Tuesday 30 September 2014

M7 Kocyk jesienno zimowy z Lela Blanc

Wspominałam już o nim w podsumowaniu zakupowym parę dni temu, ale jest na tyle fantastyczny że po prostu musiał się doczekać osobnej recenzji.

Nasze wózkowe flamingi spisują się świetnie więc w ogromie kocyków dostępnych na rynku przemówił do mnie właśnie ten. Zresztą, o wszystkich naszych kocykach też mogę kiedyś napisać, czemu nie, wszak mamy swoje ulubione. A ten jest inny. I różni się nie tylko kolorem (bo jak lubię róż, tak ilość różowych kocyków które jestem w stanie mieszkaniowo ogarnąć wymykała się spod kontroli i kompletnie nie pasowała mi do wnętrz, co dla mnie niepoprawnej estetki było jednak jakimś tam mankamentem) ale przede wszystkim jest GRUBY. I nie pomyślcie że to zwykły taki grubas dwustronny materiałowo-minkowy, bo tych jest bardzo dużo na rynku. To jest kocyk który równie dobrze może działać jak kołderka, wszak w środku ma antyalergiczne wypełnienie i jest naprawdę przytulny. Odkąd go mamy w domu w sezonie jesienno-zimowym (który, trochę niestety, uważam za rozpoczęty) praktycznie nie używamy innych (chyba że jest w praniu, co jest kolejną zaletą, wszak można go bezproblemowo prać i schnie o dziwo wcale nie dłużej niż reszta prania) i lata z nami wszędzie - do zabaw na macie kiedy nagle robi się chłodniej, do drzemek na kanapie kiedy rodzice bezczelnie oglądają serial albo czytają no i do spania właściwego też.

Jestem w nim totalnie zakochana. Uwielbiam to jak pięknie jest odszyty, uwielbiam że z jednej strony ma minky (i niby minky jest wszędzie i się nudzi, ale minkowym kocykom wybaczam, myślę że jak najbardziej mają rację bytu i ciągle mi się podobają!) a z drugiej satynę bawełnianą, w dodatku wyprodukowaną w Polsce.

Poza tym - choć to oczywiście odczucie bardzo subiektywne - uwielbiam jego kolory. Świetnie mi się komponują z mieszkaniem, poza tym są ciepłe, takie właśnie długo-jesienno-zimowo-wieczorne. I zupełnie niedziecięce. Towarzysz Mąż mówi na nasz kocyk per 'German flag blanket' ale ja tam pomarańczu ani granatu we fladze niemieckiej nie widzę. Widzę za to naprawdę fajną odskocznię od wszystkich dziewczyńskich pasteli, które są w porzo i pasują dzieciom, ale trochę soczystych i ciemnych barw skontrastowanych z niemowlakiem jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Mnie podoba się bardzo.

Dodatkowym plusem (choć chyba tylko dla takich designowych świrów jak ja) jest fakt, że wzór (o jakże wymownej nazwie 'Pasuje mi!') jest zaprojektowany przez słynną ilustratorkę książek dla dzieci (i malarkę) Elżbietę Wasiuczyńską z ilustracjami której pluszowe książeczki upatrzone u Ruby Soho (tu) muszę koniecznie nabyć dla Mill bo absolutnie mnie urzekają.

I tak zachwytów nie było by końca. Jedynym mankamentem jest cena (164PLN), ale, jak za wszystkie rzeczy dobrej jakości, myślę że warto ją wydać. Mamy jeden świetny koc, a nie trzy zmechacone po kilku praniach (a takie też mam, niestety, bo ze wstydem przyznaję że zanim Mill się urodziła szłam w ilość bardziej niż w jakość, a efekt jest taki, że kompletnie nie mam do tych rzeczy sentymentu, obywam się świetnie bez nich i zdecydowanie nie używam tak chętnie jak tych, które są naprawdę piękne i naprawdę dobrej jakości, ale człowiek uczy się na błędach).

I zdaję sobie sprawę że wzór koca jest kontrowersyjny, że niektórym może się wydać ponury albo zupełnie niedziecięcy, a przecież dziecko go używa i ja matko-niepolsko kieruję się gustem swoim zamiast dziecku dogadzać... I ja to rozumiem. W ofercie swojej Lela Blanc ma też zdecydowanie bardziej dziecięce wzory, w tym, również uwielbiane przeze mnie koty Wasiuczyńskiej czy inne pieski, kotki i muffinki. Co kto lubi, o to w tym chodzi. Ja lubię ciepłe, ciemne kolory jesienią i zimą, no i zdeycydowanie uważam że póki mogę się obejść bez Hello Kitty, Peppy (nie, żebym miała coś do Peppy!) czy innego Monster High to się obchodzę i tym cieszę, bo fascynacja wyżej wymienionymi i innymi bohaterami na pewno jeszcze przyjdzie i na pewno będę musiała jej ulec... A póki nie muszę - dogadzam sobie - i córeczce przy okazji, a jak!

Polecamy, bo jak tu nie polecać! Nasz koc - tylko że z minky-granatem zamiast mango, bo te manga zdaje się wyszły - znajdziecie tu, a wszystkie inne na stronie Lela Blanc.

A Wy jak? Macie już przytulne kocyki/kołderki/śpiworki na jesień i zimę?

z&m








Monday 29 September 2014

M6 Pół roku

Mogłabym napisać, że szybko minęło. Mogłabym się rozpisać o tym, co dziecko sześciomiesięczne uśrednione potrafi, i co z tego umie Mill, a czego nie. Albo o tym, jak moje życie stało się inne - i lepsze - dzięki dziecku.

Mogłabym, ale nie napiszę, nie dziś. Dziś idę dać córeczce dodatkową porcję półurodzinowej czułości.

Hormony szaleją, a ja bardzo się wzruszam.

Och, jak ja Cię kocham córeczko!

z.-


Sunday 28 September 2014

M6 Jak się ma mama?

Dawno, dawno temu...


Pół roku temu byłam na porodówce i cieszyłam się moją jednodniową córeczką (to znaczy - zdaje się. Oficjalne pół roku ma Mill jutro - 29 września, ale jako że urodziła się w sobotę to poniekąd też wczoraj. Nie? Jak to się liczy?) marząc o tym, żeby zjeść czekoladę, z którą wcześniej przydybała mnie położna i dostał mi się niezły ochrzan. Cała w strachu o dobro Mill czekoladę na tamten moment porzuciłam, byłam obolała, nie mogłam siedzieć (tylko leżenie albo stanie wchodziło w grę) i nagle cała uwaga z mojego brzucha przeniosła się na zewnątrz.

Ale stało się, zostałam mamą. A tu nagle moje dziecko ma pół roku. Tożto szok!

Co się zmieniło?


Niektórzy twierdzą, że kiedy ma się dzieci, zmienia się wszystko. Cóż - ja nie. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie zmienia się nic, ale też nie przesadzałabym z tym, jak to świat staje na głowie i nic poza dzieckiem się nie liczy. Nie mogę też stwierdzić, że moje życie sprzed Mill było puste i dopiero ona nadała mu sensu. Albo że mi się priorytety powywracały kompletnie. Nic z tych rzeczy. Moje życie przed Milly było ciekawe, fajne, pełne i bynajmniej nie nudne. Dziecko świetnie je dopełniło, ale kompletnie nie przewartościowało - rodzina zawsze była mega ważna i świat nagle nie wywrócił się do góry nogami. Praca też była ważna, bo jest z tych, do których się chodzi również dlatego że się lubi, a nie tylko dlatego, że się musi. I... dalej jest ważna. Cieszę się, że jeszcze pół roku mogę zostać z Mill, ale jeden dzień w tygodniu mogę poświęcić na pracę, która daje mi ogromną satysfakcję. Czemu nie? I jasne, mam mniej czasu na czytanie, na blogowanie, na ogarnianie mieszkania i leżenie przed telewizorem oglądając seriale odcinek za odcinkiem. Cóż, bywa. Nie ma masakry w stylu 'nie mogę nawet wyjść pod prysznic, nie wiem jak wygląda tusz do rzęs i nie pamiętam kiedy ostatni raz zasnęłam po 20:00'. Choć fakt, w kinie od pół roku nie byłam, peszek.

Samopoczucie


Ogólnie czuję się super. Rola mamy przyszła mi bardzo naturalnie i, poza pupnymi problemami z którymi borykamy się od urodzenia Mill, raczej bezstresowo i bezproblemowo. Nie spinam się przesadnie, nie wpadam w panikę kiedy córeczka postanowi zjeść gryzak który spadł na podłogę a ja tego nie zauważyłam, ale też nie wciskam jej takowego na siłę. Jestem mamą, ale nie tylko mamą, i bycie mamą nie jest jedynym wyznacznikiem mnie jako człowieka. Tak, moje dziecko jest dla mnie niezwykle ważne, nawet zaryzykowałabym stwierdzenie że najważniejsze, i tak, targam ją wszędzie gdzie się da, ale ważne jest też wyjście na półgodzinną choćby kawę bezdziecięcą, kiedy wiem, że ona jest bezpieczna z tatą. Ważne są małe przyjemności, typu zrobione paznokcie, albo wygodne, ale nie 'domowe' ciuchy. Ważne jest znalezienie czasu dla mnie i Towarzysza Męża, który możemy spędzić bez Mill (to jest trudne. Wyjście na randkę bez Mill od jej porodu jeszcze nam się nie udało, ale mam nadzieję że niedługo. Póki co cieszy choćby wypita wspólnie herbata i obejrzenie odcinka 'The Americans' przytulając się na sofie kiedy Milly śpi), ważna jest aktywność fizyczna, którą co prawda z przerwami, ale jednak staram się wplatać jakoś w mój dzień.

Wygląd


Wagę sprzed ciąży miałam tydzień po porodzie. No, ale nie przytyłam też za dużo (8 kilo z groszami) więc nie miałam jakichś szalonych ilości kilogramów do zrzucania (i tutaj nadmienię zazdrosnym: a] cały pierwszy i trzeci trymestr ciąży wymiotowałam. To naprawdę nie jest fajne b] moja waga przedporodowa nie była jakoś wybitnie mała. BMI w normie, ale raczej tej środkowej, muffin top, te sprawy, no nie można mieć wszystkiego, no. Ja się czuję nieźle w moim ciele, tragedii nie ma i na pewno nie zamienię umiłowania do bezy na rozmiar 34 i totalnie nie zgadzam się z Kate Moss twierdzącą że 'nothing tastes as good as being skinny feels' ('Nic nie smakuje tak dobrze jak bycie szczupłą'), bo z marszu mogę wymienić mnóstwo takich rzeczy... ) a teraz, przy karmieniu piersią, mimo braku jakiejkolwiek diety, matki karmiącej czy innych wymysłów, waga w końcu, po pół roku, zaczęła jeszcze trochę spadać. Mam 4 kilo mniej niż przed ciążą i mimo niemałych ilości przeze mnie pochłanianych tendencja dalej spadkowa. Lubię to!

Poza tym znajduję czas na fryzjera co jakiś czas (odrosty, bleh), manicure i pedicure (tak w ramach tych drobnych przyjemności) i co rano ogarniam się jakoś ciuchowo. W sensie - nie spędzam dni w szlafroku, choć mogłabym. Maluję się znacznie mniej niż przed ciążą, zdarzają mi się bardzo często dni bez make-upu, ale nie uważam tego za koniec świata. Nie nie maluję się bo nie mam czasu tylko zwyczajnie, z lenistwa. Marzę o rozwiązaniu problemu moich pozatykanych nosowo porów kwasami, ale jako że przy karmieniu piersią nie ma takiej opcji to jeszcze trochę poczekam. Podobnie jak z noszeniem ukochanych sukienek - dużo takich nieprzyjaznych karmieniu piersią zalega wciąż w mojej szafie i czeka na lepsze czasy.

Apropos karmienia - laktacja się unormowała i piersi wróciły do jako-takiej normy. Czyli rozmiar stanika z miseczką z drugiej połowy alfabetu na szczęście trochę się zmniejszył.

Włosy pociążowo wypadały garściami, ale odkąd biorę Priorin (tabletki suplementowe firmy Bayer, tej od aspiryny, które można brać przy KP), o którym napiszę osobną notkę jak skończę opakowanie, jest zdecydowanie lepiej. Ciągle wypadają, ale wiadomo, na hormony nie ma rady i co ma wypaść to wypadnie. Trudno.

Poza tym o moich poporowdowych komplikacjach (ostrzeżenie dla znajomych, zwłaszcza facetów - sceny drastyczne, nie czytajcie tego! o nich tu) prawie nie pamiętam, ale w razie czego idę jeszcze od jutra na rehabilitację (tak, o tym też napiszę).

Ogólnie rzecz biorąc - ciąża nie zostawiła jakichś ogromnych śladów w moim wyglądzie. A jeśli już to in plus, nigdy nie czułam się ładniej.

Kryzysy


Ano, bywają. Czasem myślę, że nie mam wystarczająco dużo pomocy, że jestem z dzieckiem non-stop, że jestem otwartym całodobowo barem mlecznym i maszynką do zabawiania bez względu na porę dnia i nocy. W dodatku nie mogę na luzie napić się wina, wyjść na imprezę albo zaplanować taniego okazyjnego wyjazdu do Berlina na przykład, bo dziecka w autobusie przez 7h nie widzę, no! Bywa że Mill płacze, a ja nie wiem co jej jest, i nie wiem jak jej pomóc. Bywa, że czuję się jak wyrodna matka, kiedy ona po raz trzeci w ciągu godziny chce jeść, a ja się wkurzam, że znów muszę ją karmić. Albo o, kiedy ledwo przebiorę ją w świeże ciuchy i pieluchę a ona bach, kolejna kupa. Wtedy cierpliwie przebieram ją ponownie a ona znów... I wtedy trochę mniej cierpliwie bywa, czasem się wkurzę. czasem chcę napisać posta, przeczytać dwie strony w książce albo zrobić obiad. I zwykle nie mogę, bo córeczka wymaga zabawiania. Wtedy jest ciężko.

Poza tym nieustannie się martwię, czy on się dobrze rozwija, czy dobrze ją ubieram, odżywiam, czy wystarczająco stymuluję, czy nie nadstymuluję, czy ona ma wszystko czego jej potrzeba i czy nie ma za dużo, czy nie zrobi sobie krzywdy, kiedy zostawię ją na pięć minut, czy w ogóle mogę ją zostawić na pięć minut... Wiecie na pewno o co mi chodzi, jeśli macie dzieci.

Kryzysy na szczęście są chwilowe i mijają, kiedy tylko widzę ten ogromny uśmiech i totalnie bezinteresowną miłość, kiedy córeczka dostrzeże mnie kątem znad zabawek. Och, ależ ja ją kocham!

I jutro cały post półroczny jej nawet napiszę, a jak!

A Wy? Jak się macie poporodowo? Macie podobne odczucia do moich czy kompletnie odmienne?

Pozdrawiam,
z&m




Friday 26 September 2014

M6 Chciejlista wrześniowa

Pamiętacie mój post z chciejlistą sierpniową? Pomyślałam, że to będzie fajny cykl miesięczny i mimo że wrzesień się kończy bezczelnie i w tym miesiącu (i w przyszłym i w każdym następnym pewnie też) będę Wam pokazywać na co się zasadzam... Wszak fajne rzeczy z tego wychodzą. Za Waszą radą na przykład szczęśliwie olałam zakup przewijaka na łóżeczko - i całe szczęście - bo kompletnie by mi się nie przydał! Także ten... Podsumowanie listy sierpniowej i nowa wrześniowa - oto i one!

Chciajlista sierpniowa - co mamy?

 

Z całej listy nabyłam... nie tak znów dużo rzeczy. Największym i najważniejszym zakupem było krzesełko do karmienia Cosatto - dokładnie takie, jakie sobie wymarzyłam. Historię jego zdobycia i recenzję napiszę jak tylko trochę poużywamy, bo na razie stoi i ładnie wygląda, jako że Mill nie siedzi sama zbyt stabilnie jeszcze i zgodnie z zaleceniami producenta czekamy aż będzie żeby ją w tym krześle umiejscawiać. Za to już cieszy mnie jego widok i cieszę się, że się tak uparłam, bo żadne inne krzesełko nie spodobało mi się dotąd bardziej.

Krzesełko ma swój kącik w naszym mieszkaniu, ale kiedy będziemy go używać na całego podejrzewam że wyląduje przy stole.

Gościnne występy Poli. Wydaje się zadowolona.

Kolejnym udanym zakupem był zestaw do spacerówki z Lela Blanc (więcej o nim tu). Wciąż używamy, wciąż się zachwycamy, wciąż polecamy. Choć pomału nadchodzi czas na pożegnanie flamingów i przywitanie się z minky, wszak jesień przyszła, nie ma rady na to...

 Wersja wiosenno-letnia i jesienno-zimowa. Obie uwielbiam. Im niżej spadają temperatury tym bardziej mam ochotę odwrócić wszystko na stronę z minky żeby było Mill przytulniej. Jeszcze w niedzielę ma być 20'C, a potem... No potem to już naprawdę flamingowy odlot do ciepłych krajów (i tak, nazwijcie mnie ignorantem biologicznym, ale w tym momencie googlam czy flamingi w ogóle latają).

Zdobycze spoza chciejlisty

 

Parę rzeczy które od jakiegoś czasu za mną chodziły albo okazały się na gwałt potrzebne dla Mill też nam w tym miesiącu przybyło. Niektóre doczekały się już recenzji, niektóre dopiero czekają na swoją kolej (na dniach, na dniach!) I tak...

Mata Skip-hop + akcesoria: rewelacja! Więcej o nich tu.



Aspirator do noska Katarek, o nim z kolei tu.


Gruby kocyk jesienno-zimowy Lela Blanc z kolekcji Elżbiety Wasiuczyńskiej. Większa recenzja w przygotowaniu, ale już zdradzę że go jesienno-zimowo uwieeeeelbiam!



Gadżety z sierpniowej chciejlisty (do wglądu tu) które olałam:


1. Wózek Quinny - małe kółka w obliczu nadchodzącej zimy - no-no. Lubię spacerówkę Bebetto (o niej zresztą też będzie niebawem) i myślę że jej wielkie pompowane koła sprawdzą się w potencjalnym śniegu dużo lepiej niż małe kółeczka jakiejkolwiek 'parasolki'. Zakup odłożony co najmniej do wiosny.

2. Przewijak na łóżko - dziewczyny odradzające mi go w komentarzach - wielkie dzięki! Mill naprawdę jest już na tyle duża że mogę ją przewijać gdzie bądź (choć ciągle korzystamy z podkładów Seni, bo niespodziewany sik czy kup podczas przewijania to bardziej standard niż zaskoczenie).

3. Organizer na łóżeczko - fanaberia i świetnie obchodzę się bez niego. Przeorganizowałam szafkę nocną i spokojnie wystarcza. Jak już się Towarzysz Mąż ogarnie komputerowo i całkiem zlikwidujemy naszą stację do przewijania pokażę Wam naszą nową organizację. 

Chciejlista wrześniowa

 

1. Ochraniacz na łóżeczko


Z sierpnia na wrzesień przechodzi jeden zakup, którego nie dokonałam w sierpniu, bo się nie złożyło (wakacje, te sprawy) i nie był potrzebny na już i natychmiast - ochraniacz na szczebelki. Jak pisałam dopiero niedawno Mill się zaczęła rolować i jeszcze nie robi tego nieświadomie, ergo, nie obija się o szczebelki, ergo, nie jest to zakup natyczmiastowy, nie mniej jednak w październiku inwestycja w niego była by wskazana. Bardzo podoba mi się ochraniacz Olgi nabyty z zazzu.pl, ale muszę trochę ponarzekać i stwierdzić, że nic, ale to absolutnie nic na tej stronie nie ma, pustki jak za komuny, jeszcze tylko brakuje zakładki z octem. Tym samym chyba będę musiała się skusić na jakiś inny. Rozważam Lela Blancowy (no co ja poradzę, że mi się od nich wszystko podoba?!) ochraniacz w koty, który jest piękny, acz nieco przykrótki, a ja chyba bym chciała taki na całą długość łóżeczka, najlepiej w częściach, żeby można było nimi manipulować dowolnie. Ochraniacz z sierpniowego posta ciągle podoba mi się baaaaardzo, jednak po namyśle doszłam do wniosku że to szalona kwota do wydania na ochraniacz na szczebelki. Na allegro też są w porządku i lepsze cenowo, ale nie wiem jak z jakością. ma ktoś? Polecacie jakąś firmę/jakiś model? A może jeszcze co innego?

 
Lela Blanc. Zdjęcie stąd.
 
 Allegro no-name, ale w bardzo dobrej cenie. Aukcja do zobaczenia tu.


A może takie beżowe paski + koronki? Do wnętrz by mi pasowały, ale kompletnie nie znam tej firmy. Ktoś? Coś? Ochraniacz (i zdjęcie) ze sklepu Supro.pl

2. Rękawiczki

 

 Po tym jak na naszej wycieczce do Morskiego Oka Mill w ramach braku rękawiczek popylała w skarpetkach zamiast nich (potrzeba matką wynalazku) doszłam do wniosku że na jesień, kiedy jeszcze jest za ciepło na wielkie kombinezony które mają zabudowane ręce (w sensie - że rękawiczek nie trzeba) a za zimno na niemienie rękawiczek wcale (no bo umówmy się, paradowanie w skarpetkach na rekach, nawet dla niemowlęcia, to sytuacja mocno zastępcza). Nawet ze dwie pary jej kupię, niech ma! 

H&M, 14.99PLN

Lindex, 39,99PLN

3. Krem na zimę/wietrzną pogodę

 

Pora pomału zacząć się przerzucać z kremu z filtrem (ale jak to?! Przecież dopiero było lato!) na coś bardziej zimnoiwiatroodpornego. To znaczy nie zrozumcie mnie źle, filtr zostaje i oby nam posłużył jak najdłużej w jak najwięcej słonecznych dni, ale fakty są faktami, a one są następujące: 1) mamy jesień 2) po jesieni będzie zima 3) co z całym prawdopodobieństwem oznacza że słońca będzie coraz mniej 4) a wiatru i zimna coraz więcej.

Po zbadaniu sprawy, jak zawsze w przypadku zakupów kosmetycznych, u Sroki, zdecyduję się na krem z Rossmana, z mojej ulubionej jak dotąd serii Babydream (bije Mustelę na głowę, serio!)


zdjęcie z niemieckiej strony Rossmana, a polska cena to podobno ok. 15PLN


 4. Pieluszki wielorazowe


Zapierałam się. Myślałam że nie dam rady z praniem i żywiłam podziw dla wszystkich wielorazowo pieluchujących. Bałam się że się nie sprawdzi to i stracę mnóstwo pieniędzy, energii, a i tak będę używać pampersów. Ale przeczytawszy mnóstwo blogowych historii związanych z tematem myślę że teraz, kiedy Mill ma prawie pół roku,a ja nie stresuję się tak bardzo początkami macierzyństwa jak stresuje się każda znana mi świeżo upieczona mama, mogłabym spróbować. Zwłaszcza że pupa Mill, mimo używania najdroższych na rynku ponoć uberdelikatnych pampersów Premium Care, wciąż pozostawia wiele do życzenia (no nie ma ona pupci niemowlaczka, no nie ma). Może pieluchy wielorazowe okażą się odpowiedzią na pupowe problemy skórne? Jako że tonący brzytwy się chwyta chciałabym spróbować i ja, ale zdecydowanie dłuższy risercz muszę w temacie wykonać zanim podejmę jakiekolwiek próby zakupowe.
zdjęcie stąd

A Wy? Macie jakieś plany dziecięco-zakupowe na najbliższy sezon?

Ściskamy,
z&m

Thursday 25 September 2014

M6 Morskie Oko vol. 2

Czy Morskie Oko z niemowlakiem ma sens? Przecież to takie małe, i tak nie będzie pamiętać... No ale jak rodzice mają ochotę, to, szczerze mówiąc, nie widzę przeszkód. Spacery (bo w sumie to taki dłuuuugi spacer) są dobre dla niemowlaka wszak, prawda?

Dane Techniczne


Morskie Oko to największe jezioro w Tatrach, położone na wysokości 1395 m n.p.m.Woda ma zieloną barwę, a jezioro zamarza między listopadem a najem (średnio, bo wyjątki się zdarzają też). Tuż obok znajduje się jedno z najstarszych schronisk PTTK, które jest bazą wypadową do dalszych wycieczek, na przykład na Rysy. Naturalnie występują w Morskim Oku pstrągi, a samo jezioro przez dziennikarzy 'The Wall Street Journal' zostało uznane za jedno z 5 najpiękniejszych jezior ma świecie.*



Jak dojechać?


Zależy, czy dysponujemy samochodem, czy nie. Tak czy inaczej, dojeżdżamy do Polany Palenica, gdzie albo zostawiamy samochód (koszt parkingu całodniowego na chwilę obecną to 20PLN) albo wyskakujemy z busa który regularnie kursuje między Zakopanem a tymże parkingiem. Choć jak dla mnie opcja z busem znacznie bardziej logistyczne skomplikowana, wszak jeśli miałabym w ogóle rozważyć zabranie Mill do busa, musiałabym się upewnić że ma on trzypunktowe pasy i targałabym ze sobą fotelik, a co z nim później zrobić, nie wiem. Najwygodniej, jeśli dysponujemy samochodem, odżałowujemy dwie dychy, wszystkie graty mamy ze sobą, fotelik zostaje w samochodzie a my jazda!

Opłaty


Poza opłatą parkingową trzeba uiścić opłatę za wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Wynosi ona szalone 5 złotych dla osób dorosłych niebędących studentami bądź emerytami, bo dla tychże, podobnie jak dla dzieci powyżej lat 7 (!), pomniejszona jest o 50% czyli wychodzi na to że osoby dorosłe będące studentami lub emerytami tudzież dziećmi powyżej lat 7 zapłacą całe 2,50. Brzmi jak deal sezonu. Dla mnie 30 złotych (20 za parking i dycha za naszą dwójkę, jako że Mill ma zdecydowanie poniżej 7 lat i nie płaci) za cały dzień w otoczeniu cudowną przyrodą to naprawdę dobry interes.

Wózek czy nosidełko?


Wybór jest ciężki. Dla nas był na tyle ciężki że wzięliśmy i to i to i obie rzeczy nam się przydały. Fakty są takie - z Polany Palenica, gdzie zaczynamy naszą podróż, z jedną stronę jest pod górkę 9km. Z powrotem logicznie rzecz biorąc również 9km, ale z górki, więc liczy się mniej. Jakby nie patrzeć - 18 kilometrów, co jest całkiem sporo. Zależnie od wagi dziecka, ale może być nam ciężko. Z niemal ośmioma kilogramami Mill noszenie jej na brzuchu w Tuli (na plecach jeszcze nie możemy bo sama nie siedzi) wydaje się nie lada wyzwaniem i nim jest. Plusem samego nosidełka jest fakt, że możemy pójść drogą na skróty (patrz: droga na skróty) która dla wózków decydowanie się nie nadaje. Minusem jest to, że kiedy wysiądą nam plecy (mnie trochę wysiadły!) nie odłożymy dziecka do wózka żeby się trochę odciążyć. Więc coś za coś. U nas kombo Tula + wózek sprawdziło się super, a wózek, jak widać na załączonym obrazku, przydał się też do targania wszelkich chabozi. I do przewijania, jeśli dziecko w środku trasy przewinięcia wymaga już i natychmiast. Za to z wózkiem, gdyby komuś 18 kilometrów było mało i mia ochotę na wycieczkę dookoła jeziora, wycieczka taka nie jest możliwa i zostaje nosidełko (z nosidełkiem tudzież bez, w każdym razie bez wózka, zajmuje ponoć około 50 minut). Więc - w zależności co jest dla Was ważne - zdecydujcie sami.



Jak się ubrać? Jak ubrać dziecko?

 

Logicznie - zależnie od pory roku i pogody. Wiadomo że w środku lata nie wyskoczymy w wełnianej czapce (i błagam, dziecka też w nią nie przyodziewajmy!), a w zimie nie będziemy łazić w krótkim rękawku i szortach. Ale - jeśli mogę coś zasugerować z naszego doświadczenia - warstwy! Warstwy wielkim przyjacielem są, bo temperatura, ze względu na różnicę wzniesień (400m!), porę dnia (która, biorąc pod uwagę fakt że mamy do pokonania 18 km, na pewno się zmieni) i tendencje do zmian pogody w górach (sorry, taki mamy klimat) lubi się zmieniać. Nasz dzień w Morskim Oku i drodze do niego jest najlepszym przykładem. Zamiast wielkiego zimowego kombinezonu u Mill postawiliśmy na warstwy właśnie - body z długim rękawem (widok ośnieżonych szczytów, nawet przy pełnym słońcu, skutecznie nas zniechęcił przed krótkim), na to cienki bawełniany zapinany kaftanik z długim rękawem, na to wielka puchata futrzasta kurteczka. I śpiworek z wózka. W zapasie w torbie jeszcze dwie bluzy, cieńsza i grubsza, a także dodatkowy kocyk żeby można było manipulować stopniem ciepła (bo ja mam obsesję na punkcie nieprzegrzewania, jakby ktoś nie wiedział jeszcze). I wierzcie albo nie - wszystko się przydało! Jako że rano, kiedy wyruszaliśmy, było na tyle zimno że sami byliśmy w kurtkach, i Mill została zapatulona jak się patrzy włącznie z czapeczką i kapturem, skarpetkami na rękach w ramach niedysponowania rękawiczkami i skarpetami na rajtuzach (i z zapasem jeszcze jednych w przypadku zmiany wózka na tulę). Bo tak, rajtuzy miała i na to gacie, a w torbie jeszcze getry na wypadek konieczności dołożenia jeszcze jednej warstwy. Kiedy my ściągaliśmy kurtki, bo temperatura zmieniła się w zdecydowanie bardziej letnią, ściągaliśmy i warstwy z Mill, pamiętając o tym, że ona, w przeciwieństwie do nas się nie rusza, więc zawsze zostawialiśmy jej jedną warstwę więcej niż nasza. I nawet taki ortodoks nieczapkowy (o aferze z czapką z zamierzchłych czasów tu) jak ja uznał, że czapka jednak musi być i kropka. Raczej cieńsza i bawełniana (w zapasie grubsza, ale w ramach wielkiego puchatego kaptura z kurtki udało się ją pominąć), ale jednak. Tak więc warstwy, warstwy, warstwy, taka moja rada. A, i warto też pamiętać o kremie przeciwsłonecznym/na każdą pogodę - mnie się wyjątkowo udało nie zapomnieć i nie przesadzić ze słońcem i mrozem. Nie zrobiłam więc dodatkowego kuku ani sobie, ani dziecku, ani nawet Towarzyszu Mężowi. Uff.



Droga na skróty


Czas dojścia do Morskiego Oka podany na parkingu (bo taka moda, dziwna, że odległość podawana jest w czasie a nie w kilometrach, na przykład) to 2h 20. Plus minus się zgadza, ale raczej dla wolnego tempa i z przystankami na zdjęcia po drodze (patrz: Po drodze). idziemy sobie, kontemplujemy przyrodę, mijamy kolejne drewniane tablice z nazwami stacji (jest ich 7, z czego ostatnia na schronisku PTTK koło samego jeziora) i nagle widzimy strzałkę z czerwonym oznaczeniem szlaku, którym ciągle idziemy, prowadzącą w prawo na wyłożone kamieniami schodki informującą o tym że do celu jeszcze 1,10h. Tak schodki, kamienne. Szybko tylko nadmienię że 1,10h to wydaje się dużo i wizja taszczenia wózka przez kamienne schodki jest nie do końca fajną wizją. Tabliczki informującej o tym, że możemy kontynuować na wprost asfaltem i dojść dokładnie do tego samego miejsca brak. Ale naprawdę i na pewno dojdziemy, a wykmninił to Towarzysz Mąż doszedłszy do jakże logicznego wniosku że konie (patrz: Konie) na pewno tamtędy nie idą (jadą?). Tak więc jeśli mamy wózek olewamy nakaz skrętu i śmiało walimy przed siebie. Nie jest jakoś bardzo dłużej, za to mamy gwarancję asfaltu pod sam cel. Jeśli mamy nosidełko możemy zdecydować się na schody. 

Po drodze


Po drodze mijamy: a) nieczynną informację turystyczną b) zaplecze toi-toiów (udało mi się nie skorzystać, więc nie wiem jak ze standardem czystości, ale nie śmierdzą na odległość) co mniej więcej 20-30 min marszu c) słynne Wodogrzmoty Mickiewicza d) schronisko po prawej stronie, z którego jest już bardzo niedaleko do celu (jakieś 15-10 minut max). Jest też kilka ławeczek, stolików i tak zwanym 'miejsc postojowych' jednak bez zaplecza gastronomicznego. Przy Wodogrzmotach warto się zatrzymac na zdjęcia, podobnie jak przy wielu polanach (drewniane tablice objaśniające gdzie jesteśmy i dlaczego też są) i miejscach z zapierającymi dech w piersiach widokami, które przekonały nawet mnie, że Tatry absolutnie w niczym nie ustępują moim ukochanym narciarsko Alpom.





 Jedzenie

 

W razie nagłego ataku apetytu warto mieć coś ze sobą, bo schronisko dopiero pod jeziorem, albo tuż przed (jakieś 15-20 min), w każdym razie w górnych partiach wycieczkowych. Jako że Mill ciągle karmiona jest piersią problem jedzenia dla niej odpadł, ale myślę że wszędzie podgrzeją co trzeba dla dziecka, tylko to co trzeba musimy ze sobą mieć. Menu skromne, typowe dania barowe i fast foody. Czterech liter nie urywa, ceny umiarkowane biorąc pod uwagę lokalizację (przykładowo: zapiekanka XXL: 6,50PLN, kebab po góralsku 16PLN, zestaw: kurczak + frytki + surówki 24 PLN, naleśniki z serem 14PLN, herbata z sokiem 5PLN, piwo małe 6PLN, duże 8PLN), ale dla spragnionych i wygłodniałych coś się znajdzie.

Konie


Jeśli mierzymy siły na zamiary i wiemy, że nie damy rady (albo nasze dziecko!) przejść 18 kilometrów, możemy zdecydować się na podróż zaprzęgiem konnym - latem na kółkach, zimą na saniach. Jeśli chcemy zdecydować się na taką podróż w jedną stronę logiczna będzie strona 'tam' (pod górkę!) - ale osobiście odradzam. Po koszmarnej historii minionego lata i kilku kolejnych (do poczytania tu na przykład) o tym jak ciężko te konie pracują i nieraz tego nie wytrzymują jestem absolutnym przeciwnikiem dokładania się do tego biznesu, sorry Gregory. I mimo tego, że po całym dniu i 18 kilometrach obudziłam się z zakwasami (i że ja jestem niby fit, dobre sobie!) nie zdecydowałabym inaczej absolutnie. Wolałabym w ogóle nie iść, i tak będę nawoływać, żebyście robili i Wy, ale to oczywiście nie moja decyzja.


Warto?

 

Warto! Warto! Mimo tego że trasa jest ruchliwa niczym autostrada nad morze w sezonie i ciszy ogłuszającej nie uświadczymy, przyroda ciągle zachwyca. Dziecko większą część trasy przesypia (Mill przespała i większość z mijanych przez nas wózkowych dzieci też spała, więc śmiem wysunąć jakże śmiałą hipotezę że i Wasze maleństwo w obliczu świeżego powietrza padnie jak przysłowiowa kawka) a kiedy nie śpi - to ma mnóstwo nowych bodźców do odkrywania. A dla rodziców, obok kontemplacji bezsprzecznie bajecznej przyrody, taki dzień to świetna okazja żeby nadrobić wszelkie odkładane rozmowy i na nowo trochę pocieszyć się towarzystwem nawzajemnym.

Epilog


Mamy się wszyscy dobrze. Nikt się nie rozchorował. Ucierpiała (nieznacznie!) dwójka dorosłych (Towarzysz Mąż i ja) - bo dorobiliśmy się zakwasów (i pomyśleć że jeszcze dwa lata temu taki i dłuższe, czasem dwa razy dłuższe, dystanse, pokonywaliśmy codziennie przez 42 dni żeby dotrzeć z Sevilli do Santiago - gdzie nasza forma, ja się pytam?) i zero dzieci, wszak Mill uśmiechnięta i zadowolona powycieczkowo. Słowem, polecamy.

*wszelkie te jakże interesujące fakty pochodzą z wikipedii, gdzie w razie chęci możecie doczytać więcej

Wednesday 24 September 2014

M6 Morskie Oko vol. 1

Czemu vol. 1? Ano, jak można się domyślić, bo będzie vol. 2. Vol. 2 będzie tekstowy, będzie traktował o wyprawie z niemowlakiem do Morskiego Oka, czego się spodziewać, gdzie (nie) skęcać, jak się ubrać i takie tam, poradnikowe sprawy z perspektywy kogoś, kto taką wyprawę z niemowlęciem zaliczył. Ano, bo tak się złożyło, że z Towarzyszem Mężem, Mill,i milionem bagaży, w drugi dzień jesieni, z pierwszym w tym sezonie śniegiem, ale za to w pełnym słońcu i z bezchmurnym niebem taką wyprawę a i owszem zaliczyliśmy. Więc jeśli temat Was interesuje to więcej dla czytaczy do poczytania jutro, a dziś, w części pierwszej, zostawiam oglądaczy z zdjęciami do oglądania.

Piękna ta Polska, nie?

Ściskamy w ostatnich dniach wakacji,
z&m