Sunday 30 November 2014

M9 Roczek

Sto lat, sto lat, niech millyme żyje naaaaaam!

I tak właśnie blogowi stuknął dzisiaj rok. Przez ten rok powstało 287 postów ukazujących się codziennie lub prawie codziennie (tak, wiem, ostatnio trochę rzadziej, ale biorąc pod uwagę to jaki ostatnio zapieprz na wszystkich frontach to to naprawdę sporo, serio). Odwiedziliście mnie 125 tysięcy razy (wooooow!), komentowaliście (tak tak, faceci też komentowali!), wysyłałyście wiadomości prywatne (głównie z komplementami albo zapytaniami - żadnego hejtu!), sprawialiście, że chciało mi się pisać... I dalej mi się chce!

Tak więc - tadam - z okazji roczku ogłaszam koncert życzeń - jeśli macie jakieś postowe życzenia piszcie - a ja postaram się na wszystko wszystko odpowiedzieć, czytelnik nasz pan, wszak. Obiecany z okazji roku bloga post o podróżach ukaże się jeszcze w grudniu, podobnie jak post o wspólnych kąpielach na zamówienie Mamy Juniora. Jeśli macie jakieś blogowe sugestie - wszystko przyjmę dzisiaj na klatę! Śmiało!

A - i najważniejsze - bardzo Wam dziękuję za ten rok. Za wszystkie komentarze i wiadomości, za spotkania, za ciepłe słowa, których młoda mama - ośmielę się stwierdzić na przykładzie autopsyjnym, a jakże - baaaaaaaaaaardzo potrzebuje. Za tą wielką wirtualną - bądź nie, bo jak dobrze wiecie część grupy wirtualnej stała się jak najbardziej pozawirtualna także (i tak Olga i Ruby, do Was piję głównie, ale i do RadoShe i Judyty) - grupę wsparcia. Za możliwość chwalenia się sukcesami, za możliwość wypłakania się i wyżycia na klawiaturze, za zrozumienie z tego samego poziomu (bo w końcu - znakomita większość Was to też mamy!).

Fajnie jest. I oby tak dalej!

No, to czekam na Wasze komentarze, idę zjeść kawałek blogow-urodzinowej bezy z Byfyja (tak, wiem że jest 22:00, ale pierwsze urodziny bloga obchodzi się tylko raz, więc szaleć to szaleć!).

Ściskamy,
z&m


'Już rok... Hmmm... Mother, co Ty się tak cieszysz, jak ja się starzeję, no weeeeź.....'

Saturday 29 November 2014

M8 Osiem miesięcy, pełzanie i powiew zimy

Mill skończyła dziś osiem miesięcy. Niniejszym popełniam więc standardowy blogowo-parentingowy wpis który dziś może wydawać się cheesy, ale odgrzebany za kilka miesięcy lub lat z pewnością będzie (mnie, przynajmniej!) ciekawić. Każde dziecko rozwija się inaczej, wiadomo, a nasze statystyki na osiem miesięcy wyglądają tak o:

Długość: 69 cm
Waga: 8,520 kg (podejrzewam że już z hakiem bo to dane sprzed ponad tygodnia)
Głowa: 42,5 cm
Klatka piersiowa: 44,5cm
Pieluszki: Pampersy białe lub zielone 4, ostatnio również Dady lub w UK u Angielskiej Teściowej 4+ Pampersów pomarańczowych - odkąd pupa piękna żadna pieluszka nie straszna
Zęby: dwa (dolne jedynki)
Ciuchy: 74 cm
Dieta: podstawą ciągle jest moje mleko, do tego 3-4 posiłki dziennie, głównie warzywa, owoce, zupki Matki Polki, trochę mięsa, trochę jajka, trochę kaszy (hit: pęczak!), trochę chleba, wciąż kombo BLW+papek (je wszystko, chętnie)
Lubi: książeczki, nosić się na rękach, spędzać czas z najbliższymi, noski noski, machać łapkami, bawić się niedozwolonymi rzeczami (hity: witamina D jako grzechotka, pilot jako gryzak, klawiatura komputera jako perkusja, kable jako spaghetti, te sprawy. Gwoli jasności - kablami bawić się nie pozwalamy), urywać listki kwiatkom, ciągnąć za włosy (czyjeś, choć i swoich tak jakby przybyło), jeść, wygłupy, kąpiele, jazdę samochodem, inne niemowlęta i dzieci, spać z rodzicami.
Nie lubi: wózka (czasem z łaską pozwala się powozić, ale Tula w zapasie zawsze być musi), spania w dzień (niestety), bawienia się bez sprawdzania czy jestem tuż obok (niestety), pić z niekapka, mleka modyfikowanego (w sumie nie wiem czy nie lubi - kiedyś sto lat temu kiedy jeszcze miałam w planie zostawić ją na noc pod opieką dziadków i Towarzysza Męża - a plany spełzły na niczym - próbowałam jej podać MM, ale nie przeszło. Pluła. Nie rozpaczam z tego powodu.), zabierania jej niedozwolonej zabawki (patrz wyżej), czekania, spania w swoim łóżeczku (niestety!).
Umie: siedzieć. Turlać się we wszystkie możliwe strony. I przemieszczać się pełzając w dziwny sposób podciągania się na rękach z totalną ignorą faktu że z użyciem nóg było by jej łatwiej. Otwierać szuflady. Chwytać najmniejsze paprochy (tfu, tfu, ziarenka ryżu) kciukiem i palcem wskazującym. Śmiać się w głos. Podparta - stać i to dłuższą chwilę. Wskazywać na przedmioty które zrzuciła (tfu, tfu, upadły) przy jedzeniu. Pokazywać kiedy coś jej się podoba a kiedy nie (wiadomo, foch trenowany od maleńkości).
Nie umie: chodzić. Raczkować. Pełzać z użyciem nóg. Mówić (poza 'Hello daddy', 'tatatatattatatta', 'baba', 'grandad Bob' i 'nie' - ale raczej są to powtarzane sylaby bez łącznia ich ze znaczeniem, więc chyba się nie liczy). Pokazywać części ciała (trening trwa, ale idzie opoooornie). Robić kosi-kosi łapci. Machać pa-pa. Kucać. Prowadzić samochodu. Ani samolotu, też nie (za to pięknie się bawi z mamą w samolocik, z turbulencjami włącznie).

Ta-daaaaam, taką już dużą mam dziewczynkę w domu:

(aaaa, zapomniałabym: Rocker Napper ma jeszcze jedną, do niedawna nieznaną przez nas funkcję: można pod niego wpełzać i gryźć rurki, czyż nie?)

 A jak się mają Wasze dzieciaczki? Też Wam się wydają już taaaaakie duże?

Ściskamy,
z&m

PS. Acha, donoszę, że zrobiło się zimno. W Szczyrku i Zakopcu śnieg, marzę o nartach. Może się uda w tym sezonie? A w ramach nocnego -5'C w Kato niniejszym ukradam Towarzyszowo-Mężowe polarowe łanzie (takie o) i idę pokokosić się z Mill w łóżku czytając książki warszawsko-egzaminowe. Takie świętowanie, a jak!

Thursday 27 November 2014

M8 Kalendarz adwentowy dla Towarzysza Męża

Uwielbiam Święta, wiadomo nie od dziś. Stanowczo jednak sprzeciwiam się świętowaniu przed grudniem. I w nosie mam marketingowców od siedmiu boleści promujących Gwiazdkę tuż po Wszystkich Świętych (choć to i tak nie tak źle, wszak w Anglii kiedyś udało mi się kupić kartki bożonoradzeniowe... w sierpniu) - dla mnie to stanowczo za wcześnie. I w nosie mam gazetki reklamowe twierdzące że potrzebuję miliona rzeczy, których nie potrzebuję.

Ale tak, lubię całą tą okołoświąteczną otoczkę a przygotowania zaczynam z reguły pierwszego grudnia. Ale listopad to jeszcze - jak dla mnie - za wcześnie. Choć część starannie wybieranych przez cały rok prezentów dla moich bliskich już czeka na pakowanie, które z reguły uroczyście następuje wraz z pakowaniem prezentów dla wszystkich i od wszystkich w domu moich rodziców gdzie spędzam wigilię. Czekam już na to, ach!

Jak co roku też pragnę tą świąteczną ekscytację rozprzestrzenić na Towarzysza Męża, który Święta nie bardzo celebruje. A z takim święto-celebro-freakiem jak ja - ciężko niecelebrować. W ramach bycia samozwańczą Towarzyszką Żoną sezonu w tym roku taki oto kalendarz adwentowy dla niego przygotowałam:








Nie jest tak idealny jak mógłby być gdybym nie miała dziecka, domu, roboty i nauki do ogarnięcia (patrz tu) - ale mam, i dobrze mi z tym. Jest koślawo, dziecięco, ale swojsko i domowo. No i - przecież liczy się gest!

Best Christmas ever... - płyty odkurzone, i czekają na premierę 2014, jednak w tym roku lekko opóźnioną ze względu na ten nieszczęsny (albo i szczęsny!) egzamin trzeciego... Ale od czwartego - będzie się działo!


A zeszłoroczna edycja kalendarza dla Towarzysza Męża tu.
A Wy jak? Przygotowania już pełną parą czy jeszcze w lesie?

Pozdrawiamy,
z&m

Monday 24 November 2014

M8 Jak się nazywam?

Niech mi ktoś powie, bo nie wiem!

Czas skurczył mi się do jakichś dziwnych nieopisywalnych rozmiarów. Odkąd Mill się urodziła (i znów to podkreślam - SIĘ - hahaha - dobre sobie) namiętnie postuluję że to bujda z tym niedoczasem, że dziecko wcale aż tak nie absorbuje, że plotki o braku możliwości wzięcia prysznica o makijażu nie wspomniawszy są mocno przesadzone. I w sumie dalej tak myślę, chyba że jest się wariatką mojego pokroju, która, podobnie jak Mo, chce wszystko.

Urlop macierzyński (tiaaaa... URLOP) jawi mi się teraz jako cudowny okres. Urlop macierzyński (i tak, wiem że on się fachowo nazywa rodzicielski ale konia z rzędem temu kto mi pokaże tatusia na rodzicielskim dłuższym niż dwutygodniowy) z pierwszym dzieckiem, dodajmy, bo z drugim wiadomo, nie ma tak łatwo. Urlop macierzyński kiedy opieka nad dzieckiem to nasze jedyne zadanie. Kiedy dni mijają leniwie, dziecko ma rutynę, ma drzemki podczas których możemy nadgonić porządkowo-domowo, albo - no dobra - zaszaleję - książkowo-serialowo. Kiedy umawianie się z innymi mamami na kawę (i bezę, for that matter) nie musi być zorganizowanie wokół grafika miliona innych zajęć każdej i kiedy można wyskoczyć na niespodziewany spacer tylko dlatego, że w końcu listopada równie niespodziewanie zaświeciło słońce. Kiedy wyjście do lekarza na kontrolę wagi (nomen-omen Mill wedle najnowszych doniesień waży przeszło 8,5kg i potroiła swoją wagę urodzeniową w mniej niż 8 miesięcy o-o) było jedyną pozycją w tygodniowym plannerze (no dobra, jedyną obok sprawdzania co tam w najnowszych kolekcjach/przecenach, z naciskiem na te ostatnie, sieciówek dla niemowląt piszczy). Tak było jeszcze w lato, jeszcze tak niedawno...

I tak, mogło to trwać dłużej. Mogłam nie chcieć wracać do pracy (a chciałam! choć przyznaję, tylko na dwa dni w tygodniu, na więcej bym nie poszła), mogłam nie porywać się na kurs w Warszawie absorbujący nie tylko mnie ale i resztę domowników gnających ze mną trzysta kilometrów w jedną stronę tylko po to żebym się spełniała edukacyjnie-zawodowo, mogłam nie musieć spędzać każdej chwili kiedy Mill śpi a ja nie (nie ma ich za dużo, przyznaję) ucząc się do egzaminu (vide: kurs w Warszawie), mogłam nie pisać tak dużo i często na blogu, ba, mogłam bloga w ogóle nie pisać.

Niby mogłam, ale... nie mogłam, bo mnie nosiło. A teraz tęsknię za długimi, leniwymi dniami, kiedy świat zupełnie kręcił się wokół Mill.

Bo wiadomo - uwielbiam z nią być. Spędzam z nią każdą chwilę, kiedy jestem w domu. Zabieram ją poza dom. Kiedy nie jestem w pracy lub na kursie (no dobra, na kursie trochę tak, bo Towarzysz Mąż pół dnia siedzi z nią na korytarzu i donosi na karmienia, takiego mam Towarzysza Męża!) jestem z nią ciągle. I doceniam te chwile razem, po powrocie z pracy czuję się jak po powrocie ze SPA (i myślę że dużo mam tak ma, ale się do tego oficjalnie nie przyznaje) i z nową energią, w nowe obowiązki (tym razem okołodziecięce).

I tak, trochę można wszystko. Skoro ja mogę, to się da. Jedyny mini-mikro problem w takiej organizacji czasu to brak tak zwanego 'czasu dla siebie'.

'Czas dla siebie' to temat wielce abstrakcyjny. Bo czy zrobienie paznokci u kosmetyczki to czas dla siebie? Czy kolejny punkt na liście do wykonania?

Jak ktoś by mi teraz powiedział - nic nie musisz - rób co chcesz, masz godzinę. Nie możesz zajmować się dzieckiem/uczyć/ogarniać chałupy, prowadzić bloga ani pracować. Nie wiem co bym zrobiła. Serio. To taaaaaaaaaaak dużo czasu.

A nie, wróć, wiem.

Poszłabym spać, bo dziecko budzące się po osiem razy w nocy nie sprzyja wielozadaniowości wszelakiej.

I może dowiedziałabym się jak się nazywam.

A u Was jak? Też taki hardcore organizacyjny, czy przeciwnie?

Ściskamy,
z&m

/obrazek stąd/

Friday 21 November 2014

M8 Polowanie czyli drewniane klocki z Lidla

Dzwoni wczoraj do mnie Matka Polka o jakiejś dzikiej godzinie typu 8:00 rano. Mill i ja dosypiamy (Towarzysz Mąż w czwartki zwleka się wyjątkowo wcześnie, koło 6:30, a nie z nami takie numery, wszak Mill i ja lubimy pospać chociaż do ósmej trzydzieści-dziewiątej. Choć zdarza się kiedy Mill lubi mniej, no ale wczoraj właśnie jak na złość się nie zdarzyło). Nie odbieram więc telefonu po czym oddzwaniam:

- Dzwonię się pochwalić! - wali prosto z mostu Matka Polka zamiast zwyczajowego 'cześć'.
- Noooo.... - mówię lekko jeszcze zaspana czekając na ciąg dalszy.
- Klocki mam! Dla Milly! Drewniane! Z Lidla! Ha!
- Mhmmm... - potakuję lekko półsennie - to super - mówię - no bo super - myślę.
- Wywalczyłam!
- Jak - wywalczyłaś? - mówię obudziwszy się nieco.
- No wiesz, szał był na nie jak na te wszystkie crocsy i taśki z Witchena. Przed otwarciem stać trzeba było, kolejki, te rzeczy. Ja już od wpół do piątej nie spałam żeby nie zaspać.
- Aaaaaaaaaaaaacha..... Po klocki?
- Tak! Siedem!
- Klocków siedem?
- No, opakowań siedem!
- Mamo - mówię, obudzona już kompletnie i odzyskawszy logiczne myślenie - ale po co niemowlakowi siedem opakowań klocków?
- No bo wszystkie inne i nie mogłam się zdecydować!

Niech żyje Matka Polka i Lidlowy konsumpcjonizm :)

Ja jestem raczej minimalistką (przynajmniej staram się być!), wolałabym raczej jedne klocki za to piękne, porządne i takie, które długo posłużą. Ładne wizualnie, świetnie wykonane i takie, które spodobają się też Mill. Widziałam takie na kilku stronach internetowych które odwiedziłam w ramach poszukiwań prezentowo-gwiazdkowych potencjalnych dla Mill, ale ich ceny nawet mnie, starą wyjadaczkę, lekko zszokowały. I tak rozmyślałam nad nimi i żałowałam trochę że tyle Matka Polka nakupiła Lidlowego badziewia, że teraz to już pozamiatane, i że od kiedy wolimy ilość od jakości. I tak rozmyślałam nad nimi aż nie pojechałam dziś do Matki Polki i nie zobaczyłam tego:


 No piękne no! Podobają mi się wszystkie!

Rozumnie doszłam do wniosku że przyjemności trzeba dawkować, że większa część klocków poczeka na Gwiazdkę/urodziny i pewnie jeszcze Wielkanoc (zwłaszcza że wszystkei klocki są przeznaczone dla dzieci od roczku w górę, a jedne nawet od półtora roczku), ale oczywiście nie mogłam oprzeć się przyjemności otwarcia, zmacania, i dania Mill do zabawy chociaż jednych. Mimo teoretycznie zbyt młodego wieku zbadawszy sprawę (nie ma nic tak małego żeby dało się połknąć ani tak ostrego żeby sobie oko wybić) postanowiłam dać szansę tym oto leśnym zwierzakom:


W lesie znajdziemy sześć zwierzątek, które dziecko może wyciągać i wkładać z powrotem dopasowując do konturu tła. Rzecz jasna moje dziecko w wieku prawie ośmiu miesięcy tego ostatniego jeszcze nie opanowało, świetnie za to wyciąga klocki, wyciąga kolejne klocki trzymając te wyciągnięte wcześniej, wkłada klocki do buzi, stuka klockami o resztę klocków, stuka dwoma klockami o siebie kiedy każdy trzyma w jednej ręce tudzież tymi oboma klockami stuka w klocków resztę. I bawi się przy tym nie najgorzej, tym samym zabawkę wstępnie uznaję za totalny hit. A niech no tylko wykuma prawdziwe przeznaczenie tych klocków! Ach, ale będzie się działo!







Drewniana podkładka jest raczej cienka, natomiast zwierzaki mają ponad centymetr długości, łatwo dają się dziecięcym łapkom złapać i są dwustronne, co mnie totalnie urzeka. Ich estetyka jest lekko skip-hopowa (czy tylko mnie się tak kojarzą?!), nie mam im wizualnie nic do zarzucenia. Ponadto są porządne, świetnie wykonane i zdecydowanie podobają się też Mill. Czytaj - klocki które odhaczają wszystkie pudełka z mojej listy klocków idealnych pochodzą z Lidla.






Ave Matko Polko! Ave pobudko o wpół do piątej! Mill bardzo ale to bardzo dziękuje za prezenty!

A Wy? Polowałyście na jakieś zabawki w Lidlu? A może macie już coś podobnego?

Ściskamy mocno,
z&m (&pszczółka&sówka&lisek&niedźwiedź&sarenka&zając)

Tuesday 18 November 2014

M8 My się zimy (tfu tfu jesieni) nie boimy! - śpiworek Lela Blanc w akcji

Śpiworka nie chciałam długo. Po co mi śpiworek - myślałam - przecież ma Mill puchowy kombinezon od Olgi, ma kocyki, i co, ja ją mam niby w puchowym kombinezonie wozić i do tego jeszcze w grubym śpiworku? Bez sensu - myślałam.

A potem przez parę dni było zimno i pomyślałam (dla odmiany, ale tylko krowa nie zmienia poglądów) że jednak śpiworek chcę. W sensie - dla Milly chcę, ja śpiworek mam, całkiem niezły.

I żeby nie było - nie jest to rzecz niezbędna. Jeśli nie jesteśmy matką-spacerową-wariatką i nie zamierzamy targać potomstwa na spacery w niesprzyjających warunkach atmosferycznych (w ulewie targać jej nie będę, no ale żeby zimno miało być przeszkodą? Eeeee...) albo nie musimy się przemieszczać komunikacją miejską albo wychodzić ogólnie kiedy pogoda jest kiepska - to to zdecydowanie śpiworek jest zbyteczny. Ale jako że ja nie zaliczam się do tej kategorii i wyłażę ile wlezie, a sama jestem ciepłolubna i wygodna - stwierdziłam, że śpiworek jednak być musi.

I koniec, nie ma bata, jak się matka uprze śpiworek ma być i koniec.

Przeszukałam cały internet. Rozpiętość cenowa śpiworków do wózka dostępnych na rynku to jakiś kosmos, tak poza tym. Tak więc przeszukałam cały internet na darmo, bo jak przyszło co do czego to i tak skończyło się na Lela Blanc.

W Kotach od Wasiuczyńskiej zakochałam się już dawno. Kiedy Ruby zamawiała swój kocyk dla Młodego (swoją drogą obłędny, zobaczcie tu) żeby przyoszczędzić na kurierze (nic tak nie cieszy jak oszczędności na kurierze, wiadomo) poprosiłam ją o zimową apaszkę dla Mill - w te koty właśnie. I szybko stała się ona moim ulubionym elementem Millowych outfitów na zimniejsze dni. Świetnej jakości, ładnie odszyta bez żadnych niteczek i niedociągnięć, bawełna z kotami z tych 'niegryzących' i ładnie się układająca, a pod szyją i wszędzie opatulające minky. I tym sposobem do apaszki domówiłam śpiwór i mufkę (tak, dobrze czytacie. Do apaszki. Śpiwór i mufkę. Ja wiem, ja wiem, facepalm).

W ogóle mnie śpiwór nie rozczarował, przeciwnie. Przyszedł dzień przed wyjazdem naszym kilkudniowym do UK, i mimo tego że w Polsce było ciepło jakoś tak z przeczuciem w kościach że w Anglii nie będzie pojechał z nami. Pasuje świetnie do małego wózka (aaaach, bo tym co nas nie śledzą na fejsbuku mogło to umknąć - Mill dorobiła się drugiego, małego wózka - Quinny Zapp - i niedługo machnę jakieś ich porównanie z Bebetką, myślę) i równie dobrze do dużego. W Anglii ponadto przeżył:

- ulewę niespodziewaną (a folia do wózka została w domu, ups. Z zewnątrz materiał jest deszczoodporny na mały deszcz, na niespodziewaną ulewę nie do końca - ale najważniejsze - przemokła zewnętrzna warstwa a środek suchutki, więc ja byłam cała do przebrania a Mill sucha i ciepła - czy ja już mówiłam że życie jest niesprawiedliwe?!)
- robienie za śpiworek w sensie dosłownym, w zimnym domu Angielskiej Teściowej gdzie ja i Towarzysz Mąż marzliśmy śpiąc a Mill w najlepsze urzędowała w śpiworku
- robienie za zabawkę dla dwóch dziewczynek (siostrzenic TM) w wieku lat 4 i 6

Tym samym ogłaszam, że nie dość że jest wielofunkcyjny to jeszcze zanosi się na niezniszczalny.

Ponadto pełni też funkcję rozrywkową (Mill gada z kotami) i dba o moje życie towarzyskie (podczas ostatniego spaceru aż dwie mamy z wózkami zaczepiły mnie i zapytały o to skąd ten śpiworek jest, bo taki fajny i zapisały nazwę w telefonach. W tym z jedną z tych mam się tak zagadałyśmy że przespacerowałyśmy razem godzinę, a to już było po jednej godzinie mojego samotnego spacerowania. W taką-sobie pogodę. Przy czym uprzejmie donoszę że ani moje ręce w mufce ani dziecko w śpiworze nie zmarzły).

Dawno na nic nie narzekałam, i kurczę, przez ten śpiworek znów nie ponarzekam. Jest idealny, uwielbiam go. Mimo zawrotnej ceny (289PLN) - która zresztą nie wydaje się taka już zawrotna jeśli przeczytamy cały internet i zobaczymy ile takie śpiworki mogą kosztować - wart absolutnie każdej złotówki. Mufka do kompletu to miły gadżet dla mamy, zwłaszcza mamy która z rękawiczkami nie żyje do końca w zgodzie i wiecznie ich zapomina albo je gubi (każdego szkoda). Grzeje, wygląda pięknie no i jest DLA MAMY (a przyznajcie - jak często kupujecie sobie coś dla siebie od kiedy macie dzieci? Bo ja, poza wkładkami laktacyjnymi - łu hu - raczej rzadko). Ja wiem, że kolejna stówa w plecy, ale za to ile radości na całą jesień i zimę.

Zachwyt trwa. Już nie mogę doczekać się kolejnego spaceru.

A w załączeniu kilka zdjęć z naprawdę niesprzyjającą pogodą i brakiem żywej duszy w tle. Ale wiadomo, że drzemka pod chmurką najlepsza!








A Wy? Macie śpiworek do wózka? Czy uważacie że to totalnie zbędny gadżet?

Ściskamy nomen-omen ciepło,
z&m

Sunday 16 November 2014

M8 Szczotka, pasta, kubek, ciepła woda

Szczotka, pasta, kubek, ciepła woda, tak się zaczyna wielka przygoda.
Myję zęby, bo wiem dobrze o tym, kto ich nie myje ten ma kłopoty,
Żeby zdrowe zęby mieć, trzeba tylko chcieć.

Szczotko, szczotko, hej szczoteczko, ooo
Zatańcz ze mną, tak w kółeczko, ooo
W prawo, w lewo, w lewo, w prawo, ooo
Po jedzeniu, kręć się żwawo, ooo
W prawo, w lewo, w lewo, w prawo, ooo
Po jedzeniu kręć się za żwawo, ooo.

Bo to bardzo ważna rzecz, żeby zdrowe zęby mieć. 


 Pamiętacie ten hicior Fasolek z dzieciństwa (no wiecie - ten)? Obecnie nie mogę przestać go śpiewać, psia kostka. Podobnie jak melodyjki z Rocker Nappera wpada w ucho niemiłosiernie. Zwłaszcza w obliczu dziecięcego mycia zębów.

Ano, Mill ma zęby. Nie żebym przesadnie mogła szaleć z tą liczbą mnogą - ma zęby dwa. Całkiem pokaźnych rozmiarów za to już, z dnia na dzień coraz pokaźniejszych. Rosną te dolne jedyneczki jak się patrzy. Rosną na tyle, że myć je trzeba.

Po szybkiej konsultacji z mamami czym i jak myje się dzieciom zęby, po szybkiej wizycie u Sroki (analiza składu past do zębów dla niemowląt) i po wizycie Dzidka w aptece nabyty został taki oto sprzęcior:




Skład:
Aqua, Hydrated Silica, Xylitol, Glycerin, Propylene Glycol, Xanthan Gum, Titanium Dioxide, Aroma, Sodium Lauroyl Sarcosinate, Disodium EDTA, Sodium Chloride.

Sroka twierdzi że szału nie ma (jak w przypadku innych nie-eko past, zresztą) ale na początek może być. No więc jak wyjdzie przerzucę się (tfu tfu, Mill przerzucę) na Weledę lub Laverę, ale tą zużyję (tfu tfu, Mill zużyje) do końca, wszak marnotrawstwa nie lubię i nawet mniej trafione kosmetyki staram się zawsze zużyć do końca opakowania (projekt denko hula u mnie pełną parą od dobrych kilku lat).

Szczoteczka dołączona do zestawu jest super - miękka, silikonowa, łatwo można manewrować nią tak, żeby trafić na zęby i mamy pewność że je myjemy, bo to, ekhem, czuć. Rachu ciachu i gotowe. Nie spodziewajmy się cudów, niemowlęta nie będą wypluwać pasty jak rasowi zębomyjacze. Ale przygodę z myciem uważam za udaną, ryku nie było. Stała się stałym punktem naszej wieczornej pielęgnacji. A bardziej precyzyjnie - ablucje zębowe i cielesne mają miejsce podczas wieczornej kąpieli, kiedy w kubku z przegotowaną i wystudzoną do znośnej temperatury wodą mama czyli ja nabija szczoteczkę na paluch, pastę na szczoteczkę i dajesz jedziesz. Mill jest w wannie ze mną bądź w swojej wanience, zależy od dnia. W każdym razie formuję - mam nadzieję - potrzebny nawyk mycia zębów samodzielnie w przyszłości, która teraz wydaje się daleka, ale wiem, że prawdopodobnie wcale taka nie jest.


Wiadomo - już fasolki wiedziały - to jest bardzo ważna rzecz, żeby zdrowe zęby mieć. 





A Wy, myjecie dzieciakom ząbki? I czym?

Ściskamy jak zwykle,
z&m


Saturday 15 November 2014

M8 Nie jest chyba ze mną tak źle...

Często, zwłaszcza pochłonięta lekturą innych blogów rodzicielskich vel parentingowych uświadamiam sobie, jak niedoskonałą jestem mamą. Jest oczywiście najlepszą mamą jaką być potrafię, no staram się jak mogę, często jednak myślę że mogłabym... starać się bardziej. Odpuścić milion innych rzeczy którymi zajmuję się poza dzieckiem (choć żeby nie było - w dalszym ciągu zajmuję się głównie dzieckiem), czerpać metafizyczną przyjemność z karmienia piersią (a tymczasem są dni że karmienie piersią, które z reguły lubię, zwyczajnie mnie wkurza i marzę o tym żeby wyjść i nie stresować się, czy Mill akurat nie będzie chciała piersi, bo przecież zawsze chcieć kiedy mnie nie ma, a znając moje szczęście to tak właśnie będzie - na szczęście problem rozwiązuje się trochę sam, wszak innych rzeczy je dziecko coraz więcej, niemniej jednak z tym mlekiem to nigdy nic nie wiadomo, no), podporządkować całe życie dziecku a nie uprawiać trochę 'accidental parenting' jak mawia moja przyjaciółka blogerka Ruby Soho.

Ale accidental nie-accidental, chyba nie jest ze mną tak źle. A czemu taką oto sobie wystawiam laurkę? Ano:

1. Karmię piersią. 

 

Zdecydowanie nie oznacza to, że dyskredytuję kobiety nie karmiące bo nie mogą, albo nawet bo nie chcą - podobnie jak Bobas Lubi Wybór uważam że Mama Lubi Wybór również (a czasami tego wyboru nie ma, o czym często matki bojujące o karmienie piersią zapominają odsyłając do poradni laktacyjnych ale tak naprawdę nie wiedząc z czym dana mama się mierzy i nie wysłuchawszy jej historii łatwo wrzucają wszystkie do jednego, jakże pogardzanego wora). Nie czuję się z powodu karmienia piersią lepszą mamą od wszystkich mam niekarmiących piersią, ale czuję się lepszą wersją mnie od potencjalnej wersji mnie nie karmiącej. Mam poczucie że robię wszystko co mogę (a przecież mogę ją karmić i poza chwilowym i niezbyt częstym wkurzeniem związanym z totalną ode mnie dziecka zależnością nie mam z tych żadnych problemów) żeby zapewnić jej zdrowy start. I tak, wiem, że ona ma już 7,5 miesiąca, ale wcale nie uważam, że już i natychmiast muszę ją przestać karmić. Według WHO zalecana długość karmienia to minimum rok - dwa lata lub dłużej, jeśli i mama i dziecko czują się z tym komfortowo. Nie wiem ile zamierzam ją karmić. Nie będę się deklarować że odstawię po roczku. Albo po półtora. Albo że będę karmić do kiedy ona będzie chciała. Nie wiem jak będzie. Na razie jest jak jest, i mimo angielskiej reakcji męża mojej Angielskiej Teściowej (-Jeszcze ją karmisz?! Oh God!) karmię ją, bo wierzę, że to dla niej będzie dobre.

 

2. Nie noszę w 'wisiadełku'. 

 

Nie noszę też w chuście (niestety, falstart, moja wina, nie powinnam była śpiącego czterodniowego niemowlaka upychać na siłę do chusty, no), ale noszę w Tuli, czyli nosidle ergonomicznym. Mama Juniora pisała ostatnio o niepaleniu wszystkich nosideł nieergonomicznych na stosie - ej, ja bym paliła! I tak, jak z reguły nie wtrącam się w to jak rodzice obchodzą się ze swoimi dziećmi (w końcu to ich dzieci) tak rodziców z dziećmi w wisiadełkach powiesiłabym tak jak ta pani powiesiła się tu o:

 (zdjęcie stąd)

I niech zobaczą jak to jest. To czysta ignorancja, sorry Gregory. Tak nie robimy.




3. Wożę w porządnym foteliku samochodowym. 

 

No dobra, szału nie robi ten fotelik, zresztą nie lubię go specjalnie (a  o tym tu) i dziś wybrałabym inny.... ALE i tak wybrałam fotelik z crash testami, atestami i renomowanej firmy. Nie ryzykowałam wożenia dziecka w no-name foteliku z Tesco pięciokrotnie tańszym, ale za to 'Made in China', ani w foteliku z zestawu 3w1, który to fotelik może i ładnie wygląda komponując się z wózkiem, ale funkcji oryginalnej, czyli ochrony dziecka w razi w wypadku, często-gęsto kompletnie nie pełni.


4. Myślę o tym, jak rozszerzam dietę mojego dziecka.

 

Nie rozszerzam jej po czwartym miesiącu bo producenci słoiczków twierdzą, że mogę. Podaję zupki i musy, ale podaję i kawałki (czyli BLW + trochę papin). Podaję warzywa i owoce, ostatnio też trochę chleba i dzisiaj zadebiutował ryż i jogurt naturalny. Nie dosalam, nie dosładzam. Nie podaję słoiczków na co dzień (na wyjazdach owszem, zdarzają się, ale i tu jestem wybredna - o ile nie mam nic do marchewki z brokułem czy jabłka z morelą, o tyle 'pasta bake' czy 'spaghetti bolognese' dla takiego malucha już mnie głęboko zastanawia). Eksperymentuję, ale w granicach rozsądku. Nie podaję słodyczy i zapychaczy. Nie podaję soczków (poza własnoręcznie wyciskanym - to jest, przez wyciskarkę wyciskanym) sokiem jabłkowym lub marchewkowym w ramach posiłku. Ku zdziwieniu Angielskiej Teściowej - nie uważam też żeby owsianka na mleku krowim była świetnym pożywnym śniadaniem dla siedmiomiesięcznego niemowlaka.

 

5. Nie wsadzam dziecka do chodzika.

 

Fajne, kolorowe, stymulujące, dzieci je lubią - wydawało by się. Jednak zrobiłam dość researchu i skonsultowałam znajomych fizjoterapeutów (trzech!) żeby wiedzieć, że chodzik to zło. Ku oburzeniu Angielskiej Teściowej - nie pozwalam żeby Mill takowy miała. O tym dlaczego nie więcej do poczytania na przykład tu.

No skoro nie używam chodzika... To i foty chodzika brak. Póki co zostaje Mill leżenie (patrz: zdjęcie, które nota bene, jest mega archiwalne), rolowanie, czołganie i siedzenie.... Na stanie i chodzenie najwyraźniej jeszcze przyjdzie czas.

 

6. Jestem.

 

Czytam. Noszę. Podrzucam. Bawię się zabawkami. Daję się ciągnąć za włosy i gryźć w nos. Głaszczę. Całuję. Gilgoczę. Obracam. Śmieję się.Kiedy jestem, to jestem na całego. Choć bywa, że mnie nie ma wiadomo. Bywa, że chcę siąść przed komputerem, napisać posta, zajrzeć do książek i pouczyć się na zbliżający się wielkimi krokami Ważny Egzamin, bywa że muszę pracować planując lekcje w domu i w końcu bywa, że muszę do tej pracy wyjść. Nigdy natomiast nie jest tak, że olewam moje dziecko dlatego, że wolałabym akurat napić się kawy i obejrzeć serial. Choć czasem wolałabym, ale nie robię tego. Nigdy.




I jasne, brakuje mi duuuuużo do ideału. Nie noszę w chuście. Nie pieluchuję wielorazowo (choć plany były, póki co - poszły w odstawkę, mierzę siły na zamiary). Nie prasuję Millowych ciuszków i nie piorę w orzechach. Nie myślę obsesyjnie o tym, co Mill robi, kiedy wychodzę. Zdarza mi się nie ubrać jej czapki (choć od afery czapkowej bardzo rzadko!), płakać kiedy nie wiem, dlaczego ona płacze i zapomnieć o witaminie D i nie wiedzieć co zrobić, kiedy dzwonię umówić się na USG bioderek - bo do kontroli miała pójść - a pani w rejestracji mi mówi że do końca roku terminów nie ma i mam czekać do stycznia. Pod stołem też zdarza mi się Mill znaleźć, albo próbującą ugryźć nogę od krzesła, kiedy ja odwracam się na sekundę przekonana że ona grzecznie bawi się na macie. Ale dbam o nią najlepiej jak umiem, naprawdę. Mogło być gorzej. Nie będę się deprecjonować, nie będę pisać ileż mi to brakuje do mamy idealnej. Mnóstwo mi brakuje. Ale na szczęście Mill nie daje mi tego odczuć. Wręcz przeciwnie - jeden uśmiech i czuję - i wiem - że naprawdę, ale to naprawdę - nie jest ze mną tak źle...

Pozdrawiamy,
z&m


Thursday 13 November 2014

M8 Ulubione blogi - czyli co czytam kiedy nie piszę

Nie samą Milly żyje człowiek, wszak. Człowiek blogujący zwłaszcza. Stałyśmy się, chcąc-nie chcąc, częścią blogosfery. Która z reguły jest miejscem cudownej wymiany doświadczeń, cennych rad, wsparcia, podnoszenia na duchu i łechtania ego. Czasem pojawia się krytyka, często konstruktywna (taką lubimy), czasem mniej (haters gonna hate, czy jak to szło). Czasem, w kontraście z blogosferowymi matkmi idealnymi czuję się fatalnie i wyrodnie. Częściej jednak dzięki innym blogom wiem, że nie tylko ja mam takie i owakie okołodziecięce obawy, że nie tylko ja odczuwam pewne rzeczy tak a nie inaczej, że dylematy z którymi każdemu rodzicowi przychodzi się mierzyć są rozwiązywalne. Częściej też dzięki innym blogom zyskuję nową perspektywę, inspiruję się rozwiązaniami lub lekturami, albo zwyczajnie uśmiecham się do monitora kiedy czytam przezabawne teksty z - jakby nie było trochę już mojego - dziecięco-rodzicielskiego świata. Codzienna lub prawie codzienna 'blogówka' (gazet nie czytuję, poza niedzielami kiedy jestem u mamy i nadrabiam zaległości z całego tygodnia) do porannej kawy/wieczornej herbaty z miodem i cytryną/śróddziennej chwili tylko dla siebie kiedy Mill drzemie - stała się częścią mojego rozkładu dnia. I chwalę sobie.

Wszystkie moje ulubione blogi zapewne są Wam znajome, a jeśli nie - to może znajome Wam się staną. Jeśli nie ma tu Waszego bloga - nie znaczy że go nie czytam, nie lubię albo nie cenię. Ale gdybym chciała wymienić absolutnie wszystko co czytam - ten post miałby dwa kilometry i nawet najwytrwalsi z najwytrwalszych nie dobrnęli by do końca, ręczę. Wszystkie blogi do których zaglądam - i to chętnie - możecie zobaczyć na blogrollu (czy jak to tam się fachowo zwie) po prawej stronie ekranu. A tu parę, na których posty czekam z niecierpliwością. Z różnych powodów. Kilka moich ulubionych postów też Wam podrzucę, a jak.

1. Life Stajla Baby Blog by Ruby Soho




Zaskoczenia nie będzie. W Ruby jestem absolutnie zakochana, uwielbiam całokształt jej bloga. Uwielbiam jej zdjęcia, jej teksty, jej gust, jej gadżety, jej wszystko wszystko. Nie będę się rozpisywać o tym jak bardzo ją uwielbiam, bo wyjdę na psychofana i trafię do prokuratury, a wolałabym nie, wszak nasza wirtualna znajomość przeniosła się na grunt pozawirtualny, i zapewniam, że na żywo jest równie wspaniale. Gdyby nie to że uwielbiam również małża Ruby wniosłabym o rozwód żeby się z nią ożenić.
Że już nie wspomnę o tym że Mill przepada za Kropką i Młodym. Ale to tak pozablogowo.

 2. Instytut Doświadczeń by Olga

 

 

Tu chyba też bez zaskoczeń. Przepadam za Olgi elokwencją, ciętym dowcipem i lekkim piórem. Jestem oczywiście wielką fanką Poli, bohaterki bloga, i obie dziewczyny zarówno blogowo jak i pozablogowo są zdecydowanie w moim klimacie. Olga jest bezpośrednia i mówi to co myśli. Lubię to, bardzo lubię! Poza tym jest szaloną zakupoholiczką i gadżeciarą (ale ona naprawdę tego wszystkiego potrzebuje, serio - i tak, to jest cytat) i często podpatruję u niej fajne rozwiązania. Dzięki Oldze poznałam Lela Blanc (ubóstwiam!), zostałam fanem Starbucksa (choć nie tak maniakalnym, ale jednak), nabyłam Quinniego dla Mill i oplułam monitor herbatą wybuchając śmiechem przy jej poście. Polecam, w obu wersjach (na żywo i blogowo)

3. Mama Silesia by Judyta

 




Judyta jest autorką jednego z pierwszych blogów parentingowych na które trafiłam. Połączenie słów Mama (którą miałam dopiero być, kiedy tam trafiłam) i Silesia (czyli mojego faterlandu) podziałało na moją wyobraźnię. Szybko polubiłam tą chudą i wysoką (wrrrr) piękną (wrrrrr wrrrrr) blondynkę z piegami i bardzo zaraźliwym uśmiechem i przechętnie czytam (tudzież oglądam, bo zdjęcia też są super), mimo tego że Ben jest ponad dwa razy starszy od Mill. Zwłaszcza lubię posty o żywieniu B., i różnych tam DIYach. Cieszę się bardzo że po czteromiesięcznej przerwie Judyta jest z powrotem.

4. Kupki i Zupki by Mama Juniora




Mamę Juniora znam jeszcze z czasów, kiedy nie była Mama Juniora - ba, w ogóle nie była niczyją mamą, podobnie jak i ja, i podobnie jak i ja studiowała amerykanistykę z Krakowie, z którego żadna z nas nie pochodzi, tym samym niejeden obiad razem zjadłyśmy. Blog Mamy Juniora dopiero raczkuje (w sensie, całkiem nowy jest w blogosferze), za to bardzo dobrze się zapowiada - trochę kontrowersji (świetny jest post o niekarmieniu piersią!), dużo gadżeto-testów, trochę o nie-do-końca fajnych zdrowotnie początkach Juniora na świecie... Wszystko przezabawne. Jeśli nie znacie to zapraszam, zachęcam, polecam.

 5. RadoShe. O Tobie. O mnie. O nas. by RadoShe

 



Cóż tu dużo gadać - Matylda jest absolutnie przepiękna (podobnie jak i mama, zresztą). Blog RadoShe jest bardzo klimatyczny, pełen świetnych zdjęć, rewelacyjnych wspomnień i przemyśleń, z którymi praktycznie zawsze się zgadzam. Na blogu u RadoShe czuję się jak zaproszona do oglądania rodzinnego albumu, którego autorka uchyla rąbka tajemnicy i pokazuje przepiękny wymiar macierzyństwa.

6. Logomatka by Magda

 

 

Logo-ciocia prawdę Ci powie! Logociocia specjalistką od co-sleepingu, chustonoszenia, niesmoczkowania, wielo-pieluszkowania, raczkowania i wszelkich tego typu spraw jest. Że już nie wspomnę o wszelkich logopedycznych aspektach macierzyństwa, wszak logopeda prawdę Ci powie. W dodatku jest irytująco sympatyczna, nie-wywyższająca się, normalna i swojska. I bardzo merytoryczna. Lubimy, nie ma co!

7. Lepsza wersja mnie by kejt

 


Kejt właściwie z pozoru nie powinnam lubić - często się nie zgadzamy, ścieramy, wymieniamy poglądy. Kejt nosi dziecko w chuście i nie lubi go (go dziecka w sensie, bo dziecko Kejt jest córeczką) zostawiać z obcymi, uprawia macierzyństwo ekstremalne będąc cały czas z córeczką i czytając chyba wszystko co jest do przeczytania na temat rodzicielstwa bliskości. Kejt sprawia, że z moimi okazjonalnymi małymi potrzebami wymknięcia się z domu na jakąś kawę bez dziecka, z moim jeszcze bardziej okazjonalnym poczuciem uzależnienia od dziecka ze względu na konieczność karmienia i z moim podziwem dla matek dyscyplinujących dzieci niegrzeczne - czuję się jak matka wyrodna, nie dość dobra i taka, która nie powinna pisać w internetach o swoim podejściu do macierzyństwa bo w życiu nie będzie tak doskonałe (no ale ustaliliśmy już że matką sezonu to ja nie zostanę). Ale jednak kejt lubię, cenię za totalne (w moim odczuciu), choć w jej przypadku bardzo naturalne, poświęcenie się córeczce i podziwiam za dokonywane dziecięce wybory.

8. Dzieciowo mi! by Kruszyzna

 

 


 


Obszerna kopalnia wiedzy o ciąży i macierzyństwie zebrana do kupy przez mamę trzech dziewczynek, w tym jednych bliźniaczek. W przeciwieństwie do wszelkich rodzicielskich portali - przezabawna. Uwielbiam.

9. Hubisiowo by Hubisiowa mama (vel Asia)

 

 



Kiedy byłam jeszcze w ciąży całego bloga Asi przeczytałam od deski do deski. Z zapartym tchem czytałam o jej ciąży, o porodzie (z przygodami, zachęcam do lektury, warto!), o tym jak rozwija się Hubiś i jak bardzo jest ona dumna ze swojego dziecka. To piękny, ciepły blog mądrej, kochającej mamy, która pięknie pisze o miłości.

10. Odpoczywalnia by Pola





Jedno z moich niedawnych odkryć. Tak jak blogi wolę z reguły czytać niż oglądać (choć u Poli jest co czytać, żeby nie było) to wizualnie to jeden z moich ukochanych blogów. Celebracja chwili, jak sama nazwa wskazuje - odpoczywanie. Cudowne zdjęcia. Trochę outfitów (nosiłabym, wszystko!), trochę dzieciaków, trochę jedzenia, trochę zwyczajnego (choć nie, właściwie nie zwyczajnego - kompletnie nadzwyczajnego) życia. Pięknie tam!

Wszystkie zdjęcia bezczelnie ukradłam z blogów wymienionym w poście autorów i mam nadzieję że zostanie mi wybaczone (a jeśli nie proszę o kontakt i coś z tym zrobię).

A Wy? Macie swoje ulubione blogi? Co w nich lubicie?

Pozdrawiamy,
z&m