Friday 31 October 2014

M8 This is Halloween, this is Halloween...

Znacie tą piosenkę z filmu 'The Nightmare Before Christmas'? Ja filmu nie znam, bo wszelkie horrory i horroropodobne odpuszczam, jako że granica mojej wytrzymałości jeśli chodzi o banie się kończy się na Faktach TVNu, 'Walking Dead' do którego oglądania namówił mnie Towarzysz Mąż i 'Z archiwum X', które oglądałam, kiedy się jeszcze wszystkiego tak nie bałam.



Piosenka natomiast w głowie gra mi cały dzień. Halloween nigdy wybitnie nie obchodziłam. W zeszłym roku poszłam do mojej przyjaciółko-sąsiadki A. na domówkę, w piątym miesiącu ciągle jeszcze prawie niewidocznej ciąży i wróciłam pełna fantastycznego jedzenia, herbaty i wody mineralnej i naładowana imprezową atmosferą z którą wiedziałam że już wkrótce będę musiała się pożegnać (w sumie prawda, moje życie towarzyskie ogranicza się do spacerów i kawiarni, na imprezach nie bywam, ups). Wróciłam o drugiej nad ranem, dodajmy, i tylko dlatego że przyjaciółka A., też zresztą A., ale inne A., oblała mnie winem, a że miałam na sobie jedną z dwóch ciążowych par spodni, i pech chciał że trafiło na te jasnoniebieskie a nie te czarne, musiałam natychmiast pędzić do domu je zaprać. Fajnie było, no.

Poza tym zeszłorocznym wyskokiem twierdziłam że Halloween nie ma w naszej tradycji, że nie obchodzę, że to kolejne mikro-święto do nabijania przysłowiowej kabzy sklepom produkującym coraz to bardziej wymyślne Halloweenowe gadżety. Dziś trochę bardziej zgadzam się z Jackiem Żakowskim (a więcej o jego opinii można przeczytać tu) - i chcemy czy nie - Halloween się dzieje. A na dowód mam to że właśnie do moich drzwi zadzwoniła banda poprzebieranych dzieciaków oferując z angielska 'Cukierek albo psikus'. Poszłam w cukierek (jakaś kinder czekolada której nie lubię się jakimś cudem u mnie uchowała, choć myślę że wiele racji ma Ruby Soho twierdząc że uchowała się pewnie właśnie dlatego że jej nie lubię) i nawet, mimo zaskoczenia że sytuacja ma miejsce u mnie, w Polsce, w bloku, na nowoczesnym osiedlu, a nie w przystrojonym kościotrupio domku na idyllicznej amerykańskiej prowincji - w przytomności blogerskiego umysłu zapytałam czy mogę im zrobić zdjęcie. Dzieciaki najwyraźniej usatysfakcjonowane Kinder czekoladą wykrzyknęły ochocze 'TAAAAAK' i tym sposobem mogę się z Wami podzielić moim pierwszym w życiu aktywnym uczestnictwem w Halloween. Poza zeszłoroczną imprezą u sąsiadki to jest, i przebieranymi drinkami na mieście z czasów, kiedy mieszkałam w San Sebastian (ale to było taaaaaak dawno).

 Dzisiejsze cukierko-albo-psikuso przebierańce...

 ... i zamierzchłe czasy z Halloweenowej wigilii w Kraju Basków

Ponadto obdarowana przez Olgę z Instytutu Doświadczeń tematycznym bodziakiem dla Mill nie mogłam się oprzeć małej pierwszo-millo-halloweenowej sesji z dynią, no po prostu nie mogłam. Uwielbiam patrzeć na te zdjęcia i już z tyłu głowy myślę o bożonarodzeniowych. W gruncie rzeczy - chyba lubię Halloween. Można je oswoić. I wcale nie jest tak strasznie.







Zwłaszcza, kiedy na osłodę ciasto dyniowe, a do popicia herbata o smaku gruszki w czekoladzie.

A Wy jak? Świętujecie czy jesteście anty?

Buziaki,
z&m

PS. Jeśli macie ochotę na więcej zdjęć niemowląt w takim samym bodziaku z kościotrupkiem zapraszam do Ruby (tu) i Olgi (tu). Kropka i Pola prezentują się zaiste zacnie! Mam nadzieję że sesja z dziewczynkami w tym samym outficie jeszcze nam się uda.

Thursday 30 October 2014

M8 Dobra Mama

Często zadaję sobie to pytanie. Czy jestem wystarczająco dobra? Co zrobić, żebym była lepsza? Jak zapewnić mojemu dziecku tą optymalną dawkę miłości, czułości i uwagi, żeby wychować je na wrażliwego, dobrego człowieka, który mając na uwadze dobro innych potrafi też dbać o siebie? Czy to w ogóle jest możliwe? Oczywiście, marzy mi się dziecko z charakterem, które jest wszak grzeczne, ale z osobowością - ale ile jest w tym mojego wpływu, ile to geny a ile ona sama w sobie? Jak tłumaczyć córeczce świat, uczyć co jest dobre a co złe tak, żeby słuchała? A teraz - czy staram się wystarczająco? Czy wymyślam dość zabaw/za bardzo stymuluję siedmiomiesięczne niemowlę, czy nie jestem z nią za dużo/za mało, czy jej dieta jest wystarczająco różnorodna/zbyt różnorodna?

Czasem chciałabym, instrukcję obsługi. Przez większość czasu polegam na intuicji i mam w domu roześmiane, pogodne dziecko - ale czy to dzięki mnie? Czy po prostu ten typ tak ma?

I jak to będzie dalej? Jakim dzieckiem, nastolatkiem, dorosłym będzie moja córka? I co ja mogę zrobić żeby ona była najlepszą wersją siebie?

Często zadaję sobie te pytania. Często obserwuję inne mamy i ich dzieci, wyciągam wnioski dla siebie - jedne podziwiam, inne - w myślach - trochę besztam (no ależ kurczę, kiedy mama na placu zabaw przez pół godziny wpatruje się w ekran swojej komórki ciągnięta przez dziecko za nogawkę spodni i proszona, ba, błagana wręcz o wspólną zabawę to szlag mnie trafia. I staram się nie oceniać, nie znam sytuacji, może to pilne, nie wiem. Ale dzieciaka szkoda). Zastanawiam się, zwyczajnie, jaką ja jestem mamą i jaką będę. Mam nadzieję, że taką, o jakiej marzy moja córka.

A inspiracją do tych rozważań dzisiejszych była wizyta O. O. to mama dwójki cudownych dziewczynek, Nikolki i Zuzi, między którymi jest rok i siedem miesięcy różnicy. O. ogarnia. O. panuje nad sytuacją totalnie i jest jedną z tych mam które budzą mój podziw, i to wielki. Dzieci O. trzylatka i półtoraroczniaczka, grzecznie się bawią, mówią 'proszę' i 'dziękuję', przepadają za warzywami i owocami a do słodyczy pochodzą z zadziwiającą dzieciom obojętnością. Dzieci O. sprzątają po zabawie, odkładają rzeczy na miejsce, ale w całej swojej grzeczności i uprzejmości widać że są dziećmi, bawią się radośnie i z zapałem. I tak, jak wszystkie dzieci, szukają granic, urządzają chwilowe sceny rozpaczy, ale ich mama doskonale sobie z tym radzi (nie, nie możesz bawić się aparatem. Płaczesz? Dobrze, usiądź tu na kanapie i się wypłacz i przyjdź jak będziesz spokojna, ok?). Cudownie się patrzy na O. i jej przychówek. I zdaję sobie sprawę że ich codzienność wcale nie musi być tak idealna jak ich wizyta dzisiaj. Ale bez żadnego przymusu przyznaję - niesamowicie się to obserwowało. Przed O., jej cierpliwością, stanowczością kiedy trzeba i miłością okazywaną na każdym kroku - totalnie chylę czoła.

Mam nadzieję że też mi się tak uda.

A Wy, macie podobne myśli, czy kompletnie nie wybiegacie tak daleko w przyszłość? I znacie mamy które podziwiacie?

Ściskamy,
z&m







Wednesday 29 October 2014

M7 Siedem zmian na siedem miesięcy

Po niedawnym skoku rozwojowym (no chyba, bo co innego by to mogło być to nie wiem) wróciła moja piękna, roześmiana (już wcale nie bezzębnie!) córeczka. Córeczka, która w dodatku kończy dziś siedem miesięcy. Że kiedy, że jak, że już?

Siódmy miesiąc był niejako przełomowy, wszak duuuuużo się zmieniło:

1) Rozszerzyła Mill dietę. Początkowo bardzo zasadzałam się na BLW, ale doszłam do wniosku że nie jestem ortodoksem i nie będę przyprawiać panikującej rodziny o potencjalny zawał serca, w związku z czym doszłam do wniosku że przez kilka miesięcy Mill może równie dobrze jeść też trochę papek. Tym samym uprawiamy radosną żywieniową twórczość. Póki co nie mamy regularnych pór posiłków (Mill jest karmiona piersią na żądanie, o różnych porach kładzie się spać i o różnych wstaje i od tego - i paru innych czynników jak na przykład rozkład dnia mój i Towarzysza Męża - uzależnione jest często-gęsto jej karmienie. Posiłki niemleczne dostaje dwa lub trzy razy dziennie i są to owoce (rano) lub warzywa (po południu/wieczorem). Poza tym kawałki warzyw lub/i owoców których jednak póki co używa głównie do zabawy i rzucania, choć czasem cośtam skubnie. Raz dostała królika, ale na mięcho zdecydowanie jeszcze nie pora o czym dał nam znać układ pokarmowy (biegunkę miała jak nic, no) więc powróciłyśmy do warzyw i owoców. Czasem załapuje się Mill na piętkę chleba, ale kaszek, kleików i innych cudów przy jej ponad ośmiu kilo zdecydowanie nie potrzebuje. Myślę że niedługo dodam jajko, no ale w siódmym miesiącu już nie zdążę, peszek.

Powiązane posty:
M5 Dieta Mill
M5 Rozszerzać-nie rozszerzać? 
M6 BLW - czym to się je?
M7 Kolacja semi-BLW
M7 Czy niemowlę musi mieć rozmiar XS?


2) W końcu doszłyśmy do ładu i składu z pupą. W siódmym miesiącu, co zresztą zbiegło się z rozszerzeniem diety, ale nastąpiło jednak ciut wcześniej, nareszcie mam niemowlaka z pupcią niemowalaka, a hardcorowo fatalna pupa pozostała (tfu tfu) koszmarnym wspomnieniem. Z perspektywy czasu moja rada jest taka - żaden, ale to żaden krem do pupy nie pomoże jeśli układ pokarmowy jest niedojrzały - tak było u nas. Miała Mill antybiotyki (dwa!), była u pediatry, dermatologa i gastrologa i absolutnie nic nie pomogło... poza czasem. Teraz przysłowiowa 'dwójka' zamiast co pieluchę pojawia się raz albo dwa dziennie, ma normalną (w sensie niebiegunkową) konsystencję i nie powoduje moich matczynych łez bezsilności wylewanych hektolitrami w pierwszych miesiącach życia Mill.

Powiązane posty:
M1 Odparzona pupa + mleko fuuuj
M4 Do dupy

 3) Ulewanie, które myślałam że nigdy, ale to nigdy się nie skończy - kompletnie przestało być problemem. To znaczy - nie zrozumcie mnie źle - jakiś rzyg od czasu do czasu się jeszcze trafi, ale skala problemu jest zdecydowanie bez porównania, a dni w jednym outficie od rana do wieczora coraz więcej. Jakoś tak się to stało niepostrzeżenie, a pomyśleć że jeszcze parę miesięcy temu dzień bez nieoddziecięco usyfionej bluzki (mojej) wydawał się jakąś kompletną abstrakcją...

Powiązane posty:
M1 Odparzona pupa + mleko fuuuj
M2 Ulewam to!

4) Zęby wylazły. Pierwsza prawa dolna jedynka w trzy dni po ukończeniu szóstego miesiąca a jakiś tydzień później do kompletu lewa dolna jedynka. I tak sobie rosną te zębiszcza, ale póki co córeczka jest dla mnie łaskawa i niespecjalnie mnie gryzie.

M3 Zęby i inne lekarskie statystyki
M6 Depresja pourlopowa (?)
M6 I mamy troszeczkę kataru... aspirator Katarek 
M7 Ciuciok aka dziewczyna z zębem na przedzie


5) Bunt butelki. Kiedy Mill była zupełnie malutka, a ja wróciłam na kilka godzin do pracy moje mleko z butelki piła bezproblemowo i chętnie. Na spacerach też zdarzało mi się mieć butelkę, ale nie za długo, wszak niewątpliwą zaletą karmienia piersią jest brak konieczności babrania się z butelkami. W samolocie do Anglii też przy starcie i lądowaniu piła bezproblemowo z butelki a ja tylko się cieszyłam że ona taka niewybredna. No i skończyło się rumakowanie. Teraz tylko cyc lub posiłek niemleczny (choć wczoraj Babci Pra udało się ponoć jej dać butelkę kiedy spała w wózku i wypiła całą, ale to nowość, więc jest światełko w tunelu). Tym samym mój wyjazd na około 40h i zostawienie Mill pod troskliwą opieką Towarzysza Męża, Matki Polki, Dzidka i Babci Pra przestało wchodzić w grę i w siódmym miesiącu życia już dwa razy zaliczyła wizytę w stolicy. Podróżowanie na szczęście bez zmian, dalej uwielbia.

Powiązane posty:
M1 Butelka
M2 Praca wre - i kto ma w tym jaki interes
M3 Podróż samolotem z niemowlęciem
M7 Zmiany, syndrom wicia gniazda i blogowy przestój in spe
M7 Hardcore, mamy hardcore

6. Bunt łóżeczka. Było tak: Mill po wieczornej kąpieli zasypiała przy cycku, zostawała odtransportowana do swojego łóżeczka, budziła się w nocy raz albo dwa na karmienie naśpiochowe i spała dalej, około 5-6 wstawała na kolejne karmienie i zostawała już z nami w łóżku do 8 lub 9 rano, chyba że my wstawaliśmy wcześniej to wstawała z nami. Teraz... cóż... Spanie w swoim łóżku wychodzi jej znacznie gorzej. Jest niespokojna, budzi się co godzinę albo i częściej wieczorem, więc tym samym wylądowała w naszym łóżku. Oboje lubimy współspanie (które świetnie nazwała Magda-Logomatka w tym poście), że już nie wspomnę o Mill, ale chyba na dłuższą metę nie jest to rozwiązanie dla mnie, więc wkrótce próby ponownego usypiania w swoim łóżeczku zostaną podjęte.

Powiązane posty:

M4 Krótko i na temat
M5 Operacja: łóżeczko

7. Siedzi!!!!! Samej udało jej się usiąść raz (zainteresowały ją sznurówki w tenisówkach), ale wiadomo ze praktyka czyni mistrza. Cały czas się podnosi i próbuje, a moja ulubiona pani z fizjoterapii do której ją zabrałam ostatnio zmartwiona tym że nie przejawia najmniejszej ochoty leżenia na brzuchu i raczkowania (obejrzawszy ją ulubiona pani z fizjoterapii stwierdzila że nie mam się czym martwić, rozwija się prawidłowo i wszystko jest ok, ale zwyczajnie wygląda na to że będzie jednym z tych dzieciaków które etap raczkowania po prostu pomijają) powiedziała że mam jej dać ze dwa tygodnie i prawdopodobnie będzie siadać sama. Póki co siedzi posadzona i to uwielbia. A ulubiona pani z fizjoterapii przy okazji pokazała mi jak mam z nią ćwiczyć (skracając jeden bok a wydłużając drugi w leżeniu na boku), powiedziała że jest silna, śliczna i pogodna (no bo jest!) i mam sobie nie zaprzątać głowy zanadto jej niechęcią do raczkowania - bo bywa, no. Tym samym uroczyście nie zaprzątam sobie tym głowy.

Powiązane posty:
M7 Fizjoterapia poporodowa


A u Was jak? Też jakieś duże zmiany ostatnio?

Ściskamy,
z&m



Monday 27 October 2014

M7 Zalatanie

Marzę o 34-godzinnej dobie. Serio. Bonusowa godzina po wczorajszej zmianie czasu nie załatwiła nic. Gdzie to leniwe lato które upływało radośnie na spotkaniach towarzyskich, ogródkowych posiadówkach, czytaniu książek które czyta się dla zwykłej przyjemności czytania i oglądaniu seriali bez natychmiastowej potrzeby 'multitaskingu' - to jest karmienia piersią/powtarzania terminologii do zbliżającego się wielkimi krokami potężnego egzaminu/poszukiwania informacji na temat różnych okołodziecięcych spraw i rzeczy?

Zupełnie niepostrzeżenie dni zaczęły być coraz krótsze, liście coraz czerwieńsze i żółtsze, a liczba zadań do wykonania nie zdołała się zmniejszyć, a wręcz przeciwnie. Tak, sama chciałam. Chciałam częściowego powrotu do pracy, chciałam kursu w Warszawie, chciałam żeby Towarzysz Mąż zmienił pracę (tylko nie chciałam żeby tyle go poza domem nie było,a  jedno okazało się wiązać z drugim dość mocno). Chciałam - mam. Czy to dobra decyzja? Pewnie dobra, bo przez większość czasu czuję, że dobra.

Ale czasem nachodzą mnie, jak to jesienią, refleksje pod tytułem: gdzie ja pędzę? Czy ja naprawdę muszę już, wszystko, natychmiast, na wczoraj? Ja wiem że zawsze musiałam, i ogólnie bardzo dobrze czuję się w takim pełnym pozytywnej energii środowisku, zmiany lubię, lubię mieć cele, lubię (jeszcze bardziej) je osiągać, lubię brak stagnacji, rutyny, nudy. Ogólnie właśnie tak jest. Ale szczególnie - nie zawsze. Są chwile, kiedy za nudą tęsknię. Za zwyczajnym spacerem z dzieckiem, na który nie mam wyliczonego czasu, podczas którego nie zajmuję się przeglądem 'flashcards' ciągle w ramach nauki doegzaminacyjnej. Po stokroć wolałabym liście oglądać, te które spadły i te które jeszcze nie, te które się tak jesienią na drzewach co mam wrażenie w jakimś amoku nawału zajęć przegapiłam.

Wolałabym, zamiast zrywać się z łóżka - bo już tak późno a jeszcze tyle do zrobienia - kokosić się w nim z Mill dopóki mgły nie opadną i nie przywita nas kolejny chłodny - ale słoneczny i piękny - jesienny poranek. Wolałabym z kubkiem herbaty snuć się w piżamie po mieszkaniu w południe (kiedy jak nie na macierzyńskim!), pisać bloga kiedy Mill śpi, a kiedy nie śpi - wygłupiać się z nią, ćwiczyć pozycje brzuszkowe których szczerze nienawidzi i spędzać godziny wymyślając kreatywne zabawy dla siedmiomiesięczniaka. Albo dobra - nawet pójść na łatwiznę bym mogła i wynajdywać te kreatywne zabawy w internecie, niech stracę.

Ale nie robię tego. Spędzam 'wolny' czas ucząc się albo ucząc kogoś, w tym wszystkim starając się zająć Mill najlepiej jak potrafię, do tego ogarniać dom i ogarniać siebie. Kurczę, ciężko bywa. Mam mocne postanowienie poprawy. Priorytety. Chwile, które nie będą przeciekać przez palce. Małe radości, na które zawsze znajdzie się miejsce (przynajmniej taki jest plan!) w moich szalonych, zagonionych dniach.

Nie chcę obudzić się w zimie nie zauważywszy że przyszła.

A u Was jak? Też tak intensywnie czy większy luz?

Ściskamy,
z&m

Rzucamy liśćmi... Jesień odnaleziona. Pauza. Jest dobrze!

Friday 24 October 2014

M7 Stolik nocny czyli nasza nowa przewijalnia

O mojej DIY stacji do przewijania pisałam jeszcze w ciąży. Była super, sprawdziła się i serdecznie polecam.

Nastąpiły jednak u nas zmiany - Towarzysz Mąż nabył gigantyczny komputer który nie jest laptopem i potrzebował przestrzeni żeby go zmieścić gdzieś to raz, a dwa to to że Mill urosła na tyle, że stacja do przewijania okazała się czymś co fajnie mieć, ale nie jest niezbędnie potrzebna. Zresztą szybciej, łatwiej i wygodniej przewija mi się ją na łóżku. W związku z czym całe zaplecze przewijalnicze trzeba było też przenieść w okolice. Miałam różne pomysły, a oscylowały one głównie wokół pojemników z Ikei (tych), jednak okazały się ich mocowania za wąskie na nasze łóżeczko (które nie jest z Ikei, więc jeśli macie podobnie radzę sprawdzić kompatybilność bo nasze kompatybilne nie były, peszek). Pojemniki wyemigrowały  więc do Olgi, a ja zadowoliłam się starym wyposażeniem stacji przewijalniczej i innymi znaleziskami domowymi, tak więc koszt urządzenia naszego nowego stanowiska wyniósł 0PLN. Lubię takie budżetowe rozwiązania.

Tak więc - ta-dam - oto gdzie się teraz przewijamy.


Tak wygląda całość. Nawilżacz powietrza wyemigrował na podłogę i ustąpił miejsca nowym (to jest - nowym w tym akurat miejscu) nabytkom.

 1. Doniczka na pieluszki która świetnie się sprawdzała już w poprzedniej stacji do przewijania. Pieluszki z rozmiaru 1 podskoczyły na 4 (u-la-la), ale zastosowanie bez zmian bezbłędne.
2. Niedawny patent - Zamiast miseczki z wodą na mycie pupy (nie lubię chusteczek nawilżanych, to z reguły syf i chemia. Używam czasem, ale zdecydowanie rzadko, bo nawet na spacery noszę małą buteleczkę ze spryskiwaczem i chusteczki niemokre - zdrowiej, a równie skutecznie. Poza tym od jakiegoś czasu pupa Mill wygląda obłędnie - nareszcie jak pupcia niemowlaczka - i nie chcę tego efektu zaprzepaszczać chusteczkami. Choć pupa wygląda dobrze ze względu na w końcu dojrzalszy układ pokarmowy który lepiej radzi sobie z trawieniem i nie produkuje miliona kup dziennie, a jedynie jedną bądź dwie, ale to oczywiście dygresja, jak zwykle na pół posta, eh) używam butelki do spryskiwacza na kwiatki. Butelkę wymyłam, wyparzyłam i działa. Jest mega higienicznie (nie moczymy wacika podwójnie), wygodnie (nawet jak butelka się wywróci to nic się nie wyleje) i bez chemii. Polecam patent!
3. Koszyczek z rzeczami do przewijania i innymi najpotrzebniejszymi przy czynnościach higieniczno-kosmetycznych. Zawiera między innymi zapas witaminy D, obcinacz do paznokci, pieluszkę tetrową (coraz rzadziej ulewaniowo potrzebną, juhuuuu!), krem (a nawet dwa) do pupy, fiolet (który chyba mogę już usunąć, bo jak pisałam wyżej pupa jak ta lala), płatki higieniczne do użytku z wodą w celu mycia pupy, szczotka do włosów (haha, możecie pomyśleć, ale Mill naprawdę ale to naprawdę coraz bardziej rosną włosy... Tylko tego, są tak jakby tak jasne że w ogóle ich nie widać!) i krem do smarowania po kąpieli, którego czasem używam (a czasem nie).
4. Jako że stolik nocny jest ciągle też stolikiem nocnym, mieszka na nim również iPad i książka, którą aktualnie czytam przed snem (i takie lektury do grudnia, ale nie narzekam, są, wbrew temu jak brzmią, bardzo ciekawe).

Kosz na pieluszki, który pamięta chyba jeszcze czasy mojego mieszkania u rodziców. Miał brzydki zaciek na pokrywie, więc go przerobiłam. nawet się cieszę z tego zacieku bo mnie zmobilizował i teraz kosz mi się mega podoba. Kosz codziennie i conocnie ląduje w dużym koszu który z kolei codziennie ląduje na śmietniku. Zapachów kup na razie brak, choć może wynika to też z ciągle jednak głównie mlecznej diety Mill. 

Do przeróbki użyłam zwykłego papieru samoprzylepnego w kolorze szarym i zwykłego, nawet nie samoprzylepnego papieru różowego. Literkę M zwyczajnie wydrukowałam i wycięłam, a kółko na górę... odrysowałam z talerza. Pod pedałem też jest ten sam szary papier i różowe kropeczki... ze zszywacza :) Cóż, jak się nie ma specjalistycznych materiałów DIY i mnóstwa czasu, to dobre i to. Mnie się efekt końcowy bardzo podoba.


A pod szufladą czai się przedłużacz z kontaktami i zwykłe plastikowe koszyki (które też chcę przerobić, ale czekają na swoją kolej) w których mieszka laktator (w ulubionych flamingach od Lela Blanc) i kable których używam na bieżąco - czyli telefonowy, iPadowy, telefoniczny i z aparatu). Finito.

I jak myślicie? jest dobrze czy coś jeszcze zmienić?

Ściskamy,
z&m

Wednesday 22 October 2014

M7 Czy niemowlę musi mieć rozmiar XS?

Takie pytanie, że niby retoryczne... Z naciskiem na że niby, bo wbrew pozorom odpowiedź na nie istnieje więcej niż jedna.

Jak wiadomo, Mill rozmiarów jest raczej słusznych. Wedle najnowszych lekarskich pomiarów (z poniedziałku) ma 66cm (niska, wiadomo, biorąc pod uwagę fakt że TM ma 162 a ja 158 nie spodziewałam się giganta) i waży zawrotne 8,030kg. Czyli dość sporo, jak się okazuje, jak na niemowlaka w jej wieku a już w szczególności w jej wzroście. Ponoć dzieci mają potroić wagę urodzeniową w rok, a nie siedem miesięcy. Ups.

I niby wszyscy mówią jak to dobrze, że tyje. Mamy się martwią o to ile dzieci przybierają, i czy nie za mało. Jeśli za dużo - no to przecież na pewno, ale to na pewno jest na mleku modyfikowanym, no bo przecież piersią nie da się przekarmić. I nie żebym twierdziła że Mill jest przekarmiona (choć może trochę i jest) - ale osobiście kompletnie się z tym nie zgadzam. Widzę jak często, zwłaszcza w niektóre noce, a już zwłaszcza te towarzyszące ząbkowaniu, moja córeczka przysysa się do piersi bynajmniej nie dlatego, że jest głodna. Po prostu chce się przytulać, czuć bliskość i wszystkie te dobre emocje które karmienie dopiersiowe ze sobą niesie. Próbowałam ją przytulać i nie karmić, ale nie przeszło. To samo ze spaniem i jedzeniem - ona autentycznie je i śpi, a kiedy próbuję wyjąć jej pierś z buzi (kiedy autentycznie śpi, nieraz chrapiąc!) jest bunt na pokładzie i ryk i albo cycek albo syrena, wybór należy do ciebie. Przyznaję bez bicia, opcja pierwsza, bez zastanowienia. Ponadto odkąd się odsmoczkowała w okolicy 3-4 miesiąca też częściej szuka piersi z łatwo dających się zidentyfikować przyczyn. I nie oszukujmy się - tym sposobem mam w domu dziewczynkę, której nie widać szyi (no, chyba że się wybitnie idealnie ułoży) a obwód jej uda niejedną podopieczną Chodakowskiej doprowadziłby do depresji.

Owszem, ma Mill rozszerzoną dietę, bo rwała się do jedzenia nie do opanowania. Dietę rozszerzoną o warzywa i owoce, jajko, mięcho i inne tego typu specjały jeszcze przed nią. Ekspozycję na gluten zrobiła sobie sama kiedy zeżarła kawałek bagietki sprzątnięty z mojego talerza, ale nie futrujemy jej pieczywem na co dzień, nie myślcie sobie. Nie dajemy też kaszek (raz dostała parę łyżek, zjadła ze smakiem, jak wszystko, ale zdecydowanie nie widzę powodów żeby podawać jej kaszkę póki co więc nie podaję) ani innych gęstych i ciężkostrawnych rzeczy, bo co mam jej dokładać, no bez przesady. Mleko ma dość kalorii, co widać na załączonym obrazku. Myślałam że rozszerzając dietę spożycie mleka spadnie a konsumpcja nieco mniej kalorycznych warzyw i owoców wzrośnie. A tu psińco, inne rzeczy to chętnie, ale zapotrzebowanie na cycowanie nie wydaje się zmniejszać, a nawet wręcz przeciwnie.

Mill jest dla mnie jest absolutnie piękna. Fakt, nie jest drobnym dzidziusiem, który z łatwością siada (raz jej się udało), raczkuje (nie przejawia zainteresowania), wstaje (ditto) i z gracją wygląda wspaniale pod wszystkimi kątami. Ależ kurcze, nie dajmy się zwariować. Nie wszystkie niemowlęta są takie same - są chudsze (które też są super, znam osobiście parę i uważam że są cudne!) i książkowe i są grubsze (jak moja Mill, która, jak już pisałam, jest absolutnie piękna) i tyle. I o ile nie są grubsze ewidentnie z faszerowania różnymi świństwami (bakusie, parówki, kaszki z zawartością cukru większą od zawartości kaszki, te sprawy - wystarczy wejść na pierwsze lepsze form o rozszerzaniu diety żeby zrozumieć, że wcale nie jest z nami jako mamami tak źle) - u diabła, pozwólmy im na to!

Ja czuję czasem nomen-omen wielką presję związaną z tym, że Mill nie jest chudzielcem. Że jest najgrubszym niemowlęciem świata. Że ciężka jest (no jest - i co zrobię?). Nawet nasza pani pediatra nazywa ją okrąglakiem i pulpetem. Ja absolutnie nie zaprzeczam, ona jest okrągła i pulpetowata - niewątpliwie nawet jest. Sama jej wytykam. Ale nie zmienia to faktu że nieustanne komentarze otoczenia dotyczące figury mojego dziecka trochę mnie bolą - no haloooo, ona ma niecałe siedem miesięcy, nie tyje od piwa (jak tatuś) czy czekolady (jak mamusia) tylko od mleka i niepohamowanego apetytu do którego niemowlę w jej wieku ma święte prawo. Nie musi mieć Mill rozmiaru XS. Zdecydowanie nie musi.

A Wasze dzieci jak? Chudzielce czy okrąglaki? A może też budzicie jakieś figurowe reakcje?

Pozdrawiamy,
z&m (obie nie XS, ale nie uważające żeby było to wybitnym problemem)

 'Że niby ja jestem gruba!?!?!?!?!?'


Sunday 19 October 2014

M7 Kolacja semi-BLW

Jako że Mill leci już siódmy miesiąc życia  - dieta rozszerzona!

BLW - tak, ale nie tylko. Moja rodzina się BLW boi (to nieszczęsne potencjalne krztuszenie) i kiedy Matka Polka albo Babcia-Pra opiekują się Mill dostaje zupki. Robione przez Matkę Polkę, niech ma.

Ode mnie dostaje raczej kawałki (choć zwykle około 50-70% przygotowanej porcji ląduje na podłodze... ale to co) i czasem rozgniecione widelcem warzywa albo owoce z parowaru. Albo uprażoną gruszkę - część w kawałkach a część zblendowaną. Takie nam semi-BLW wyszło i na razie dobrze nam z tym.

Do niejadków Mill się nie zalicza. Je wszystko i chętnie, w każdej konsystencji, o każdej porze. Poza czymkolwiek z butelki to jest, butelki odmawia. Co kiedy jestem w pracy jest trochę problemem, ale tylko trochę, bo wiadomo, je wszystko inne, więc z głodu nie padnie... Ale... jest cycoholikiem totalnym. I jasne, cycek to nie tylko jedzenie i teraz przy ząbkowaniu też wydaje jej się przynosić ulgę (jakże ona nie pęknie od ilości tego mleka, ja się pytam!?), i mimo tego że dla mnie to uzależnienie jest czasem uciążliwe, i fizycznie i psychicznie (bo każde wyjście do pracy okupione jest wielkimi wyrzutami sumienia, a to tylko dwa razy w tygodniu i to tylko na kilka godzin. Poza wyjściami do pracy wyjść bez dziecka brak, bo nie chcę nikogo narażać na zbuntowane przeciwko braku dwudziestoczterogodzinnej dostępności cycka dziecko, co z kolei jest słabe dość dla mnie, bo marzę o wyjściu na lancz z mężem, albo na kawę bez męża - i bez dziecka - albo cokolwiek innego, bez oglądania się na telefon non-stop i paniki, kiedy Mill płacze. Uwielbiam z nią spędzać czas, naprawdę, ale jeszcze bardziej naprawdę psychicznie potrzebuję pobyć trochę osobno. Mamy rodzicielstwa bliskości ortodoksyjne - jak sobie z tym radzicie? Czy nie jest to u Was problemem?), to przecież nie będę jej odstawiać na siłę bo skończyła 6 miesięcy. Chce to je, proste. Choć po cichu marzę o lekkim zmniejszeniu ilości karmień, bo to jakieś szaleństwo jest, słowo daję.

Ale miało być o semi-BLW kolacji, a tu znów dygresja na pół posta, eh. Aaaaanyway, do dzieła.

Występują:

- Mill
- krzesełko do karmienia Cosatto
- danie dnia - rozbabrane widelcem kalafior i marchewka z parowaru z dodatkiem oliwy z oliwek (pycha, Mill lubi - chociaż czego ona nie lubi -  a to już wcześniej to jadła, smak każdego z warzyw z  osobna też zna) serwowane w pojemniku do możenia mleka Philips Avent
- łyżeczki do karmienia (sztuk cztery, Ikea)

oraz mistrzowie drugiego planu:
- kosz na pranie
- Towarzysz Mąż

Akcja:

 Tak, świetnie jem załadowaną łyżeczką!

 Mi zdjęcia robisz, no weź!

 Spróbujmy jeszcze raz...

 Ta strona nie działa, ale do masażu dziąseł spoko!

 A więc to tu skrywa się jedzonko... Hmmm...

 Gryzę i gryzę i nic! Aż niewyraźnie wyszłam, no!

 Wyłaź, no wyłaź!

 Czyżby coś tam jeszcze zostało?

  Jedzenie jedzeniem, ale śliniak jaki mam fajny!


Wycieramy buźkę i kończymy przedstawienie!

KURTYNA

U Was też tak wesoło przy posiłkach?

Buziaki,
z&m

Saturday 18 October 2014

M7 Tyrada o ciuchach niemowlęcych z Lidla

Sto lat temu, kiedy Milly była jeszcze po drugiej stronie brzucha, wybrałyśmy się z Matką Polką na słynne Lidlowe łowy (relacja tu) - wszak o tym, jakie toczą się tam sceny (no jak to jakie - dantejskie iście!) chyba nie muszę pisać, bo któż nie słyszał o akcji z Crocsami tudzież torebkami Witchena. Przy ciuszkach niemowlęcych było nie lepiej. Ponoć dobre i tanie, a jak dobre i tanie to trzeba stać w kolejce przed otwarciem i biec do koszyków gdzie ciuszki niemowlęce są. Walka panie, walka.

O co tyle szumu?


Ciuszki niemowlęce z Lidla ogólnie mają bardzo dobry PR. Ceny rzeczywiście przystępne a jakość ich  znaszania się zachwalana przez wiele blogowych mam, zarówno w blogosferze jak i tych znanych mi całkiem w realu. Więc skoro taki dobry deal to trzeba brać, nie?

Rozmiarówka


Rozmiarówka w Lidlu jest zawyżona w stosunku do wszystkich innych znanych mi rozmiarówek wszystkich innych znanych mi marek. Rozmiar 50/56 okazał się być wcale nie małym 62, i analogicznie 62/68 to H&Mowe 74 (a w zestawieniu ze smykowym CoolClubem podejrzewam że nawet może być bliżej do 80). W sumie na moje szczęście bo genialnie w zakupowym szale ciążowym nakupowałam welurowych dresów zapomniawszy że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rozmiar 62/68 Mill będzie mieć w środku upalnego lata (pregnancy brain no, pregnancy brain!).

Duże brzuszki


Uwaga - wszelkie doły (spodnie/legginsy te sprawy, chyba że bez gumek) są stworzone na raczej chude brzuszki - więc jeśli Wasze dzieci - podobnie jak Mill - zaliczają się raczej do typu 'Mały Budda' niż 'Mały Dalajlama' to raczej odradzam, bo gumki te zwyczajnie piją. Rajtuzy nie piją, ze to są megaaaaa długie (mam wrażenie że do rozmiaru 62/68 Mill dorośnie na roczek... albo i później).

Design


Design i fajny i niefajny. Wiadomo, de gustas... i takie tam, ale dla mnie - miłośniczki raczej prostoty i raczej braku nadruków w styku 'cutie cutie sweetie sweetie' duża część lidlowej kolekcji pozostawia sporo do życzenia. Ale nie powiem, trafiają sie piękne gładkie bluzeczki, albo bluzeczki w paseczki, albo nadruki dziecięce, ale jakieś takie... niezbyt ordynarne. Teraz robiąc zakupy olałabym większość myszek i piesków, które w ciąży (ale pisałam już o pregnancy brain, prawda?) wydawały mi się mega słodkie, za to gładkie bawełniane topy i dresy - spoko. Ale jak piszę - wygląd to kwestia gustu, każda mama ma inny i w dodatku ma do tego święte prawo. Dla mnie pod względem wyglądu totalnie wygrywa supermarketowe tescowe F&F.

Jak to jest z tą jakością?


W skrócie - ryzyk-fizyk. Mamy lidlowe rzeczy genialne, mamy też takie, które posypały się po jednym użyciu (słownie: jednym użyciu!) - więc w wypadku tych ostatnich tanie zdecydowanie nie znaczy dobre i jest to tak zwana 'false economy', bo musimy dokupić kolejne tanie gacie (albo i drogie, żeby się znów nie nadziać) i taki w tym, kurka, interes. Wolę kupić M. portki w H&M za dwie dychy (no też nie szaleją z tymi cenami w H&Mie, nie szaleją, a jakościowo jednak pewniejsze) niż, choćby o połowę tańsze lidlowe, które może się sprawdzą... a może nie. Nasze się nie sprawdziły, bo po dwukrotnym założeniu odpadł w nich guzik (a to nie taki przyszywalny tylko taki z mini-dżinsów, więc problem większy).

Do tego dochodzi kwestia bezpieczeństwa. W założonej pierwszy raz piżamce-pajacyku metalowy zatrzask się rozwalił po pół godzinie od założenia i dobrze że się zorientowałam. Poszukiwania drugiej części metalowego zatrzasku trwały dobre pół godziny (panika że Mill to połknęła w międzyczasie: + 100 do zawału!) i zdecydowanie odechciało mi się lidlowych piżamek. Przy ściąganiu rozwalił się kolejny zatrzask. Pierwszy. Raz. Założone. Nie powinno tak być, nie i jeszcze raz nie.

Za to z drugiej strony kilka rzeczy z Lupilu (bo tak nazywa się lidlowa marka) odziedziczyła Mill w spadku po innych dzieciakach - i te bywają boskie. W ogóle, ale to w ogóle nie zniszczone, wyglądają jak nówki sztuki. Zwłaszcza dobrze sprawdził się jeden fioletowy dres (bez gumki w pasie, tylko z paskiem materiału z którego zrobiony jest dres - takie są w porzo, nawet na duże brzuszki), który pomimo dość częstego użytku ciągle wygląda idealnie. Nieźle noszą się też bawełniane koszulki z długim rękawem, ale o skarpetkach już tego nie mogę powiedzieć, bo tendencję do spadania mają jeszcze większą niż wszystkie inne.

Czy polecam?


Powiem tak - ja już na zakupy dziecięce do Lidla nie pójdę. Jak Wam się trafi jakaś sprawdzona używka - to polecam bardzo, a nowych - mimo dobrych cen - ja bym już nie kupiła. Za duże ryzyko, po prostu. Szkoda mi pieniędzy na takie eksperymenty.

A u Was jak? Sprawdziły się Lidlowe rzeczy? A może w ogóle ich nie znałyście?

Pozdrowionka,
z&m

 Stylóweczka w dżinsach założonych dwa razy


 Był guzik nie ma guzika... I zaciągnęły się brzydko na nogawce. Szajs, nooo....


 Welurowy pajacyk którego rozwalone metalowe elementy doprowadziły mnie do palpitacji

I prehistoryczne zdjęcie Mill z jedną lidlową skarpetką... Wraz ze wzrostem stopy właściwości spadające nie uległy zmianie, niestety.

Thursday 16 October 2014

100.000

Już parę dni temu, a dokładnie 13-ego (wszak trzynastego wszystko zdarzyć się może!) października nastąpiło to oto: TADAM!


I tak precyzyjnie udało mi się to uchwycić nawet, no! Teraz ta liczba jest nawet wyższa a ja pękam z dumy. Dziękuję Wam szalenie, drodzy czytelnicy (a nie drogie czytelniczki, bo jak się okazało w komentarzach pod moim poprzednim postem - czytają również faceci - fantastycznie!), za każdą jedną odsłonę, za każdy jeden komentarz, za mnóstwo komplementów dotyczących Mill (no która matka ich nie lubi, no która!), mnie (- i analogicznie - no która kobieta ich nie lubi?), mojego pisania (ego fruwa), naszego życia jako-takiego i minimalną ilość hejtu.

Naprawdę, chce mi się dzięki Wam, dzięki kontaktowi z Wami, dzięki relacjom, które się dzięki blogowi wywiązały w świecie całkiem realnym (nota bene - mamo silesio, gdzie jesteś!?). I tak, ostatnio jest więcej do roboty, mniej czasu, żeby wykroić go na ot zwyczajne zalegnięcie przed komputerem, pisanie, ogarnianie zdjęć i produkcję masową wszystkiego co lęgnie się całymi dniami w mojej głowie (bo częściowy powrót do pracy staram się zdecydowanie nadrobić w domu spędzając jak najwięcej czasu z Mill) ale widzę że Wy rozumiecie, nie znikacie i czytacie! Szalenie dziękuję! No szalenie!

#wzruszwzrusz

Jak to się zaczęło?


Ciąża to dziwny czas, pierwsza ciąża zwłaszcza. Staramy się dowiedzieć jak najwięcej o naszym nowym, odmiennym stanie, staramy się znaleźć kogoś, kto w tym stanie niedawno był albo - jeszcze lepiej - też jest, porównać doświadczenia, dolegliwości i nie zadręczać bezdzietnych znajomych opowieściami o zgagach i rzygach. No wiecie, w ten deseń. Po dwóch dniach obserwacji wszelkich for (forów?!) i grup w stylu 'marcóweczki 2014' wiedziałam już, że to kompletnie nie dla mnie. Ale szukając blogów o podobnej tematyce trafiłam na Makolę i jej bloga Notes Okołociążowy, którego zresztą czytam do tej pory. Mimo tego że Ignaś miał urodzić się w marcu, wyszło inaczej (w sensie, wcześniej, ale co ja wam tu będę opowiadać, jak Wy pewnie ich doskonale znacie), ale to zupełnie nie ma znaczenia. Podczytywałam Makolę i blogi sugerowane przez nią z boku strony i dojrzewałam do tego, że też bym chciała pisać. I tak w końcu 30 listopada 2013 zebrałam się w sobie, usiadłam i napisałam. Trzy posty aż, jednego dnia, a jak, szaleć to szaleć. Później pisałam codziennie bądź prawie codziennie i tak do końca ciąży, w okolicach porodu i przez ostatnie pół roku i pół miesiąca życia Mill. W międzyczasie blog się rozhulał i jakoś tak.... końca, jeszcze, nie widać.

Trochę statystyk dla ciekawskich


Od 30 listopada (czyli przez 10,5 miesiąca) uzbierało się te ponad sto tysięcy odsłon (a na chwilę obecną 101,299, nawet). W przeciągu ostatniego miesiąca blog zaliczył 17,001 odsłon. Wow!

Mamy z Mill 17 śledziaczy (followers w sensie, tak to się nazywa, nie?) na bloggerze, 28 na google plus (którego nie ogarniam, więc kajam się!) i szalone 119 like'ów na facebooku. Bardzo Wam dziękuję, za wszystkie razem i każdy z osobna!

Najwięcej wizyt nastąpiło z wejść ze strony Notesu Okołociążowego (od którego wszystko się zaczęło właśnie), a ostatnio dzięki wujkowi google (czyżby to znaczyło że nas szukacie?). Większość czytaczy loguje się z Polski, ale nie tylko - czytają nas też w UK, Stanach, Niemczech, Francji, Holandii, Norwegii (dobra Jagoda, wiem że to Ty!), Turcji, Kanadzie i na Ukrainie. 


Ukazało się 266 postów, 3426 komentarzy nie licząc spamu, a najpopularniejszych 5 postów to te:




M7 Hardcore, mamy hardcore
 8 Oct 2014, 25 comments 
682
582

18 Aug 2014, 26 comments
517

 
28 Sep 2014, 8 comments
448
 
26 Sep 2014, 33 comments

447


Jeszcze raz, bardzo, ale to bardzo Wam dziękuję za czas, jaki spędzacie w naszym wirtualnym milowym świecie, za wszystkie cenne rady i ciepłe słowa. Nie wiem jak jeszcze dziękować. Może Wy macie jakiś pomysł?

Ściskamy jak zwykle mocno,
z&m













Wednesday 15 October 2014

M7 Fizjoterapia poporodowa

Poród by spoko. Serio, w pięć minut po stwierdziłam że mając do wyboru kolkę nerkową i poród biorę poród, czyli nie mogło być tak źle (a relacja z porodu tu).

Po porodzie też było spoko. Waga przedciążowa po tygodniu, brzuch wklęsły (już na porodówce położne komentowały że wyglądam jakbym się fasoli najadła a nie dziecko urodziła i że nie ma sprawiedliwości na tym świecie), szyte krocze (no peszek, ale najlepszym się zdarza) wcale nie goiło się najgorzej a po wyjęciu szwów przez ukochaną położną środowiskową Kasię (z którą zresztą do tej pory jestem w kontakcie i którą uwielbiam uwielbieniem totalnym i jak mieć położną środowiskową jeszcze kiedyś to tylko tą!) to już w ogóle super. Od szóstego życia Mill uskuteczniałyśmy spacerki i czułyśmy się, obie, fantastycznie.

Sielanka skończyła się koło 7 tygodni po porodzie kiedy się wzięło i rypło a o tym pisałam tu. Myślałam że dzieje się tragedia wielka (no bo co toooo jest!?), wylądowałam u mojej koleżanki a potem u chirurga i w sumie niczego konkretnego się  nie dowiedziałam poza tym że diagnoza brzmi że to obniżona tylna ściana pochwy, że bywa gorzej, i że mam się nie martwić. No ale jak tu się nie martwić jak dyskomfort jest, i to konkretny?

Dzięki pani Kasi, położnej środowiskowej, dowiedziałam się że to się rehabilituje. Nawet namiar na to, gdzie się takie rzeczy robi dostałam,choć niedokładny, bo to od jakiejś innej podopiecznej, która ponoć miała podobny problem, ale nie mogła się nachwalić. Idę więc, mówię w rejestracji w czym problem, pani z rejestracji na to że 30 lat pracuje w restauracji i w życiu o czymś takim nie słyszała, ale jak przyniosę skierowanie od ginekologa to ok, zapisze mnie. Tak więc zanim dotarłam tam gdzie miałam minęły całe wieki - moja ginekolożka była na urlopie, więc musiałam iść do innej a i tak czekałam tydzień na wizytę. W końcu skierowanie wypisane i zdane - uda się - myślę. Za pierwszym razem było za dużo pacjentek więc musiałam przyjść w kolejnym tygodniu, za drugim przez Tour de Pologne pani doktor nie dojechała, a w jeszcze kolejnym tygodniu zmarła jej mama więc siłą rzeczy też się nie pojawiła. I niby niczyja wina, ale się to mocno przeciągnęło. Za czwartym razem, kiedy w końcu dotarłam, okazało się że to nie ta pani, do której powinnam iść. Że jaaaaak?!

No święty by się zniechęcił, słowo daję, ale do stracenia miałam niewiele a do zyskania wiele (choć i tak się, zgodnie z przewidywaniami chirurga, w ramach upływu czasu, poprawiło, ale i tak jeszcze w stu procentach szału nie było, nie powiedziałabym) - i tak w końcu dotarłam do pani Kasi (innej i kolejnej, i nie wiem jak to możliwe, ale wszystkie okołodziecięce Kasie z jakimi mam do czynienia są super - najpierw Kasia Żak od szkoły rodzenia, potem Kasia O. - położna środowiskowa - a w końcu Kasia - fizjoterapeuta - no fantastyczne, każda jedna, no!), która jest młoda, piękna i wybitnie kompetentna. Już pierwsze wrażenie zrobiła na mnie ogromne, mimo tego że na pierwszą wizytę na własne życzenie czekałam prawie miesiąc bo w wakacje jak jest każdy wie - wyjazdy, te sprawy. Ale w końcu 29 września, kiedy Mill skończyła pół roku, udało mi się na fizjoterapię dotrzeć ('Z tylną ścianą pochwy ma pani problem? To fantastycznie! To znaczy nie że pani ma problem, ale że akurat taki, bo ja to bardzo lubię rehabilitować, bo efekty jak ktoś jest zdyscyplinowany szybko są, a pani mi wygląda na zdyscyplinowaną' - no jak tu się nie zachwycać?) .

Brzmi strasznie, ale strasznie w ogóle nie jest. Na pierwsze spotkanie przyszłam w dresie, na pozostałe w czym bądź. Chodzę raz w tygodniu, jeszcze parę spotkać mi zostało. Idzie mi super. Pani Kasia przyjmuje prywatnie, ale wizyta w cenie 25PLN jest chyba na każdą kieszeń, zwłaszcza że tych spotkań będzie max osiem. Pani Kasia ma model z kręgosłupem i miednicą i pokazuje co i jak. I ćwiczenia. Niestety nie są to ćwiczenia że godzinkę dziennie i pozamiatane. Tylko tysiące razy dziennie. Przy siadaniu tak, przy kucaniu tak, do klęku tak, a z wózkiem chodzimy tak. Po wstaniu to, przy pójściu spać tamto, a do tego jeszcze miliony wizualizacji pani zwanej podobno McKenzie. Ogon, kwiatek, koparka - to tylko kilka żargonowo-terapeutycznych haseł. I tak, nie zawsze pamiętam (ale jak pamiętam to robię). Ale efekty są super - nie dość że komfort poprawiony (już, a gdzie tam koniec) o 100000% to przy okazji brzuch mi się zmniejszył i schudłam dwa kilo (a czekolady sobie nie odmawiam, oj nie) i zdecydowanie warto. A na następne spotkanie idę z Milly i Tulą pooglądać jak się nosimy, zobaczyć co dobrze a co nie i co jeszcze mogę dołożyć do zestawiku kiedy Tuluję. No cudo, no! I działa!

Wszystko się da, naprawdę. Jestem zachwycona!

A u Was jak? Borykałyście się z jakimś fizycznym poporodowym dyskomfortem? Czy wszystko jakby ciąży kompletnie nie było?

Ściskamy,
z&m


No ale dla takich chwil... Przecież warto było! Mogę nawet ćwiczyć :)

Friday 10 October 2014

M7 Bebetto Luca: spacerówka - renenzja wstępna

Chciałam poużywać trochę tej 'Bebetki' (bo tak o niej mówię, a jak) zanim o niej napiszę więcej, a teraz, po jakimś 1,5 miesiąca codziennego używania, machnę dla Was recenzję wstępną. Jakoś na wiosnę machnę ogólną (gondolkowo-spacerówkową) recenzję wózka jako całości, będzie wtedy po roku używania we wszystkich porach roku i będę wiedziała bardziej konkretnie co i jak.

Mill wylądowała w spacerówce w okolicy 5 miesiąca życia, kiedy przeżywała absolutne apogeum buntu wózka (nie będę w gondoli i koniec, weź mnie do Tuliiii) - jako że nie umiała jeszcze sama siedzieć (dalej nie umie, ale coraz bardziej się za to zabiera i posadzona siedzi bezproblemowo) spacerówka jest głównie w użyciu półleżącym bądź leżącym na płasko. Siedzenia stricte jeszcze córeczka nie praktykuje, o kręgosłup dba i planuje nie wdawać się w wiecznie zgarbioną mamę (tak się łudzę, przynajmniej).

Cóż... Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia (spacerówka w sensie, nie mama, bo mama, wiadomo, była). Pierwsze spostrzeżenie - maaaaała jest! Wydawało mi się że w gondoli dzidziuś ma zwyczajnie więcej miejsca. Ale podkreślam, wydawało mi się, bo teraz wcale mi się nie wydaje żeby jej było wybitnie ciasno. Poza tym wydawała mi się fajna przewiewna na lato aż do momentu kiedy Olga uświadomiła mi, że zwyczajnie brakuje mi jeszcze paska materiału między budą a siedzeniem (upsi daisy, został w piwnicy). Jeszcze poza tym buda wydawała mi się nieco krzywa... Wróć, nie wydawała mi się, jest lekko krzywa, ale tak się przyzwyczaiłam, że już tego nie zauważam. Zalet wózek ma też co nie miara - łatwo się składa, możliwość montażu przodem i tyłem, no i wizualnie mimo wszystko całkiem jest fajny (choć podoba mi się chyba mniej iż gondola, za to po tuningu z Lela Blanc zyskuje, nie ma to tamto). Ale jako że łatwiej się czyta listy oto moja bardzo subiektywna lista wad i zalet bebetkowej spacerówki. Enjoy!

Na tak:


- materiał zewnętrzny - niebrudzący się, plamołatwo-schodzący i z dodatkowym filtrem SPF 50 wmontowanym w budę
- ogromna buda świetnie chroniąca przed słońcem (żadne parasolki i inne ustrojstwa nie są już potrzebne). To zdecydowanie zaleta nad zaletami, uwielbiam ją!
- wywietrznik z tyłu budy na ciepłe, choć raczej nie bardzo słoneczne dni
- łatwość montażu
- możliwość montażu siedziska przodem do mamy i przodem do świata
- składany podnóżek (który nam póki co przydaje się przy przewożeniu w samochodzie i przechowywaniu wózka w pomieszczeniu gospodarczym w domu, a pomieszczenie to rozmiarami nie grzeszy i dzięki składanemu podnóżkowi po prostu się tam mieści)
- kilka opcji ustawienia oparcia - w pozycji leżącej na płasko, półleżącej, bardziej siedzącej i zupełnie siedzącej, i to jedną ręką
- akcesoria do wózka - w tym torba, śpiworek do przykrycia nóg, ochraniacze na pasy i wkładka do wózka (do której mam jednak zastrzeżenia, ale o tym zaraz), ochraniacz na kawę, moskitiera i folia przeciwdeszczowa - w cenie wózka*
- wielkie, wygodne pompowane koła*
- pojemny i zamykany koszyk na zakupy*
- możliwość wyboru koloru stelażu (biały, srebrny, czarny)*

*poza wkładką do wózka, śpiworkiem i ochraniaczami na pasy, wszystkie punkty oznaczone gwiazdką można odnieść też do gondoli


Na nie:

 

- materiał wewnętrzny - no jest wkładka do wózka, owszem, ale jest wykonana z tego samego materiału co reszta wózka. Czyli sztucznego, świetnego na materiał zewnętrzny, ale na coś, co ma dotykać dziecka bezpośrednio jednak nie bardzo. Niezbyt pupo-przyjaźnie, zwłaszcza latem. Ja problem rozwiązałam osobną wkładką do wózka, więc to nie jest jakiś giga problem, ale jednak szału nie ma
- buda jest lekko krzywa. No jest. I to nie tylko moja, więc chyba te wózki po prostu tak mają.
- rozmiar. Jeśli chodzi o stelaż to jest to wielka kolubryna i ciężko ją zmieścić do samochodu, zwłaszcza trzydrzwiowego z małym bagażnikiem (a taki mam). Rozumiem jednak że coś za coś, wielkie koła to wielkie gabaryty, no. Ale część z oparciem siedziska samego w sobie wydaje się przymaława, zwłaszcza w zestawieniu z tak okrągłym dzieckiem jak moje
- pasy bezpieczeństwa - wyglądają na dziadowsko wykonane i wcale nie do końca bezpieczne, ot co
- wajcha do zmieniania pozycji oparcia jest łatwa w obsłudze, ale niestety lubi się czasem zacinać
- przypięte pasami czy nie, na wkładce czy nie - dziecko się lubi zsuwać, co nie jest ani fajne ani bezpieczne


Czy polecam?

 

 Wstępnie polecam. Na zimę, myślę, te koła będą idealne. Zdecydowanie lepsze niż małej parasolki, która mi się marzy, ale myślę że może mi się jeszcze marzyć do wiosny. Bebetkę lubię, nasze bebetkowe flamingi uwielbiam, Mill już AŻ TAK się wózkowo nie buntuje, choć Tula w pogotowiu zawsze być musi i basta.

* * *

Inne wózkowe wpisy:


Pierwsze wrażenia:W32 Bryka czyli dotarł wózek! 
Pierwszy spacer: M1 Spacerówka vol. 2 
Użytkowniczki Bebetto łączmy się: M2 Klub Bebetto, piknik, facet z brodą i inne cuda-wianki
Recenzja gondoli: M3 Bebetto Luca - recenzja wstępna
Tuning spacerówki: M5 Spacerówka: tuning z Lela Blanc

A Wy? Jakie macie doświadczenia z Waszymi wózkami? Polecacie coś? Odradzacie?

Pozdrowionka,
z&m

 Jeszcze letnio... Ciepło-wrześniowy spacer z cioteczką A.

 A tu już całkiem jesienny spacer z cioteczką O. I całkiem inny niemowlak (Pola), ale za to też w spacerówce Bebetto Luca

 Joł joł, jesienny smuteczek! (ten sam spacer, tylko niemowlak bardziej znajomy)

 Wózek przed tuningiem, w pełni lata, za to bez budy

 Pierwsze przymiarki spacerówkowe Mill

I na koniec - funkiel nówka, nieśmigany (widzicie tą folię na rączce? no widzicie?)

Wednesday 8 October 2014

M7 Hardcore, mamy hardcore

Miałam cudowne dziecko.

To znaczy wróć, dalej mam cudowne dziecko. Tylko że miałam cudowne i bezproblemowe dziecko.

No i skończyło się rumakowanie.

1. Kiedy Mill się odsmoczkowała (w szoku właśnie zauważyłam że nie napisałam nawet o tym posta!) w okolicach 3/4 miesiąca (jakoś tuż po powrocie z Anglii) to nawet się cieszyłam - skoro nie chce smoczka nie będę jej zmuszać, kasa niewydana na smoczki zostanie w kieszeni, a abstrahując od tego jakże błahego argumentu - nie będę jej musiała oduczać, z czym wiele mam ma problem. Tylko oczywiście nie pomyślałam o dalszych konsekwencjach braku smoczka. Podobnie kiedy nie było Towarzysza Męża - Mill była ciągle ze mną więc rzadko kiedy jadła z butelki. Ze dwa razy się zdarzyło, plus minus. Ale jadła i problemu nie było. Później wakacje jedne, drugie, dom - i ciągle z nią byłam, ciągle karmiłam ją piersią i jakoś się butelkowo nie składało. Jako że wczoraj wróciłam do pracy (na trochę tylko no, dwa dni w tygodniu, kilka godzin dziennie) - problem jest. Mill nie chce pić z butelki. Do tej pory piła z każdej, bez narzekania. Medela Calma, Medela niecalma (w sensie taki zwykły smoczek nakręcany na medelę), NUK, Philips Avent - wszystko bez krzywienia się, oporów i czegokolwiek w tym guście. Ot, alternatywa dla piersi, jeden kit. Od wczoraj wszystkie wyżej wymienione butelki poszły w ruch i żadna nie była ok. Wręcz przeciwnie, wszystkie były niehalo. Nie opiszę problemu ze szczegółami bo mnie przy tym nie było wszak byłam w pracy (koooocham pracę, ale zdecydowanie kochałabym ją jeszcze bardziej gdybym wiedziała że moje dziecko je i nie ryczy). W każdym razie butelka nie, niekapek nie, kubeczek nie, łyżeczka od biedy, ale też w ograniczonej ilości. Seriooo? Dziecko, co jest?

2. Idzie drugi ząb (klasycznie, lewa jedynka). Z przodu wystaje tak bardzo jak pierwszy i widać jego linię pod powierzchnią dziąseł. Czy muszę się rozpisywać o ząbkującym dziecku (tak, pytanie retoryczne to jest)?

3. Układ pokarmowy przechodzi jakąś ultradrastyczną metamorfozę - ulewanie ograniczone zostało do 2-1 a czasem nawet 0 dziennie. Ta zmiana akurat nastąpiła stopniowo, ale na dzień dzisiejszy, poza okazjonalnym spektakularnym rzygiem, wygląda to naprawdę przyzwoicie. Od wczoraj, zdecydowanie mniej stopniowej przemianie, uległa też zawartość pieluchy - zamiast 10 kup dziennie (sama nie wierzę że piszę o kupkach - a tak się zarzekałam! i tak, o zupkach - o zgrozo - też będzie) mamy jedną (to jest, Mill ma) ale za to konkretną i w kolorze zupki z danego dnia (a nie mówiłam że będzie o zupkach? bo tak, oprócz BLWowych kawałków zupki Mill też dostaje. Trochę ja ją karmię a trochę karmi się sama. O jedzeniu będzie jeszcze osobny post). Plus - pupa w końcu wygląda przyzwoicie (jak na pupę Mill) - zaryzykowałabym nawet stwierdzenie że w życiu lepiej nie wyglądała. Ale może jej marudność popołudniowa też ma z tym coś wspólnego?

4. Mało, Skubana, śpi. Chodzi spać koło 9-10 a nieraz od 6-7 jest już na nogach (gdzie jest moje śpiące do 9-10 dziecko, ja się pytam?). W dzień śpi dwa-trzy razy... Po 20 minut. I to wszystko. Ostatnio trochę dłużej z naciskiem na trochę. Moim zdaniem i tak stanowczo za mało jak na takiego malucha.

5. No i mamamammamamammamamamamam czyli ja. Nie mówi tego jeszcze, ale widzę, że myśli. Wiem, że chce być ze mną i sama się linczuję (także tego, bardzo Was proszę, ograniczcie hejt bo i tak nie nie przebijecie) że egositycznie zdeydowałam się na troszkę iść do pracy, choć wcale desperacko nie musiałam. Finansowo to jest, nie musiałam, ale chciałam bardzo. Dlaczego pisałam już w moim poprzednim poście. Nie sądziłam wtedy jednak, że ona będzie aż tak głęboko nieszczęśliwa z tego powodu. W końcu na początku maja, kiedy Mill miała ledwo ponad miesiąc, też wróciłam na jeden dzień (jedno popołudnie, właściwie) i nie było problemów. To czemu teraz, u diaska, są?

Padam na dziób.
Towarzysz Mąż pada na dziób.
Matka Polka pada na dziób.
Matka Matki Polki (czyli moja babcia a Milly pra) para na dziób.
Wszyscy padamy na dziób.

Poza Mill, która po moim powrocie zdecydowanie się uspokoiła i w najlepsze pokarmieniowo wcina swoją stopę.

A jak u Was? Nastąpił taki mega kryzys czy jeszcze nie?
I jeśli macie jakiś pomysł na to co mogę zrobić z tym niejedzeniem z butelki - też chętnie przyjmę!

Ściskam (mimo padnięcia na dziób)
z.-


Sunday 5 October 2014

M7 Zmiany, syndrom wicia gniazda i blogowy przestój in spe

Zakręcenie u nas. Dużo się dzieje, a doba nie chce być dłuższa. Pomysły na posty są, niestety głównie na posty pracochłonne, do których muszę usiąść na dłużej, a tego 'dłużej' ostatnio jak na lekarstwo.

Ząbkujące dziecko to absolutny priorytet. Ciągle jest dzielna, ciągle się uśmiecha, ale często to uśmiech przez łzy. Dentinox pomaga doraźnie, ale za często nie można go stosować. Zamiast tego przytulamy, nosimy, Tulujemy, głaszczemy z jeszcze większą dawką czułości niż zwykle. Poza tym wychodzimy, bo pogoda tak piękna, że szkoda z niej  nie korzystać. Spotykamy się z ludźmi, spotykamy się ze sobą, używamy, póki możemy, bo od jutra (a właściwie od pojutrza) brutalny powrót do rzeczywistości - czyli wracamy do pracy. Tak, oboje.

Ja tylko na część etatu, bo ciągle jestem na urlopie macierzyńskim, i na cały etat absolutnie się nie piszę, ale trochę tęsknię za pracą. I tak, zastanawiałam się bardzo czy to nie robi ze mnie wyrodnej matki. Uwielbiam bycie mamą i rozumiem dziewczyny które się realizują totalnie będąc z dziećmi non-stop... Ale ja tak chyba nie mam do końca. Brakuje mi trochę siebie jako nie-mamy i skoro mogę poświęcić na nią dwa popołudnia w tygodniu, z czego jedno popołudnie Mill będzie z Towarzyszem Mężem a drugie z Matką Polką - to tak zamierzam zrobić. Tydzień ma 168 godzin, mnie nie będzie, od drzwi do drzwi, jakieś 10, góra 11. Myślę że to nie za duży kawałek czasu dla siebie i że Mill zniesie to dobrze. Ba, kiedyś, i to wcale nie tak dawno kiedyś, urlop macierzyński (tia, rodzicielski się nazywa że niby, ale jeszcze żadnego ojca który z niego skorzystał w wymiarze dłuższym niż 2 tygodnie nie spotkałam. Towarzysz Mąż pewnie by skorzystał gdyby mógł ale w naszym zawodzie o umowie o pracę w której przysługują takie luksusy nikt jeszcze nie słyszał) trwał 6 miesięcy i kobiety wracały do pracy, i to na 8 godzin dziennie, i nikt się temu wybitnie nie dziwił. Nie wiem skąd to moje poczucie więc, że zostanę odebrana jako samolubna i wyrodna kobieta, która chce robić coś poza podziwianiem postępów własnego dziecka, skoro tego czasu mi nikt nie zwróci, skoro a nóż postawi pierwszy krok kiedy ja akurat, jak na złość, będę w pracy, skoro tylko raz w życiu jest taka malutka... Ja te wszystkie argumenty rozumiem - i tak, mam nadzieję że pierwszy krok kiedy będę w pracy nie nastąpi - ale nie chcę wkręcić się w spiralę poczucia winy tylko dlatego że czuję, być może samolubną, potrzebę bycia chwilę poza ramami zębów, kup, ciuszków w rozmiarze 74 i zachwytów nad obrotami i jedzeniem stóp (choć to tematy mi bliskie i zachwycać się zachwycam). Wszak szczęśliwa i spełniona mama to szczęśliwe dziecko. Szczerze w to wierzę i myślę że matka frustratka która bez absolutnego przekonania zostaje z dzieckiem przez 168 godzin w tygodniu bez choćby kawałka odskoczni, której czuje że potrzebuje (bo rodzicielstwo bliskości rodzicielstwem bliskości, ale niektórzy żeby być blisko muszą po prostu przez chwilę pobyć daleko) to niekoniecznie lepsza matka, tylko dlatego, że jest z dzieckiem totalne 24/7.

W dodatku postanowiłam machnąć kurs nauczycielski zwany Deltą, stwierdziwszy że nigdy nie będzie lepszego czasu na to, a chciałam to zrobić od lat, a jednak wiecznie przekładałam, bo wiecznie coś stało na przeszkodzie... Wymaga to ode mnie pojechania do Warszawy na sobotę i niedzielę, razy trzy, do grudnia (razy cztery, ale raz nie jadę, bo jedziemy z Mill do Angielskiej Teściowej). To już większy wyczyn ale jakoś z Towarzyszem Mężem ogarniemy, myślę. Tyle mam w końcu, kurczę, pracuje, studiuje, i daje radę. To co, ja nie dam, ja?

Przygotowania do nowego roku szkolnego wrą. Przy całym totalnym oddaniu Mill ja dostałam jakiegoś dziwnego syndromu wicia gniazda (czy on nie powinien był nastąpić pod koniec ciąży?) i wywalam na potęgę (proszę, niech któraś z Was napisze że też macie przyprawy ważne do 2011? Yyy... Ja już nie mam, to znaczy) i sprzątam i szaleję co najmniej jakby mi zaraz jakaś perfekcyjna z białą rękawiczką miała wpaść... Choć moja teoria głosi że jak będzie wszystko na tip-top totalny spokojnie będę mogła zajmować się Mill, planować lekcje, książki zakuwać i ogarniać tylko rzeczy wymagające ogarnięcia na bieżąco... Energia w każdym razie jest!

No ale, jak już zauważyłam we wstępie, doba nie chce być dłuższa i coś będzie musiało ucierpieć, no nie ma rady, no. I coś tak czuję, że, niestety, padnie na blog. I nie mówię, że znikniemy kompletnie, albo że zawieszamy działalność do grudnia, aż tak to nie. Ale posty zamiast codziennie albo co drugi dzień będą się pojawiać trochę rzadziej (tak raz na 3-4 dni, myślę). No czas nie jest z gumy niestety, rozumiecie, prawda? Prawda?

A u Was jak tam? Też jakieś nowe jesienne wyzwania?

Ściskamy,
z&m

PS. A tu zdjęciowe korzystanie z pogody, wizyty naszego przyjaciela z Berlina i kolejki linowej zwanej Elką w naszym wszystkomającym parku chorzowskim. No bo jak tu nie korzystać, no jak?