeść). Ponadto Tula w naszym przypadku okazała się niezastąpiona - kiedy trzeba złożyć wózek żeby załadować go na łódkę, albo przenieść wózek przez jakieś chaszcze (a chaszczy Ci u nas dostatek) sprawdza się ona w stu procentach i po raz kolejny będę ją bezsponsoringowo niestety, wychwalać pod niebiosa. Poza tym w zwiedzaniu z niemowlakiem przydaje się zapas czasu, umiejętność dyskretnej zmiany pieluszek na ławeczce tudzież w wózku, dobre humory i szacunek dla woli dziecka - jak ma dość i łazić wąskimi uliczkami nie chce - to trzeba zrobić przerwę, przewinąć, odchodzić, nakarmić i odsapnąć. I tyle, żadnych złotych rad, tylko życzenia równie bezproblemowego niemowlęcia. A poniżej parę zdjęć z Trogiru, przeuroczego miasteczka w środkowej Dalmacji, od którego dzieli nas dwudzistominutowy rajd promem względnie piętnastominutowy rajd autobusem tudzież dzisięciominutowy samochodem. Poszliśmy w łajbę, tak więc Mill do odhaczonych środków transportu wśród autobusu, samolotu, tramwaju, samochodu i wózka doliczyć może i łódkę. Choroby morskiej nie stwierdzono. Wciąż... pięknie jest!

A jak Wasze wakacje? Ciągle trwają czy już po?

Ściskamy,
z&m
 
 
 
 
Z dedykacją dla Ruby Soho
 
 
 
 
 
Jeść-już-natychmiast!
 
 
 
A po zwiedzaniu... drzemka musi być!

Sunday 24 August 2014

M5 Wakacyjnie-zdjęciowo p. 1

No i wywiało nas nad ten Adriatyk.... A gdzie dokładnie? Ano, do Chorwacji, jak klasyczną Polską rodzinę urlopującą za granicą. Ja Bałkany uwielbiam i swojego czasu zjeździłam chyba całe, ale dla Towarzysza Męża, najmniej polskiego elementu naszej rodziny, to pierwszy raz. I dla Miłky, jakby nie patrzeć, też. I podoba im się bardzo, mnie też, a najbardziej to, że w końcu jesteśmy, wszyscy razem, i prawdziwie wakacyjnie odpoczywamy!

A Wam, jak mijają wakacje?

Ściskamy,
z&m










Friday 22 August 2014

M5 14h 10 minut


Tak, da się przejechać tyle samochodem z niemowlęciem i przeżyć. Niemowlę też ma się dobrze, ręczę!

Wczoraj o 5:30 wstaliśmy z zamiarem wyjazdu do Chorwacji o 6:00. Plan był cudny, ale jak to z większością cudnych planów bywa nie do końca zrealizowany.

Przeszkody jakie następuje:
  1. Mill ciężko było o tej porze dobudzić. Dobudzona w końcu natychmiast domagała się jedzenia, a dostawszy je oczywiście elegancko obrzygała siebie i mnie, w tym mnie gotową do wyjazdu
  2. Po zapakowaniu samochodu zorientowaliśmy się że ściągnięta do zdjęć z tuningiem spacerówki  buda ze spacerówki została w komórce a klucz do komórki z kluczami z domu, które zostały z moją mieszkającą na drugim końcu miasta babcią
  3. Po wypakowaniu spacerówki całe zapakowane auto trafił szlag, gdyż gondola którą trzeba było spakować zamiast – bez zaskoczenia – okazała się mieć większe wymiary niż rzeczona spacerówka
  4. Załadowana na iPhone GPSowa mapa w momencie ustawienia jej stwierdziła, że jej nie ma i pokazała komunikat ‘map not found’. Nie to nie, kolejne 15 minut w plecy żeby załadować od nowa
  5. W międzyczasie Mill zdążyła porzygać swój podróżny outfit (tym razem mój już na szczęście ocalał) i była cała do wymiany (poza skarpetkami, które podobnie do mojego outfitu, przeżyły rzyg)
  6. Jako  że na wyjazd dostał nam się duży pięciodrzwiowy samochód taty zamiast naszego małego trzydrzwiowego…yyyy… w momencie tankowania dobre 10 zajęło nam szukanie otwarcia wlewu paliwa (facepalm)
I tym samym o 7:10 w końcu udało nam się wyruszyć. 1,10h poślizgu to i tak nienajgorzej, myślę. Poza tym nie myślę i zapominam Towarzyszowi Mężowi powiedzieć żeby jechał na Gliwice i Ostravę, a nie na Cieszyn, na który uparcie kieruje nas GPS, a przez który jedzie się dłużej, zwłaszcza teraz, z mnóstwem objazdów. Ups.

O 7:15 Mill usypia. Towarzysz Mąż i ja kłócimy się na całego, ale już nie pamiętam o co. Cóż, słabe z nas ranne ptaszki, każdy ma swój, za przeproszeniem, wkurw. Na szczęście tuż za czeską granicą nam przechodzi – w końcu jedziemy na wakacje, nie ma się co wkurzać. Spokój, tylko spokój. Stoicki, zwłaszcza kiedy pani od autostradowych winietek na Czechy i Austrię śpiewa nam 187 zeta. Hmmm… Podrożały autostrady od moich ostatnich czasów, ale w sumie miały prawo, kiedy zdaję sobie sprawę że ostatnia raz w tamte rejony jako kierowca jechałam cztery lata temu, kiedy z Towarzyszem Mężem przeprowadzaliśmy się do San Sebastian. 

Mamy zapas kanapek z kotletem i zieloną sałatą (niezastąpione akcesorium podróżne), wodę z gazem i bez, czekoladę, banany, pomidory i serwetki. Mamy drobne korony i eura  na sikanie po drodze i ewentualnie jakąś kawę. Mamy zapas pieluszek tetrowych, pieluszek nietetrowych (pampersów to jest), zabawek, gryzaków, ciuchów na przebranie, kołysanek i dobrego nastawienia. No bo jakże by mogło być inaczej, my uwielbiamy podróże, więc i nasze dziecko nie bardzo ma wyjście. Nie spinamy się. Jakoś dojedziemy, myślimy, najwyżej na parę razy i w mniejszych odcinkach, ze spaniem po drodze, jakoś się dokulamy. Udało się na raz, na szczęście.

Jak Mill zniosła tą lekko ponadczternastogodzinną podróż? Nadzwyczaj dobrze! Swoim standardowym autowym zwyczajem od razu poszła spać. Obudzona płakała domagając się wyjęcia z fotelika/jedzenia/przewinięcia. Niepotrzebnego nie skreślać, bo z reguły chciała wszystko na raz. Wtedy zjeżdżaliśmy na najbliższą stację benzynową i wszystkie czynności w/w szły w ruch. Kilka razy musiałam, przyznaję i kajam się, ekwilibrystycznie karmić Mill, ciągle w foteliku i zapiętą, i ja też przypięta pasami, podczas jazdy, co jak wszyscy wiemy niebezpieczne jest (bo mogła się zakrztusić, a operowanie zaksztuszonym dzieckiem zapiętym w fotelik nie jest łatwe), na szczęście nic się nie działo. Zjeżdżaliśmy wtedy na pobocze i awaryjne światła szły w ruch – cóż – megapłaczące dziecko i brak stacji benzynowej w pobliżu to niewątpliwie awaria jest – i szybkie karmienie uspokajające do następnej stacji szło w ruch. I udało się (nie mniej jednak lepiej nie brać ze mnie przykładu, karmienie podczas jazdy i niemalże podczas jazdy naprawdę nie jest dobre i nie jestem z niego dumna). Po czterech bodziakach, sześciu przerwach, dziewięciu pampersach, i nawet nie wiem ilu karmieniach, po czternastu godzinach i dziesięciu minutach naszym oczom ukazał się Adriatyk, roześmiane twarze dziadków (z którymi na parę dni udało nam się urlopowo zbiec w czasie), i malutki apartament z cudownym widokiem.

Mill , wbrew naszym obawom,  po przespanym podróżnie w dużej części dniu, przespała ładnie noc i obudziła się o 7:00, rześka jak skowronek, wierzgająca nóżkami i nie mogąca się doczekać dnia. Jak ja. 

Warto było jechać. 

Wakacje! Hurra!

A zdjęcia nadejdą, jak tylko obcykam jak to ogarnąć.

Ściskamy mocno,
z&m

Wednesday 20 August 2014

M5 Co to jest nuda?

Nuda. A co to jest nuda?

Jeszcze w ciąży czytałam sporo blogów mam, które mają już dzieci (no dobra, dalej czytam), i na wielu z nich czytałam posty o monotonii, o każdym dniu wyglądającym tak samo, zlewającym się w jeden... O czasie, który ucieka przez palce, i mimo codziennego 'dnia świstaka' mija niezwykle szybko. Myślałam, że i u mnie tak będzie.

A tu niespodzianka, i to jaka. Zawsze żyłam intensywnie, nigdy nie byłam typem osoby zalegającej przed telewizorem i narzekającej na brak perspektyw i tego, co z czasem robić (było wręcz odwrotnie, narzekałam na brak czasu żeby robić wszystko, co chcę) - spodziewałam się, że dziecko wywróci moje życie do góry nogami, całe życie podporządkuję jemu (temu dziecku, to jest, bo wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to dziewczynka, i że jej), że moje życie towarzyskie umrze śmiercią naturalną, że stanę się miłośniczką telewizji śniadaniowej, że makijaż (że już nie wspomnę o goleniu nóg!) wyda mi się zbędnym luksusem na który nie mam czasu i że niczym perfekcyjna pani domu teraz stanę na straży domowego ogniska, będę namiętnie sprzątać, opiekować się dzieckiem i rozmawiać li i wyłącznie o kupkach i zupkach (ok, liczyłam na to że moje tematy będą wykraczać poza kupki i zupki, ale pewności mieć nie mogłam).

Naczytałam się Tracy Hogg, naczytałam się blogów i nasłuchałam znajomych mam o tym, jak ważna jest rutyna. Pobudka o tej samej porze, kąpiel o tej samej porze, jedzenie o tej samej porze i wszystko jak w zegarku, bo dziecko musi mieć przewidywalność. I wcale nie zamierzam twierdzić, że jest inaczej. U nas od początku rutyny nie było - nawet próbowałam przez jakiś czas, ale okazało się, że spacer zależy od pogody, która się zmienia, z obiadem dla siebie raz się raz wyrobiłam, a raz nie, bo drzemała dziewczynka też dość nieregularnie, że jeść chciała o innych porach - więc dostawała kiedy chciała (bo karmienie nie na żądanie to coś w co zupełnie nie wierzę, poza tym zaburza naturalną regulację apetytu dziecka i ogólnie przeczytawszy trochę na ten temat jestem na nie), spać raz szła o 20 a innym razem o 22 i w nocy też od początku budziła się różnie. Doszłam więc do tego że nie będę uszczęśliwiać dziecka na siłę.

Zamiast tego postanowiłam zobaczyć jak to jest nie zamykać się w czterech ścianach, spotkać z ludźmi, wychodzić w plener (w końcu niemowlęctwo Mill dotychczasowe przypadło na wiosnę i lato!) i próbować żyć tak, żeby nie tylko dziecko było szczęśliwe, ale i mama (czytaj: z możliwością wyjścia na niespodziewany spacer z kimś znajomym o 17:30, mimo tego że akurat wtedy przypada co innego w grafiku). I wiecie co? Chyba się udało! Oczywiście - gdyby Mill protestowała i była wybitnie (albo nawet trochę) nieszczęśliwa z naszym dość jednak towarzyskim i outdoorsowym trybem życia, to rzeczywiście zamknęłabym się w domu i robiła tak, żeby jej było dobrze, nawet jeśli znaczyłoby to życie z zegarkiem w ręku. Ale zakładanie, że w domu zamykać się trzeba i teraz nasze życie będzie w stu procentach poświęcone dziecku, bez choćby spróbowania inaczej też wydaje mi się bez sensu. Na szczęście Mill polubiła, zdaje się, to nasze szalone życie, a ja zwyczajnie nie pamiętam dwóch takich samych dni. I tak - zdarza jej się płakać i marudzić, no pewnie. Ba, nawet jej się rzygo-ulewać zdarza, z wielką lubością nawet, na trzymające ją osoby (i tutaj pozdrowienia dla cioteczek M. i A.B.-B., z którymi dziś się spotkałyśmy, i które obie obrzygu doświadczyły). Ale niech mi ktoś pokaże dzieci, nawet z rutyną jak bum cyk cyk, które absolutnie nigdy nie płaczą i nie marudzą (w nie rzygające jestem w stanie uwierzyć)! Bo ja jeszcze nie spotkałam! A nasze dni... Owszem, uciekają mi szybko, ale na pewno nie zlewają się w jedno, nie wyglądają identycznie, nie są powtarzalne.

Tym samym bez bicia przyznaję - nie zostałam fanem telewizji śniadaniowej i nie pamiętam, kiedy ostatni raz oglądałam telewizję (i tak, dlatego że nie mam czasu, bo jesteśmy zajęte z Mill robieniem mnóstwa innych fajnych rzeczy), ciągle się maluję (choć bez podkładu i szminki, bo te zostawiają ślady na Mill), moje życie Towarzyskie nigdy nie miało się lepiej, i mimo tego że nie upadlam się na Mariackiej (imprezowej ulicy w Katowicach) do wczesnych godzin rannych, jedynymi tematami rozmów ze mną nie są kupki i zupki i można się ze mną bez problemu (chyba że ktoś uznaje Mill za problem, ale jeszcze tego nie doświadczyłam) spotkać poza domem. Zresztą w domu też można. Choć z żalem przyznaję że wbrew założeniom i nadziejom nie stałam się perfekcyjną panią domu i nie zawsze jest idealny porządek, upsi daisy.

PS. Nogi, oczywiście, też golę.

A jak u Was? Działa rutyna czy jak u nas spontanicznie? A może pół na pół?

Ściskamy,
z&m


M5 Wrócił!

Wrócił Towarzysz Mąż! Jeeee!

Wrócił w nocy z niedzieli na poniedziałek. W obliczu rodziców na wakacjach i przyjaciół, którzy pracują w normalnych godzinach nie miałam serca poprosić nikogo o odbiór Towarzysza Męża z lotniska. A kiedy przylatuje się o 00:50, ma się małe dziecko, które o 00:50 zwykle śpi (kiedy, jasna rzecz, akurat nie domaga się jedzenia), i jedną jedyną Towarzyszkę Żonę do dyspozycji - trzeba kombinować. Wyjścia były dwa, a właściwie trzy, z czego taksówkę za dwie stówy odrzuciliśmy na wstępie (wiaodmo, jakby nie było wyjścia to tak trzeba było by zrobić, ale inne wyjścia były). Zostały opcje:

a) pakuję Mill do fotelika około północy, targam ją na lotnisko, i albo wyjmuję ją z fotelika w środku nocy i w Tuli czekamy w hali przylotów na Towarzysza Męża (przy dobrych wiatrach Mill cały czas śpi, lot jest o czasie, a Towarzysz Mąż szybciutko dostaje walizkę), względnie przez telefon instruuję Towarzysza Męża gdzie zaparkowałam (na końcu lotniska! - ale którym końcu? - no tu, przy terminalu A! - ale przy terminalu A jest około dwóch tysięcy miejsc parkingowych. Co masz koło siebie? - Yyyy.... samochody! Czerwony i zielony!) doglądając, śpiącej (oby!), i niedomagającej się akurat jedzenia Mill, po czym wszyscy wracamy do domu i idziemy spać

b) jedziemy do domu rodziców których nie ma, bo są na wakacjach, ale za to jest babcia. Mill śpi ze mną, bo ja kładę się o 21, żeby o 00:50 być na chodzie, po czym budzę się o jakiejś logicznej-dojazdowo porze, piję espresso, i pędzę po Towarzysza Męża a Mill, przy dobrych wiatrach, ciągle śpi. Babcia ma zapas odciągniętego mleka w razie gdyby jednak nie spała i czuwa nad małą jak nas nie ma (tudzież śpi przy małej, bo gwarantuję, że jak ona będzie głodna, a pilnowacz akurat będzie spać lub nie zwróci uwagi na jej delikatne pojękiwanie, to wtedy delikatne pojękiwanie zmieni się na takie, które nawet sąsiedzi usłyszą) i w razie czego daje jej jeść. Wracamy do domu rodziców, i śpimy tam, z Mill, do siebie jedziemy rano.

Padło na opcję b, oczywiście. Opcja b jednakże nawaliła nieco na samym początku, bowiem okazało się że zasnąć o 21 ciężko jest (hmmm... wczoraj i przedwczoraj udało mi się bez próbowania, co prawda, ale zwykle tak jest że jak powinniśmy spać to nam się nie chce i vice versa, nie?) w związku z czym leżałam, myślałam o nienapisanym poście na blogu, usiłowałam spać (Mill spała!) i nie ekscytować się już że za parę godzin po sześciu tygodniach, najdłuższym czasie jaki się nie widzieliśmy odkąd się znamy, zobaczę Towarzysza Męża i on zobaczy Milly. Pospać więc nie pospałam, ale odpoczęłam leżąc na tyle, że espresso postawiło mnie na nogi, i jazda na lotnisko. Sprawdziwszy przed wyjazdem czy nie ma opóźnień (ave, technologia!) wyjechałam tak, żeby dotrzeć na plus/minus 1:00, bo wylądowanie o 00:50 i dojście do wyjścia włącznie z odbiorem bagażu wydawało mi się lekko nierealne. I owszem, samolot wylądował o czasie, nawet o pięć minut wcześniej, ale co z tego... Oczekiwanie na torby mocno przedłużyło sprawę i w końcu Towarzysz Mąż wyszedł o 1:30 jako jeden z ostatnich pasażerów (cholerna walizka!) ale za to cały, zdrowy, zmęczony, ale szczęśliwy. Hurra! O 1:40 udało nam się wyjechać (serio - korki na lotnisku w środku nocy. I to jakie! Chyba sezon urlopowy trwa w najlepsze i dużo czarterowych lotów o takich dzikich porach lata... I niech mi ktoś jeszcze powie, że kryzys!) i dotarliśmy do domu gdzieś o 2:20 (a zaznaczam, że rodzice mieszkają w tym samym mieście, w którym niby jest lotnisko. 40 minut! Autem! W nocy!) i Mill chyba wyczuła to w kościach bo ponoć obudziła się na parę minut przed naszym przyjściem i babcia nawet nie zdążyła mleka podgrzać kiedy weszliśmy.

Wiadomo - oczekiwania były różne. Rozstanie było ciężkie, zwłaszcza dla Towarzysza Męża, bo nie widzieć tak malutkiego dziecka, swojego własnego, przez 6 tygodni, to nie lada wyzwanie. Ja myślałam o trzydniowym wyjeździe bez Mill za parę miesięcy... I nie wiem czy dam radę (ok, ale umówmy się, to głównie ze względu na karmienie)! Aaaanyway, zastanawialiśmy się też jak ona zareaguje, czy go pozna, czy będzie jej całkowicie obojętny, czy będzie się go uczyć na nowo, czy w ogóle jak... I jak było? Ano, ekscytacja taka, że z wrażenia zapomniała Mill, że była głodna. Rozgadała się jak wariatka, słała uśmiechy, Towarzysz Mąż nie mógł się nadziwić jaka ona duża (mimo tego że codziennie widział ją na zdjęciach lub skypie) i jaka ciężka, i jaka rozgadana! I wszystko fajnie, tylko.... nie chciała spać. Chyba nie muszę wspominać że my byliśmy totalnie wykończeni, Towarzysz Mąż podróżą, ja czuwaniem i odbieraniem z lotniska, a Mill postanowiła z nocy zrobić sobie dzień i z ekscytacji nie spać do wpół do szóstej. Ja już nie pamiętam imprez kiedy chodziło się spać o wpół do szóstej, ale pamiętam, że takie były (więc chyba nie jest ze mną jeszcze tak źle) i - o ile dobrze pamiętam - byłam zdecydowanie mniej zmasakrowana (mimo wina, które kiedyś pijałam, ale kiedy to było?). W końcu padła o 5:30 a my razem z nią. Wróć, ja razem z nią, bo Towarzysz Mąż padł o wpół do piątej, z piskami Mill i moim uciszaniem jej nie robiącymi na nim absolutnie żadnego wrażenia. Ufff, ciężko było.

Ale nastał następny dzień. Towarzysz Mąż lekko mniej nieprzytomny ode mnie (z naciskiem na lekko) zajął się córeczką, ja popędziłam do lekarza (rehabilitacja po porodzie, do 3 razy sztuka - za pierwszym razem odwołali mi wizytę bo był Tour de Pologne i drogi pozamykane, za drugim zmarła jej mama, za trzecim w końcu dotarłam, po to, żeby dowiedzieć się, że ona się tym nie zajmuje. Szkoda gadać. Na szczęście stamtąd trafiłam do świetnej dziewczyny która się tym zajmuje i od końca września, jak wrócę z wyjazdowych wszelkich wojaży, w końcu zaczynam rehabilitację. I tak jest lepiej, zdecydowanie lepiej niż było tu, ale ciągle jeszcze nie tak jak bym chciała), a oni świetnie sobie dali radę. A resztę dnia spędziliśmy nic nie robiąc, leżąc, przytulając się i córkę, oglądając seriale, jedząc i leniuchując, choć  myśląc o tym, ile jeszcze mamy do zrobienia przed wyjazdem, który postanowiliśmy przyspieszyć o prawie tydzień, bo pogoda w Polsce taka-sobie, a że jeśli wyjedziemy wcześniej moi rodzice będą tuż obok, i może uda nam się nawet wyskoczyć na jakąś kolację bez Mill, bo zaoferowali się nią trochę pozajmować, decyzja była szybka i prosta. Po przeżyciach poprzedniej nocy padłam o 21.

Wtorek i kolejne sprawy do załatwienia. Auto do przeglądu przedpodróżowego musiałam zawieźć (lepiej późno niż wcale, a auto bierzemy taty, bo jest większe, wygodniejsze i ma 5 drzwi, tożto szok jak wygodnie z 5 drzwiami jest!), paznokcie i hennę załatwić (to akurat nie musiałam, ale chciałam, a Towarzysz Mąż nie miał nic przeciwko, wszak dawno córeczki nie widział i chętnie się nią zajął), ogarnąć jakieś jedzenie, jakieś pranie, jakieś standardowe rzeczy. O, i na ostatnim pneumokoku byliśmy. Bałam się pytań pediatry o rozszerzanie diety, na szczęście takie nie padły. Nawet jej nie chciała ważyć, bo stwierdziła, że EWIDENTNIE przybiera, a nie wpadajmy w paranoję, była ważona dwa tygodnie temu, więc wszelkie ważenia - mierzenia na kolejnej wizycie. OK. Szczepionka zniesiona przez Mill wyjątkowo dobrze, przestała oddychać jak zwykle, ale na tak małą chwilkę, że nawet nie zdążyła się zrobić czerwono-fioletowa i śmiała się do końca dnia. Zero gorączek, marudzeń, spania wzmożonego, nic, jakby zupełnie ją to nie obeszło. W związku z czym, jak standardowa europejska rodzina, pojechaliśmy do Ikei, bo musieliśmy kupić parę malutkich akcesoriów do łóżeczka dla Mill (jako że, jak już pisałam, przenoszę się na jesieni ze stacją do przewijania na łóżeczko) i obrotowe krzesło biurowe, na które jest akurat promocja -15%, jako że takowego nie mamy, a stacja do przewijania zmieni się w stację graficzno-pracowo-komputerową Towarzysza Męża i takie oczywiście było nam potrzebne, a jak. Mill uwielbia Ikeę, najwyraźniej, bo cały czas spoglądała na tłumy ze swojej Tuli i do wszystkich szczerzyła się w swoim bezzębnym ciągle (o dziwo!) uśmiechu. Wróciliśmy, Towarzysz Mąż skręcił krzesło, poleciał kupić mi bezę na którą miałam taaaaaaką ochotę, i zjadłszy ją, wykąpawszy i uspawszy Mill zalegliśmy na sofie żeby obejrzeć nieobejrzany dzień wcześniej odcinek serialu. I co? I znów padłam o 21. Żal.

Dziś jeszcze ostatnie zakupy (krem do opalania!), wielkie pakowanie, odbiór samochodu z przeglądu, obiad u babci, wizyta u M., ostatni odcinek 'Orange is the New Black' (oby!) i możemy ruszać na wakacje.

Ahoj przygodo!

PS. Wracamy z Ikei. Towarzysz Mąż: 'Hmmm... Wiesz że na moje krzesło do pracy wydaliśmy połowę tego co na krzesełko do karmienia Mill?' 

PS. 2. Czy było warto się tyle nie widzieć? Nie wiem, bywało ciężko, ale kupiliśmy krzesło do pracy dla Towarzysza Męża, dwa razy droższe krzesełko do karmienia Mill, Towarzysz Mąż potrzebuje nowego komputera do pracy więc i na to będą fundusze i jedziemy na fajne, wygodne wakacje nad Adriatykiem, co najmniej dwutygodniowe, gdzie mam nadzieję trochę odbijemy sobie tak długie niewidzenie się. Pożywiom – uwidim, i zdam relację.

Buziaki,
z&m (w końcu w komplecie z TM!) 

Monday 18 August 2014

M5 Spacerówka: tuning z Lela Blanc

Wrócił Towarzysz Mąż! Jest radość! Chyba osobny post temu zadedykuję, ale póki co... jest wielka radość!

Pamiętacie mojego posta z chciejlistą sierpniową? Lista się realizuje. Powoli, bo powoli, ale zawsze... Moje wypatrzone i trudnodostępne krzesełko do karmienia Cosatto powinno przyjść na początku września, a wymarzone flamingi od Lela Blanc.... Przyszły!

Postanowiliśmy więc z Towarzyszem Mężem przesiąść Mill do spacerówki i przez te parę dni spróbować, jak jej w niej, zanim się wypuścimy urlopowo w siną dal. I tak, wiem, że ona jest za mała żeby siedzieć - ergo, nie siedzi. Spacerówka nasza (Bebetto Luca) rozkłada się na całkiem płasko i wydaje się prosta w obsłudze, ale jako że nie używaliśmy jej jeszcze w ogóle (już raz próbowałam, ale było zdecydowanie za wcześnie, a teraz, kiedy prawie 5 miesięcy Mill ma, jakoś bardziej chyba i jej i nam się widzi). Może w niej Mill też półleżeć i zdecydowanie widzi lepiej świat niż z gondoli więc nie spodziewam się aż takich buntów jak przy tejże. Poza tym - przy upałach cyrkulacja powietrza w tym wózku zdecydowanie bardziej daje radę. O pozostałych wadach/zaletach wypowiem się, jak poużywam dłużej, testy trwają. Ciągle też myślę o lekkiej spacerówce (Quinny, ach ten Quinny), ale ze względu na inne wydatki (wakacje!!!!!) pozostaje to ciągle w sferze myślenia, i naszą Bebettową spacerówkę chcę wykorzystać (zresztą te wielkie koła na zimę chyba też się lepiej sprawdzą, hmmm).

Parę wad z pierwszego rzutu oka tej Bebettowej spacerówki od ręki załatwiły Lela-blancowe flamingi - primo: nuda. Szary lubię, biały lubię, ale spacerówka moja, mimo uwielbienia dla gondoli, wydawała mi się jednak nieco toporna, nudna i smutna. I jasne, nie wygląd jest najważniejszy w wózku, ale dla upierdliwej estetki jak ja też się liczy.

Zachęcona Olgowym zestawem w Liski (do zobaczenia tu) i jej komentarzem o tym, żeby brać ze śpiworkiem pod postem z moją chciejlistą - cóż, zamówiłam te chciejlisto-sierpniowe flamingi.... I nie ukrywam - jest zachwyt!

Wszystko przyszło szybko i sprawnie i piękne jest tak jak myślałam, że będzie. Świetna jakościowo bawełna, z drugiej strony przytulne minki. Czyli drugi problem ze spacerówką - a mianowicie sztuczny i nieprzyjemny jak szlag materiał wkładki z wózka - rozwiązany. Maluch uratowany od wózkowej sztuczności, zwłaszcza w upalne lato - średnio się na tym siedzi, i tak tam kombinowałam z kocykami, prześcieradełkami i ręcznikami, ale te pasy to jednak był problem, a Mill jednak żywotnym dość dzieckiem jest i pasy zapinać trzeba, wyjścia nie ma. Wkładka do wózka Lela Blanc ma te wszystkie dziury gdzie trzeba, pasy przechodzą. Przez śpiworek (cienki, ale grzeje i nie spada, będzie jak znalazł na kończące się lato i wczesną jesień) też można pas przewlec. A jeśli jest na śpiworek za ciepło (jak dziś!) w ogóle go można odpiąć i zostaje sama spacerówko-wkładka. Do tego ochraniacze na pasy które dopełniają całości (i Mill wyjątkowo smakują, bo wiadomo, ochraniacze na pasy są od tego żeby je jeść). Wszystko jest!

O zaletach poduszki-koniczynki się nie będę rozpisywać - mamy już jedną z LaMillou dostaną od norweskiej cioteczki J. - i bardzo sobie chwalimy. Jeździ z nami samochodem w foteliku, a w spacerówce i Rocker-Napperze ładnie Mill wyśrodkowuje i główka jej się nie obija. Teraz mamy więc kolejną, we flamingi, pasującą do spacerówkowej reszty akcesoriów, i spełniającą dokładnie taką samą rolę. Poduszka do wkładki ze spacerówki jest przymocowana osobnym pasem materiału i trzyma się bezproblemowo. Podobnie jak sama wkładka - poduszka też jest dwustronna i tył jest z jednokolorowego minki. Poza tym ma świetny patent w postaci takiego mini-sznureczka na zabawkę lub smoczek, które można doczepić do poduszki, a w razie braku potrzeb zabawkowo-smoczkowych można całą tą przywieszkę zdjąć (oł, baj-dy-łej - czy ja wspominałam o tym że Mill mi się odsmoczkowała?!).

Jeszcze poza tym - razem z przesyłką przyszedł do nas woreczek z tego samego materiału (no co ja poradzę - zakochałam się w tych flamingach! Zresztą Lela Blanc ma w ogóle świetne wzory i zdecydowanie nieoklepane, a dziewczyńskie magnolie z najnowszej kolekcji, takie same jak w skandynawskim Elodie Details, też mnie powalają na łopatki. I te koty! Ach!), więc coś czuję że nasz laktator ma nowy domek....

Co tu dużo gadać - jest szał. Dodatkowo Lela Blanc, wbrew obco brzmiącej nazwie, to polska firma, a polskie firmy, które mają ładny dizajn i są świetnie wykonane, zawsze promować będę, nie ma to tamto.

Tak więc - prezentuję ledwo-obudzoną Mill w jej nowym stuningowanym wózku. Prawda, że lepiej? I mnie i Towarzyszowi Mężowi podoba się bardzo - bardzo!

PS. Jestę blogerę - w związku z czym podbiłam do przesympatycznej pani Ilony z Lela Blanc wyrażając zachwyt nad flamingami i poprosiłam o rabat dla moich czytelników, gdyby zachwyt podzielili. Tym samym z dumą ogłaszam, że po raz pierwszy (i mam nadzieję nie ostatni!) do czynienia mamy z promo na blogu Zu we współpracy z Lela Blanc - dla wszystkich czytelników bloga, którzy skuszą się na dowolne produkty Lela Blanc (do nabycia tu) na hasło 'millyme' udzielone zostanie Wam 10% rabatu (czyli tyle, ile dostałam i ja). Promocja ważna od dziś (poniedziałek, 18/08/2014) przez równy tydzień. Zapraszam, zachęcam, polecam, a jeśli chodzi o jesienną minki-wersję i siedzącą Mill - stay tuned, nadchodzą!

A oto przykładowe ceny [w kwadratowych nawiasach po rabacie]:

Poduszka-koniczynka: 59 PLN [53.10PLN]
Wkładka do wózka: 104PLN [93.60PLN]
Wkładka do wózka ze śpiworkiem: 184PLN [165.60PLN]
Ochraniacze na pasy: 29 PLN [26.10PLN]
Zestaw: wkładka do wózka + poduszka: 136 PLN [122.40]
Zestaw na wypasie: wkładka do wózka + śpiworek + poduszka 224 PLN [201.60]
Zestaw na mega wypasie: wkładka do wózka + śpiworek + poduszka + ochraniacze na pasy 224PLN + 29PLN = 253PLN [227.70PLN]

Wszystkie linki są do różnych wzorów, ale tych oczywiście jest na stronie sklepu do wyboru do koloru, więc zachęcam do przejrzenia. I inne produkty też są - i poduchy podnoszące wysokość stołka, i podróżne, śpiworki (sama zasadzam się ja jakiś na zimę!), kocyki, ochraniacze na łóżeczko (ekhem, przecież potrzebuję, nie? Apetyt rośnie w miarę jedzenia, ostrzegam!)... No cuda wianki po prostu!

Ściskamy,
z&m

Produkt startowy. Jest ok, ale tyłka nie urywa.

 
 Mill eksploruje zestaw flamingowy

 Jak to kończymy sesję wózkową i muszę wyjść? Ale ja nie chcę!!!!! No mamoooo!!!!

 Kiedy za ciepło na śpiworek - odpinamy. I tak, ja bardzo chcę siedzieć, ale wiem że po fotce mama i tak mnie klapnie z powrotem leżeć, eh. I jak tu się uśmiechać?

 I w takiej właśnie półleżącej pozycji mnie woźcie! Lubimy!

 Zabawy z tatą.... Jeeee!

 Kosi kosi łapki

 Piękne te flamingi!

 Ulubiona Koza zwana Gertrudą też załapała się na mini-przejażdżkę stjuningowanym wózkiem po ogrodzie u dziadków

 A tu inna zabawka przymocowana do poduszki - bo może być. Nie wyleci za burtę, jest pewność. Super sprawa dla dzieci ze smoczkiem też.

 Śpiworek mama odpięła i prezentuje z kozą

 I to minki taaaaakie mięciutkie

 No i pisałam już przecież że pasy są po to żeby je jeść. Czyż nie?

 To ja dziękuję! Dobra inwestycja w rzeczy samej.

I nowy domek dla laktatora (w naszym przypadku - ale z przeznaczeniem, oczywiście, na co dusza zapragnie)

I jak Wam się podoba?

Saturday 16 August 2014

M5 Prokastynacja

Macie takie dni? Że nic, ale to kompletnie nic Wam się nie chce? Wstać z łóżka się nie chce, tylko by człowiek zakopał głowę pod kołdrę, wypił, najlepiej doniesioną przez kogoś herbatę, spał, czytał, jadł, oglądał telewizję, a wszystko, co należy wykonać (zwłaszcza typu: sprzątanie, pranie, prasowanie, gotowanie, ogarnianie ogólne, ogarnianie siebie, nóg golenie, kurzy ścieranie, a nawet, olaboga, zajmowanie się dzieckiem) oddałby w ręce kogoś innego lub, jak nazwa posta wskazuje, zwyczajnie przełożył to na inny dzień i zajął się sobą, lenistwem i odpoczywaniem?

No jeśli nie macie to ja Wam zazdroszczę. Jeśli macie i realizujecie - też. Mnie dziś, z całą szaro-burą aurą za oknem, właśnie taki dzień się marzył. Ale takiego wała! Mamy, zwłaszcza bez pomocy osób trzecich (Towarzyszu Mężu, wraaaaacaj już!) prawa do takiego dnia nie mają (och, jak ja takich śni nie doceniałam w erze przed Mill, aż się łezka w oku kręci), a nawet jeśli są w stanie go zorganizować, to wymaga to nieco zachodu, a czasem aż tyle że nam się odechciewa nie chcieć.

Dziecko musi jeść. Jeśli je cyc, to przerąbane, bo nikt nas nie wyręczy. Do tego musi mieć zmieniane pieluszki (w przypadku pupnego wrażliwca w stylu Mill nawet 15 razy dziennie), podawane witaminki, być zabawiane, lulane, śpiewane, noszone i ogólnie zdobrobytowane - a kto, jak nie mama, jeśli nikogo innego nie ma. Peszek.

W ramach niemocy która ogarnęła mnie dziś zrobiłam co następuje:

1. Wsiadłąmw  samochód i podjechałam do babci, ktora chwilowo rezyduje u rodziców, którzy są na wakacjach
2. Dostałam kawę i ciasto pod nos (mniam) a dziecko zostało zabawione i zajęte się
3. Położyłam się z Mill do łożka, nakarmiłam ją, i ja oglądałam film a Mill spała (dzięki córeczko!)
4. Pogadałam z Ruby Soho i Towarzyszem Mężem na fejsbukowym czacie, a Mill spała (dzięki córeczko!)
5. Zjadłam przygotowany przez babcię obiad (faszerowany bakłażan, mniam mniam)
6. Nakarmiłam Mill, a babcia zabrała ją na spacer. Ja zaległam na kanapie na piękne pół godziny z Talkiem, Piątkowską i połową opakowania lodów miętowych Grycana (mleko Mill szkodzi, masło do kanapek nie, jajka nie, więc przyszła pora na test lodów, bo przed wyjazdem wakacyjnym szkodliwość ewentualną lodów trzeba sprawdzić.... Jak na moje nietolerancji laktozy to ona nie ma, więc nabiał spoko, tylko mleko nie bardzo, ale testuję i sprawdzam)
5. Ponownie nakarmiłam Mill i odzyskawszy już trochę energii z radością się z nią powygłupialam
6. Wróciłam do domu, napoczęłam posta, musiałam (tym razem z mniejszą energią, mówiąc szczerze) ogarnąć Mill i się, kąpiel, karmienie i inne, których nie da się odłożyć na później
7. Po godzinnych próbach odłożenia Mill do jej łóżeczka w końcu się poddałam i pozwalam spać w moim
8. Bo, nie wiedzieć czemu, też padam z nóg
9. A porządki domowe jak czekały tak czekają (jutro też jest dzień)
10. Mill śpi, ja padam na dziób. Jem kawałek tarty z mojego ukochanego Byfyja przyniesiony przez przyjaciółko-sąsiadkę i też idę spać. I tak, wiem że jest 22. Bosz, jakie męczące te leniwe dni!

Też tak macie?



Pozdrawiamy już-prawie-nie-samotne-Towarzyszo-Mężowo,
z&m



Friday 15 August 2014

M5 Fryzury dla mam

Zacznę od tego, że nie jestem wybitnie włoso-dbanio-lubna. To znaczy myję je, wiadomo, odżywkę nakładam nawet, ale to tyle. Nie suszę (przez parę lat nie miałam suszarki, Towarzysz Mąż nabył dopiero kiedy pupa Mill wymagała suszenia i w tym celu tylko i wyłącznie jest używana, do włosów nie została użyta jeszcze ani razu), nie stylizuję, nie używam pianek/lakierów/żeli. nie czytam blogów włosomaniaczek, nie stosuję ampułek, nie robię wcierek, nie olejuję, nie balsamuję, nie używam kozieradki (a o wszystkich tych cudach-wiankach dowiedziałam się z całkiem przyzwoitego bloga Konrada, który całkiem przyjemnym w odbiorze pastiszem na dziewczyńską blogosferę jest, polecam!) - ot, farbuję jak mi się przypomni (i mam już odrost mega, taki jak w tym poście na przykład) u fryzjera, podcinam końcówki, a czasem trochę więcej niż końcówki, i myję. Także tego - nie jestem żadnym autorytetem od włosów i proszę mnie tak nie postrzegać, żeby nie było że nie ostrzegałam.

Wczorajsza wizyta u fryzjera natomiast mnie do owego posta natchnęła. Wszak wiele (oj wiele!) młodych mam które znam przy klasycznym pociążowym wypadaniu włosów wkurza się na swoje i obcina je na krótko licząc że zrobi sobie dobrze i odejmie roboty, skoro przy małym dzidziusiu roboty w trzy de, to co sobie będzie dokładać jeszcze włosy....

A tymczasem często jest to głupi pomysł. Przynajmniej dla mnie by był. Długie włosy ogarnąć mi łatwo, przy krótkich musiałabym się zająć prostowaniem/piankowaniem/układaniem/suszeniem i ogólnie czegoś-z-włosami-robieniem. Tymczasem włosy długie uznaję za proste w obsłudze. Jakie są idealne fryzury dla mam (mam dzieci które fascynują się włosami, próbują je jeść, ciągnąć i-te-pe-i-te-de - dla mam których dzieci trochę bardziej odchowane i włosy mam mają w głębokim poważaniu oczywiście wszelkie fryzury są w porzo)? Ano, u mnie muszą spełniać kilka kryteriów:

1) czas wykonania: jeśli wykonanie fryzury zajmuje dłużej niż 3 minuty - odpada, bo za dużo roboty
2) dziecioodporność: jeśli dziecko po skończonej fryzurze jest ciągle maziane po twarzy włosami, jeśli ma dostęp do luźnych włosów które tak fajnie się ciągnie - też odpada

KONIEC WYMOGÓW

A tu parę przykładów z mojego archiwum fryzur które owe kryteria spełniają i tych, które nie. Enjoy!

NA TAK

1. Warkocz z boku z dziewięciu pasemek. Banalny jak budowa cepa (dzielimy włosy na trzy części. Pleciemy trzy warkocze. Z trzech warkoczy pleciemy warkocz. Koniec.), zajmuje niewiele więcej czasu niż normalny warkocz a wygląda dość efektownie. Lubię.


  /Majorka 2010/

/Gdańsk 2013/

2. Dwa warkocze (zresztą jeden też). Dla niektórych infantylne, dla mnie czasem oblecą. Dzidziuś może za nie łapać, ale łapanie za warkocz (w przeciwieństwie do włosów bez warkocza) nie boli, więc u mnie działa.

/gdzieś pomiędzy Sevillą a Santiago de Compostella, 2012/

3. Kucyk. Wykon zajmuje 10 sekund mniej więcej a im dalej włosy od mocno nieletniej młodzieży tym lepiej. Najmniej idealny ze wszystkich wymienionych w 'na tak' fryzurach, bo jak włosy są odpowiednio długie to i tak lecą do przodu i wkurzają, ale zdarza mi się czasem nosić, nie powiem.

/Sevilla, 2012/

4. Kok na skarpetce. Wykonanie jest szybkie (mnie zajmuje ok. minuty, góra dwóch), a wygląda dość efektownie (ten ze zdjęcia jest dość rozwalony po całym dniu już. Ale jak dysponujemy na przykład pięcioma minutami a nie trzeba możemy się postarać i zrobić go naprawdę ciasno i efektownie). Plus opaska. Opaska zawsze w porzo do podtrzymania uciekających kosmyków z przodu, czyli tych najbardziej kuszących dla niemowląt. Dla zainteresowanych instruktaż tu.

/Granada 2012/

5. Kok dwudziestosekundowy. Instrukcja jego wykonania w moim baaaardzo starym poście tu. Mój ulubieniec i najczęstszy towarzysz codzienności z dzieckiem. Odrastającą grzywkę można podpiąć wsuwkami, jak na zdjęciu no 2.

/Gran Canaria 2012/

 /Park Chorzowski 2009/

NA NIE

1. Rozpuszczone włosy. Chyba nie muszę pisać dlaczego?

 /San Sebastian, 2010/

Larvik, 2013

3. Rozpuszczone i wyprostowane włosy - rozpuszczone włażą wszędzie i są namiętnie ciągnięte przez dzieci. Dodatkowe ich prostowanie to tylko więcej stylizacyjnej roboty, która, w moim przypadku, totalnie idzie na marne, gdyż i tak wykonuję sławetny ulubiony kok dwudziestosekundowy. 

 /Londyn 2011/

/Katowice 2010/

3. Grzywka. Za blisko dla dzidzi, oj, za blisko!

/Sevilla 2011/

4. Krótkie włosy, zwłaszcza z długą grzywką. Krótkie włosy bez długiej grzywki tym bardziej. Długa grzywka nie z tego samego powodu co grzywka w ogóle, a krótkie nie bo trzeba je układać (przynajmniej moje trzeba, jeśli Waszych nie - to fajnie Wam i nośta krótkie włosy ile wlezie!)

 /Wesołe Miasteczko w Parku Śląskim, 2008/

5. Włosy do szyi, boby i inne w tym stylu. Bo są wystarczająco długie, żeby wnerwiać dzieciary, a zbyt krótkie, żeby je spiąć.

/Edynburg, 2009/

A u Was? Jakie fryzury się sprawdziły po ciąży? A jakie nie?
Obcięłyście włosy? I żałujecie? Czy bzdury plotę?

Pozdrowionka,
z&m