Friday 30 January 2015

M11 Co? Jajco!

Postów kulinarnych u mnie jak na lekarstwo z kilku powodów. Ale najważniejszym z nich wydaje się być ten, że ja po prostu staram się nie gotować. Tak, dobrze czytacie, nie musicie przecierać oczu i wracać do tego zdania. Na ile uda mi się wykpić od gotowania - to się wykpiwam.

Szczęśliwie mam Matkę Polkę która uwielbia gotować i która efekty tego uwielbiania często pakuje mi w paczki i ładuje nimi lodówkę. W sensie sama tą lodówkę ładuję, wiadomo, ale jest ona pełna wiktuałów od MP. W bardzo dużej mierze rozwiązuje to mój problem z nielubieniem gotowania.

Jest też Towarzysz Mąż, który przejmuje pałeczkę kiedy zapasy od Matki Polki się kończą. Tym samym ja muszę gotować w absolutnej ostateczności, co bardzo sobie chwalę. Jeść tak - gotować nie. Jestem zbyt niecierpliwa do gotowania, a jak nie daj Boże spieprzę to sobie wyrzucam.

Za to śniadania lubię przygotowywać. I nie wiem czemu. Ale jakoś tak.... U mnie w domu zawsze jadło się śniadanie i do tej pory śniadanie jest dla mnie stałym punktem rozkładu dnia, bez względu na to czy pracuję czy nie. Wszelkie śniadaniowe opcje lubię i jadam falami - maltretuję owsiankę, potem opuszczam ją na rzecz tostów z oliwą i pomidorami, a kiedy te mi się znudzą przerzucam się na zupę śniadaniową z kuchni pięciu przemian, a z kolei kiedy ta mi się znudzi na zwykłe kanapki albo jogurt z granolą. Ostatnio u nas na tapecie jajka... Autorskie jajka z parowaru!

Nie wiem czy ktoś na to wpadł wcześniej. Pewnie tak, ale jakoś nigdy o tym nie słyszałam. Zastanawiając się jak przygotować jajecznicę dla Mill unikając smażenia stwierdziłam że zaeksperymentuję i wsadzę jajko do parowaru (w sensie rozbiję i rozbełtam w miseczce, bez tłuszczu, a miseczkę wstawię do parowaru). Wyszło cudownie, mimo tego, że nie wyszła jajecznica (wyszłaby, gdybym mieszała w trakcie). Wyszedł taki jajko-omlet jakby. Idealnie okrągły, puszysty, delikatny. Od tej pory to mój ulubiony sposób na przyrządzanie jajek dla całej rodziny.

Wypróbowałam już wersję z jajkiem wymieszanym widelcem (wychodzi fajna, marmurkowa biało-żółta struktura), jajkiem zmiksowanym blenderem, jajkiem niezmieszanym kompletnie (sadzone bez smażenia - coś świetnego) i z dodatkiem wszystkich możliwych zielenin, ziół i przypraw. A kto się nie boi mleka może dodać i odrobinę mleka (w wersji dla siebie, nie dla dziecka, jasna rzecz, chyba że dziecko nie jest niemowlęciem i mleko mu niestraszne) - wtedy wychodzi jeszcze bardziej puszyste.

Dla Milly jajko kroję niczym pizzę (pizza-egg) i serwuję sauté. Albo z dodatkiem awokado które ostatnio u nas na tapecie też często. Awokado jest idealne do BLW, poza tym pełne zdrowych tłuszczów i witamin, więc podane w okolicy 10-11 miesiąca życia dziecka będzie świetnym uzupełnieniem diety. Poza tym resztki po takim BLWowym śniadaniu świetnie można wykorzystać blendując całość (w sensie jajko na parze + awokado) i otrzymując jedną z najlepszych past jajecznych jaką jadłam. Bez żadnych majonezów i maseł.  Uwielbiam!

A u Was? Co na śniadaniowej tapecie aktualnie?

Ściskamy,
z&m

 Mill ze swoim pizza egg i awokadem (i tak, wiem że tego się nie odmienia, Ci co mnie znają natomiast wiedzą że ja wszystko namiętnie odmieniam włącznie z nieodmienialnymi)...


 ... które zanim je dorwała wyglądało tak.


 A tu moje śniadanie, czyli to samo plus szpinak i inne zielone liście które mam w lodówce, mozzarella, pomidory i trochę oliwy truflowej.


W razie gdyby niemowlę pogardziło jajkiem lub awokadem (albo gdyby nam zwyczajnie wyszło za dużo, albo jeśli celowo zrobimy za dużo) - wszystko blendujemy, dodajemy trochę świeżo zmielonego pieprzu i ta-dam! Przepyszna pasta jajeczna gotowa.


 I z tą pastą można na przykład zjeść kolację. Tu zwykła bułka pokrojona w poprzek i dodatek w postaci mojej ulubionej bresaoli (do dostania w Lidlu) i szczypiorku.

A jak ktoś lubi kanapkę z jajkiem jak Towarzysz Mąż to i ze zwykłym chlebem smakuje super. Nie mogłam się powstrzymać od tego pomidora mającego robić za nos. A jajka są z dużą ilością szczypiorku, chilli i pokrojoną w małą kosteczkę bresaolą właśnie. Ale właściwie wszelkie dodatki jajecznicowe sprawdzają się świetnie. Potem rach ciach, jajko ładujemy między chleb i voilá!

Thursday 29 January 2015

M10 Dyszka

Dziesięć miesięcy za nami. Chyba największe zmiany u Mill nastąpiły w tym właśnie miesiącu, szaleństwo jakieś. Primo: stoi. Wspina się i stoi wszędzie. Secundo: pożegnała (mam nadzieję że na dobre, choć nie wiem, ciągle jeszcze wcześnie żeby zdecydowanie stwierdzić, że tak właśnie jest) pampersy z dwójką. Tertio - mówi 'mama'.

Poza tym bije brawo (choć nie robi 'pa pa' i nie posyła całusków), ma cztery zęby (dwie górne jedynki też przywitałyśmy w tym miesiącu), ogarnia sorter z Ikei (kółka doskonale, kwadrat i trójkąt z lekką pomocą a ten dodatkowy zielony kształt którego fachowej nazwy nie znam - jeszcze nie bardzo) i uwielbia jeść. Mimo tego w ciągu ostatniego 1,5 miesiąca przytyła tylko 100 gramów, ale jako że na anemiczne i niedożywione dziecko nie wygląda (no bo nie wygląda, no!) mamy się nie martwić. Miała potroić wagę urodzeniową do roczku, potroiła w ósmym miesiącu, więc póki co może styknie tego dobrego.

Jest cudną, śliczną dziewczynką. Ach, zapomniałam dodać że w 10 miesiącu również po raz pierwszy dostała gorączki (która trwa już trzeci dzień, a badania laboratoryjne potwierdziły że to wirus, więc mamy po prostu czekać) i w końcu widzę światełko w tunelu w sprawie włosów (umówmy się - ciągle jest dość łysa, ale jakby coraz mniej).

Dwa miesiące do roczku. Aaaaa!


Ściskamy,
z&m

Wednesday 28 January 2015

M10 Nocnik

Zaniepokojonym naszym wczorajszym 39'C melduję że wizyta u pediatry odbębniona, prawdopodobnie to jakiś świński wirus w gardle albo trzydniówka, tak jak większość z Was sugerowała w komentarzach, ale nie sepsa (uffff) a szczegóły wyjdą w praniu jutro kiedy moja (Milly znaczy, Milly) pediatra dostanie wyniki moczu, morfologii i CRP z laboratorium. Póki co zbijamy gorączkę i czekamy. Mill jest bardziej osowiała niż zwykle czyli bryka tylko na pół gwizdka. Ciągle jednak bryka, uśmiecha się i bawi (choć i śpi zdecydowanie więcej) co pozwala mi mieć nadzieję że będzie tylko lepiej....

No ale w ramach tego że śpi w końcu popełnię post o nocniku.

Nocnik ważna rzecz.

Choć mówiąc szczerze sama nie wpadłabym nawet na to że niemowlę w wieku Milly już musi mieć nocnik. Jakoś tak mi się wydawało że do odpieluchowania jeszcze lata świetlne i w ogóle bez spiny. Jak zwykle jednak Matka Polka weszła mi na ambicję twierdząc że ja w wieku Mill nie miałam już w ogóle pieluchy (tylko czasem, tylko na noc) więc o co mi chodzi z niechęcią spróbowania nawet. I na nic argument że dziewczynki kumają że muszą na nocnik dopiero koło 18 a chłopcy 22 miesiąca życia (a dane stąd i znajomych mam, choć nie wszystkich, bo znam i takie które z powodzeniem odpieluchowały dzieciaki wcześniej). Przy okazji wyprzedaży weszłyśmy więc do Smyka w celu rekonesansów nocnikowych i takowy zakupiłyśmy. Nawet dwa, wszak jeden do Matki Polki do mieszkania na stałe też musiał być.

Przy okazji przeżyłam niemały szok odkrywszy że istnieją nocniki za 169PLN (!!!!). Online nie znalazłam ale przy kolejnej wizycie w Smyku nie zapomnę obfotografować. Nie kumam też 'nocników księżniczki' za olaboga jedyne 140PLN i innych grająco-fanfarujących opcji.

Nocnik Mill jest różowy (był jeszcze niebieski, gender-srender jak mawia Olga) i kosztował 6.99PLN w i tak mocno zmarżowionym Smyku. W końcu to nocnik. Może mógłby być i ładniejszy aczkolwiek biorąc pod uwagę fakt że i tak jest schowany w szafce pod umywalką a nie stoi na widoku - zupełnie mi to nie robi. Różnicy.

A teraz uwaga - będzie o kupach. Więc co wrażliwszy czytelnik może niech ominie kilka akapitów. Albo, jeśli czytacie tego posta do porannej kawy z ciastkiem albo śniadania - żeby nie było że nie ostrzegałam!

Zacznijmy od tego, że kompletnie nie planowałam całkowitego odpieluchowania (i ciągle nie planuję). Zauważyłam że po nocy muszę Mill zmienić ponocną, jak sama nazwa wskazuje, pieluszkę i dopiero wtedy przychodzi czas na sławetną 'dwójkę'. I tak sobie obmyśliwszy że zamiast świeżej pieluchy po nocy po prostu posadzę ją na nocnik i zobaczymy co z tego będzie właśnie taki plan poszedł w ruch.

Mill od razu skumała o co chodzi, zrobiła co miała i heja w nową świeżą pieluszkę bez konieczności natychmiastowego ponownego przewinięcia. Tego dnia zauważyłam jeszcze że pozostałe dwie k. Mill robi po obiedzie i po kolacji. Tym samym dnia drugiego używania nocnika wtedy też właśnie na nim ją postanowiłam sadzać. Ta-dam, i tym sposobem nie widziałam pampersa z zawartością inną niż siuśki od dwóch tygodni. Mill chyba skumała co znaczy nocnik (przynajmniej w grubszych sprawach, ale i siku jej się zdarza), traum nie zauważyłam, wręcz przeciwnie, wydaje mi się że lubi nie mieć papersów z wkładką. Poza tym uskuteczniamy lektury jej ulubionych książeczek (prym wiedzie 'Bardzo głodna gąsienica' w oryginale, a bywa że i z symultanicznym tłumaczeniem). A kiedy ma dość zwyczajnie wyciąga rączki przed siebie, kończymy ablucje i wsio.

Pękam z dumy, oczywiście, i nie będą mi wkręcać rzekomi specjaliści od dzieci że przed osiemnastym miesiącem nie ma co próbować. Mill ma 10 i przynajmniej połowicznie kuma nocnikową czaczę.

Acha, zdjęć na nocniku nie będzie, mimo tego, że wygląda na nim megaaaaa słodko. Sobie zdjęć na kibelku nie robię, nawet jeśli nic nieprzyzwoitego nie widać więc i ten argument rodziców publikujących takowe zdjęcia (dzieci na nocniku, nie selfie na kibelku własnych, rzecz jasna) do mnie nie trafia - cóż, po prostu zdjęcia w ten deseń to totalnie nie moja stylówa. Mogę Wam natomiast przedstawić nasz nocnik solo:


Mogę Wam też pokazać Mill zaznajamiającą się z nocnikiem zanim dowiedziała się do czego służy:


 Oraz prawdziwą kobietę Mill, która też waży się w najlepszym momencie dnia :)


A jak u Was? Też nocnikowe sukcesy? czy to jeszcze przed Wami? Albo daaaaawno za?

Ściskamy,
z&m

Tuesday 27 January 2015

M10 39'C

Temperatura jest zjawiskiem mi kompletnie obcym.

Odkąd pamiętam czyli od całkiem wczesnego dziecka chorowałam beztemperaturowo, co ponoć nie jest do końca dobre, bo znaczy, że organizm nie walczy. Czy coś. Matki Polki też nie, bo podobnie jak ja słania się na nogach przy 37.5'C.

Mill wydawała mi się rano ciepła więc zmierzyłam jej gorączkę. 38.9. Wyobrażacie sobie jak mi się nogi ugięły? Tak, właśnie tak mi się ugięły jak sobie wyobrażacie i jeszcze bardziej. Nie kaszle, nie kicha i zdecydowanie nic tego nie zapowiadało. No nic jej nie ma, bum cyk cyk, a gorączka taka wysoka.

Do pracy nie poszłam, no bo jak, o mało nie chciałam wzywać karetki, mimo tego że niby wiedziałam że u dzieci wyższa temperatura jest normalna, ale cały mój zdrowy rozsądek diabli wzięli bo przecież to moje biedne małe dziecko które ma 39 stopni gorączki. Jak to się stało, no jak, przecież jeszcze wczoraj absolutnie nic tego nie zapowiadało!

W ruch poszedł kupiony na okoliczność ząbkowania i nigdy nie zastosowany Panadol dla dzieci (o rzekomo truskawkowym smaku, bujda, ale napchany cukrem do granic możliwości. Mill lubi. Poza tym zdradzę w sekrecie że dołączone do Panadolu ustrojstwo które wygląda trochę jak strzykawka służące do dawkowania syropu jest świetnym wynalazkiem i bardzo polecam do dawkowania syropów wszelakich) poszedł w ruch, gorączka spadła, za to moje niezatrzymywalne z reguły dziecko było cały dzień jakby trochę osowiałe, spokojne, tulące się do mnie. A mnie się serce kraja, no bo co tu zrobić z takim gorączkującym maluchem...

Wizyta u pediatry na 8 rano, w międzyczasie kilka telefonów konsultacyjnych i dłuuuugie drzemki (i pomyśleć że planowałam je dopiero na piątek... Człowiek myśli... Wiecie jak to jest). I teraz Mill śpi a ja nie mogę spać i ostatkiem sił powstrzymuję się od stawiania diagnozy z wujkiem googlem (boję się że wyjdzie mi jakaś sepsa czy inne potworności) i dotrwania do tej lekarskiej wizyty porannej.

Och, jak chciałabym jej pomóc. Jak przejęłabym te jej 39'C! Chyba wszystkie matki na świecie to czują... a ja w końcu zrozumiałam. Po prostu nie ma takiej rzeczy której nie byłbyś w stanie zrobić po to, żeby Twojemu dziecku było lepiej, nawet jeśli to zwykłe przeziębnienie z niezwykłą (jak na moje standardy) gorączką.

Więc tego... Post nocnikowy z przyczyn technicznych przesuwamy na jutro. Życzcie nam (zwłaszcza Mill) zdrówka!

z&m


Nie to nie Mill (choć coś w ten deseń). Obrazek stąd, z wszystkimi licencjami pana google'a do komercyjnego wykorzystywania na tak.

Monday 26 January 2015

M10 Dzień babci i dziadka, knajping, wzrusz i niedoczas, czyli styczeń pełną parą

Pędzę.

Nie mam czasu się zastanowić kiedy, gdzie, jak i co.

Wiecznie gonię za względnym porządkiem w domu, względnym ogarnianiem zobowiązań zawodowych, względnym bezpieczeństwem mojego dziecka (czytaj - interweniuję kiedy gryzie kable, ale kiedy wkłada palce do zabezpieczonego kontaktu już nie). Często nie pamiętam jak się nazywam (choć wiem, że RadoShe mi na pewno przypomni, dzięki!), ale nie zapominam o wizytach u pediatry/prześwietleniach bioderek, deadlinach raportów i researchach potrzebnych do warszawskiego kursu. Zdarza mi się zapomnieć pomalować rzęsy, ale pamiętam żeby Mill zjadła obiad i miała czapkę, kiedy wychodzimy (bo jednak, kurczę, zimno się zrobiło!). Marzę o feriach które już na horyzoncie (jeszcze tylko do czwartku muszę przeżyć, do czwartku! W piątek będę spać cały dzień z Mill, taki mam plan. Nie wiem jak ona się zapatrzy na takie spanie, ale plan jest).

W całym rozgardiaszu miliona zajęć nawet nie zdążyłam napisać o pierwszym Millowym dniu Babci i Dziadka napisać - i pierwszym dla Matki Polki i Dzidka dniu Babci i Dziadka też.

Miało być wyjątkowo, z ręcznie robionymi prezentami i leniwą celebracją jak na urlop macierzyński przystało. Było... zwyczajnie. Szybki kwiatek w doniczce (za to piękny dzwonek mi się trafił, w niesamowitym odcieniu fioleto-błękitu), kupne mufinki (nie zdążyłam upiec, tak jak niczego nie zdążam ponadprogramowego ostatnio) i niespodziewana ubabciowa wizyta na szybką kawę przed pracą. Lepszy rydz niż nic, myślę, ale w moich marzeniach wyglądało to lepiej.

W dzień dziadka nie lepiej - Dzidek był zajęty, Towarzysz Mąż zajęty, więc świętowanie przenieśliśmy na piątek. Może być. W ramach tego w czwartek poszliśmy z chrzestnym Milly i żoną chrzestnego Milly na hamburgery do zaprzyjaźnionego hipsterskiego miejsca. Mill zrobiła furorę, jak zawsze, a jej apaszka w hipsterski wzór od LaMillou dostana od chrzestnej w końcu poczuła się na swoim miejscu. Cudownie było.

A w piątek Mill wylądowała na swoim pierwszym sushi - for the record: nie jadła sushi. Ugryzła kawałek algi, pluła zamówionym specjalnie dla niej ryżem, bawiła się miską i pożerała kaczkę po japońsku wprost z talerza Dzidka popijając zieloną herbatą. Najważniejsze że spędziła czas z babcią i dziadkiem (bo to to lekko opóźnione świętowanie było właśnie, o!) w nieco bardziej odświętnym niż zwykle wydaniu.

I nie zrozumcie mnie źle - daleka jestem od zmieniania dziecka pieluchy przy stole (że też zabiorę głos w sprawie naczelnej aferki w kraju w którym jest wiele lepszych powodów do afer, ale po co, skoro można się rzucić na kupę), ale nie widzę problemu z zabraniem dziecka do knajpy, a zwłaszcza takiej, która od takich klientów nie stroni, a wręcz przeciwnie - jest pod ich potrzeby dopasowana. Tu prym wiedzie mój ukochany Byfyj (który Wam bardzo polecam na fejsbuku, choć ostrzegam że na dietę to on dobrze nie robi), w którym nie tylko znajdziemy krzesełko do karmienia i przewijak w obszernej łazience, ale i jednorazowe podkłady do przewijania, chusteczki nawilżane i krem do pupy (czyli opcja na full wypasie, jednym słowem). W Bahnhofie (tym gdzie byliśmy w czwartek) też jest bardzo family-friendly, krzesełko i przewijak do dyspozycji, a piękna właścicielka w pięknej ciąży wita dzieciaki z otwartymi ramionami (a są to głównie hipsterskie dzieciaki, które świetnie wpisują się w hipsterską burgerownię). A nawet w Hana Sushi mieli krzesełko do karmienia, ba, takie z wenge drewna pasujące do reszty wystroju. Więc jak takie udogodnienia restauracje serwują to dlaczego, no dlaczego ja się pytam, mam siedzieć z dzieckiem w domu? Przecież nie zabieram jej do Kryształowej w porze romatycznych kolacji tylko zwyczajnie, w dzień, do knajpy, w której każdy, włącznie z najmłodszymi jest widziany raczej mile. No ale to dygresja na pół posta, jak zwykle.

Ale i czas nie knajpiano-wyjściowy uwielbiam. Po tym jak wyszły górne jedynki jest lajt, uśmiechnięte, wszędobylskie dziecko, które nieraz doprowadza mnie do furii, ale zdecydowanie częściej do śmiechu i wzruszenia. Kiedy mnie karmi swoim jajkiem - wzrusz, kiedy w środku nocy przylega do mnie swoim ufnym małym ciałkiem, szuka piersi, znajduje, i gładzi po niej pijąc i śpiąc równocześnie - wzrusz wzrusz, czyta mi książeczki w swoim własnym języku  - kolejny wzrusz. Nocnik też mnie wzrusza, i to jak sama czesze sobie włosy. Dzień bez wzruszenia dniem straconym. 
  
Poza tym wiecie - szybkie spotkanie z przyjaciółką i dzieciakami (relaksująca kawa vs dzieci 0:1), podróż do Warszawy w ciągu jednego dnia (Mill 11 godzin sama z Towarzyszem Mężem czyli swoim tatą, Matką Polką i  Babcią-Pra. Problemu z brakiem mamy czyli mnie na jeden dzień nie stwierdzono, a i tym razem udało mi się nie zapomnieć laktatora), raporty w szkole, zastępstwa, i kilka siwych włosów, których widzę po odrostach że zdecydowanie mi przybyło.

Ot życie.

Chyba muszę znaleźć czas na fryzjera.

A jak tam u Was? Też tak szaleńczo zaczęłyście rok czy jeszcze cieszycie się względnym luzem?

Buziaki,
z&m

 Mill u hipsterów. Nie jadła burgera.  Jadłam ja. Mill jadła jabłko. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.


Mill na sushi. Nie jadła sushi. Jadłam ja. Mill pluła ryżem który jej nie smakował (no nic dziwnego, suchy ryż, ej, z czym do ludzi?! Kaczka z talerza dziadka smakowała jej bardziej, a zielona herbata to już w ogóle hit. Ale czy ja przypadkiem nie pisałam o sprawiedliwości przed chwilą? Nie ma, no nie ma. W ramach karmy - nomen omen - na tym zdjęciu Mill ma zdecydowanie lepszą fryzurę niż ja:/)


Portret rozmazany. Ale i tak strasznie go lubię, więc zostawiam. Choć gdyby ktoś chciał zafundować mi kilka godzin ekstra w ciągu doby to obiecuję się doszkolić fotograficznie!

PKP o szóstej rano. Lubię i nie lubię. Chciałabym spać, ale z drugiej strony parę godzin na nadrabianie blogowych zaległości (głównie czytelniczych tym razem) w wygodnym fotelu, z darmowym wi-fi, kawą i dekadencką czekoladą przed śniadaniem (serio, muszę się ogarnąć z tą czekoladą!) - mogło być gorzej, naprawdę.

Thursday 22 January 2015

M10 I'm still standing, yeeeeeah yeaaaaaah yeaaaaaaah

Zaczęło się nieśmiało, w Nowy Rok - wspinając się na plastikowego dinozaura u Angielskiej Teściowej Mill tak kombinowała, tak kombinowała... aż stanęła. Teraz wdrapuje się na wszystko i stoi. Wszędzie. I trenuje przewroty. Dziś zaliczyła przewrót sezonu, kiedy postanowiła wdrapać się na wiadro od mopa. Wiadro się wylało a Mill w rechot. Hurra! Ile wody! Chlapię! I ciuchy mam! Jeeee!!!!



Wspina się o szczebelki łóżeczka (w którym ciągle, niestety, nie śpi solo. Czasem uda nam się ją wyeksmitować na jakąś część nocy... A czasem nie. I taki układ chyba jest ok. Lubimy z nią spać, ale bez niej też. Ale to dygresja, a nawias miał być o tym że łóżeczko traktowane jest u nas jak kojec i w ramach konieczności spędzenia 30 sekund na sikaniu na przykład tam właśnie Mill ląduje, wszak aż do dziś zabezpieczeń antydziecięcych nie mieliśmy a nasze samobójczo-zapędne dziecko z uporem mainiaka chce wkładać palce do kontaktu/zjadać kable/wywalać głośniki. Bezpieczniej więc włożyć ją w łóżeczko. W którym namiętnie wstaje). Wspina, jak już pisałam, o wiadro na mopa (choć tego nie wiedziałam do dziś). Wspina na nogi nasze. I na nienasze też. Do szuflad z jedzeniem się wspina i do zmywarki. Gdzie się da.

I stoi.

I taka mi się wydaje duuuuuża, a dopiero się urodziła, przecież!

Czas zdecydowanie nie stoi w miejscu. A mógłby się czasem uczyć od Mill.

Ściskamy mocno,
z&m




 
(i tak, o zgrozo, na tym zdjęciu ma RAJTUZY!)

Tuesday 20 January 2015

M10 Melissa and Doug - puzzle drewniana farma

TK Maxx to zło.

Zło wcielone wręcz. Mill wcale nie potrzebowała nowych zabawek, ale przy okazji rekonesansu asortymentowego ogólnego z zakupoholiczną RubySoho nieopatrznie powędrowałyśmy na dział dziecięcy gdzie je zobaczyłam.

Piękne drewniane puzzle firmy Melissa and Doug. Firmę znam, a jakże, bo znana jest ze świetnego wzornictwa połączonego z równie świetną jakością i nieco mniej świetną adekwatną do obu powyższych ceną (choć TKMaxxowe cztery dychy są bardzo znośne w porównaniu z dwukrotnie wyższą ceną w Smyku na przykład).

Przemówiły do mnie i postanowiłam nabyć je dla Mill na roczek, do którego jeszcze niby dwa miesiące, ale przecież dobry prezent w zapasie nie jest zły. Zresztą puzzle z oznaczeniem '1+' - wizję miałam że będą fantastycznym prezentem. Ale kolejny szary poranek sprawił że olałam wizję prezentów urodzinowych i właścicielką klocków Mill została wcześniej. I nie żałuję.

Zalet ten produkt ma co niemiara - tak jak się spodziewałam - jest solidny, kolorowy, i przyciągający uwagę niemowlaka. Duże haki - te trzymadełka w sensie - zdecydowanie ułatwiają manipulację klockami a obrazki w dziurze po puzzlu odwzorowujące który puzzel ma tam trafić są świetne na początek przygody z podobnymi produktami, kiedy dziecko jeszcze nie do końca kuma wkładanie po samych tylko kształtach. Poza tym znakomicie nadają się do stukania jeden o drugi i małe ząbki też nie wydają się robić im większej krzywdy (póki co).

Uwielbiam, polecam, zachęcam.

I kolejne produkty Melissa and Doug od producenta chętnie przyjmę!

Pozdrawiamy ciepło,
z&m













Saturday 17 January 2015

M10 Zombie

Zombie (żywy trup, umarlak) –fikcyjna nieumarła istota popularna szczególnie w horrorach. Pojęcie zombie wywodzi się z kultu voodoo, w którym oznacza osobę silnie zniewoloną i ślepo lub nieświadomie wykonującą polecenia osoby kontrolującej ją, najczęściej będąc pod wpływem środków odurzających (więcej w starej dobrej Wikipedii).

Jak możecie przeczytać w powyższej definicji sponsorem dzisiejszego odcinka jest słowo ZOMBIE (patrz również: Strzęp w znakomitym wpisie bezbłędnej Ruby Soho).

Zombie (vel strzęp, mimo braku drugiego dziecka) to ja.

Dzisiejsza ja.

Jeszcze wczoraj wydawało mi się, że jestem super power mamą. Że ogarniam, och, jak ja ogarniam, sama zastanawiam się jak to robię.  Nad wszystkim panuję, ba, zakupy nawet wcisnęłam w mój napięty grafik. Lodówka pełna zdrowych produktów (w końcu), gotuję, zajmuję się Mill, sprzątam, pracuję, a po nocach jeszcze prowadzę bloga i piszę poważne eseje językoznawcze na warszawski kurs. Ha, kto jak nie ja! Przecież po co spać, nie muszę, daję radę. 

Otóż, czasem nie daję. I biję się w pierś.

Niby jest wszystko dobrze. Niby od raza trzy pralki, zdrowe śniadanie dla mnie i Mill, nocnik (tak, nowość, będzie o niej wkrótce), mopowanie podłóg, ładowanie i rozładowywanie zmywarki i wszelkie inne obowiązki okołodomowe z dzieckiem uczepionym nogawki albo dzieckiem w Tuli albo dzieckiem usiłującym zająć się czymś zakazanym w stylu kable/kontakty/szuflady i mną w związku z tym próbującą ją od tego odciągnąć co niewątpliwie wiąże się z przerywaniem czynności domowych - co to dla mnie. Ktoś je zrobić musi, a Towarzysz Mąż śpi. Też jest zmęczony, kumam to, dużo pracuje, nie będę go przecież budzić bo nie ogarniam - JA nie ogarniam?! JAAAA?! No jasne, że ogarniam.

Ba, do tego gotuję zapasy obiadków i deserków (swoją drogą - dlaczego mówiąc o jedzeniu dla dzieci mówimy zwykle o 'obiadkach' i 'deserkach' a nie 'obiadach' i 'deserach'?) do pomrożenia na czarną godzinę bo słoiczkami wszelakimi Mill pluje (próbowałam, serio. Parę jednoskładnikowych stoleruje, ale to już naprawdę 'last resort' czyli ostateczność na okoliczność wyjazdów, a i to nie za dużo, bo woli wtranżolić banana sauté niż zadowolić się najbardziej wymyślnym z eko obiadków ze słoika). Produkcja idzie w najlepsze, pranie się suszy, kurze nie krzyczą o starcie wszak są starte, testy semestralne posprawdzane podczas 15 minutowej porannej drzemki Mill (ba, nawet ciepłą kawę udało mi się wypić) - pękam z dumy. Tak chciałam zawsze. Chwil na nudę i relaks nie ma, ale mam wrażenie że wszystko jest pod kontrolą, dziecko z mamą, szczęśliwe i uśmiechnięte, mama z dzieckiem, zagoniona, robi milion rzeczy na raz, ale przecież efekty są i wszystko się da. Gdyby nie to że jestem mną to zastanawiałabym się jak ja to robię. 

Wykreślam rzeczy do zrobienia z listy, patrzę jak cudownie znikają, jestem zmęczona, ale adrenalina chyba działa, mam poczucie że wykorzystuję każdy dzień an maksa, nie marnuję ani chwili, działam jak robot. Bo samo się wszystko nie zrobi, no nie. Zrobię ja. JA, a nie nikt inny, no bo przecież nie będę prosić o pomoc, bo zawsze wszystko sama. Zresztą, jak to pomoc mi potrzebna, no nie, mnie, przecież ja świetnie sobie ze wszystkim dam radę (i śniadanie sama zjem/I samochód sama zrobię/i z wszystkim poradzę sobie! - brzmi znajomo?).

Mill robi się śpiąca. Towarzysz Mąż idzie na siłownię. Ja idę nakarmić Mill w łóżku, jak zwykle, kiedy jest śpiąca, z nadzieją że zaśnie choć na kolejne 15 minut co znacznie przyspieszy mój progres prac domowych.

Zasypiamy obie.

Nagle słyszę Towarzysza Męża. Zaraz, przecież miał wyjść...

Wyszedł.

I wrócił.

I zastał kupę dymu w salonie.

No tak, moja masowa produkcja jedzenia dla Mill. Marchewka z jabłkiem w najlepsze gotowały się na kuchence kiedy ja padłam. 

Spaliłam nasz najlepszy i najczęściej używany garnek. Ale pal licho garnek, a co gdyby Towarzysz Mąż nie wrócił kiedy wrócił? Co by się stało? Jak długo spałybyśmy? A co gdyby mieszkanie się spaliło a w nim my? Czy mieszkanie może się spalić od jabłka i marchewki na płycie indukcyjnej? Chyba wolę nie wiedzieć.

Uroczyście oświadczam, że jestem idiotką. Skrajnie nieodpowiedzialnie zostawiłam to wszystko gotujące się, i to nie ma znaczenia, że wcale nie planowałam nie spać. Śpiąc tak mało jak ja śpię (bo doba jednak jest za krótka!) muszę nauczyć się przewidywać, że pozycja horyzontalna może jednak doprowadzić do niekontrolowanego zaśnięcia. Muszę przestać chcieć wszystko sama. Muszę schować wszystko-ogarniającą dumę do kieszeni i znaleźć czas na sen. Coś odpuścić (tylko co?????). Dbać o Mill. Zostawianie gotującego się obiadku na kuchence i zasypianie zdecydowanie nie wpisuje się w dbanie o Mill.

Taki sobie horror zafundowałam. 'Zombie oznacza osobę silnie zniewoloną i ślepo lub nieświadomie wykonującą polecenia osoby kontrolującej ją' - tak właśnie się czuję. Silnie zniewolona przez własny perfekcjonizm, niezależność i niechęć do polegania na innych. 

Coś się musi zmienić, postanowione.

Nie będę więcej ryzykować.

Towarzysz Mąż ogarnął spalony garnek, nieświadomą niczego wyspaną uśmiechniętą Mill, a mnie tylko łzy leciały po policzkach.

Wypchnięta przez Towarzysza Męża do pobliskiej kawiarni piszę i odreagowuję. Nic tu nie muszę. Szuflada w kuchni nie wymaga natychmiastowej reorganizacji, na podłodze nie widzę tysiąca potencjalnie niebezpiecznych okruszków które Milly mogłaby pochłonąć i nie mam wierzgającego niemowlęcia do zabawiania czymkolwiek, byle było by to cokolwiek innego co pięć minut. 

Reset.

Kończę i wracam. Już nie płaczę, bo nic to nie zmieni. Za to pójdę dziś wcześniej spać, a warszawski referat będzie musiał poczekać na chwile, kiedy najbliżsi pomogą mi z Mill, a nie na chwile, kiedy Mill śpi, a ja podekscytowana perspektywą możliwości skupienia się nad pracą nie zauważam kiedy mija czas i kładę się o drugiej nad ranem.

Już dość.

Chcę być znowu sobą i pożegnać zombie.

A Wy jak? Też macie chwile totalnego padnięcia? Mam nadzieję, że mniej niebezpieczne niż moje!

Ściskam,
Zombie z.-

(obrazek stąd)


Thursday 15 January 2015

M10 Nowości zakupowe z ostatnich miesięcy

Kiedyś chciałam pisać posty zakupowe co miesiąc. Ha!

Okazuje się, że nie jest ze mną tak źle i aż tak szalonych potrzeb zakupowych nie mam. W tym poście podzielę się z Wami moimi (i Mill, oczywiście też) ostatnimi nabytkami zakupowymi. jeszcze jutro mam w planach nabycie Mason Jars na sałatki do pracy i możeeee pudła na zabawki. A potem... A potem to już tylko minimalizm. I tak, szykuję się do wyprzedaży na allegro czy innym olx... Ale szykuję się od sierpnia mniej więcej, podobnie jak z domeną blogową... Więc... Yyy... trochę to może potrwać. Póki co oto nasze konsumpcyjne szaleństwa ostatnich miesięcy.

MILLY


1. Czapka

Wyrosła mi, Skubana, z zimowych czapek przed końcem zimy. W związku z czym na poświątecznych wyprzedażach w Anglii nabyłam dla Mill piękną czerwono-białą czapkę w norweskie wzory. Z rękawiczkami w komplecie, ale rękawiczek nie nosi. Czapki też nie nosi zresztą, bo zgubiła ją w dziurze pomiędzy schodami pociągu a peronem. Smuteczek.

Tak w czapce wygląda Mill a na stronie Next(a) - wysyłającego do Polski - można ją (czapkę nie Mill) znaleźć tu.

Substytut czapki nabyła dla Mill Matka Polka w osiedlowym sklepiku, z szalikiem włącznie. Był tam ponoć jakiś cekinowo-bazarowy element ale znając idealnie moje gusta i podejście do cekinowo-bazarowych elementów Matka Polka odpruła go zanim zdążyłam go zobaczyć. Czapka ma też fajny pompon który jak na złość schował się pod kapturem kurtki, a o kurtce, skąd-inąd też nowej, więcej poniżej.


2. Kurtka

Kurtkę też dorwałam na wyprzedażach angielskich, i to znaczniej taniej niż w Polsce (o 1/3). Długo nie chciałam w ogóle kurtki, skoro mam (Milly ma, w sensie) kombinezon i ciepły śpiworek, ale zakładanie kombinezonu zaczęło przyprawiać mnie o nerwicę, zwłaszcza w dni kiedy muszę wychodzić kilkakrotnie i kilkakrotnie ją w ten kombinezon ubierać tylko po to żeby po chwili go ściągnąć. No upierdliwe to i niepraktyczne, zwłaszcza że kiedy jedzie w wózku to nogi ma zawsze ale to zawsze pod śpiworkiem, a na wystającą górę kurtka jest jak znalazł.

Poza tym kurtka jest bardzo ciepła, puchowa i porządnie odszyta. I bardzo lubię jej kolor i fason, sama bym nosiła! Dziwny rozmiar 12-18 (mniejszy - 6-12 wydawał mi się - na oko - za mały, ale oczywiście byłby dobry... Cóż, pozostaje mi mieć nadzieję że lekko za duża w tym sezonie kurtka posłuży jeszcze i w przyszłym roku). Anyway, lubię ją! I używam nader często, choć chwilowo u nas odwilż.


Zdjęcie znalezione dzięki wujkowi google odsyłające nas do strony z wyprzedażami GAPa, ale owej kurteczki na nich nie ma. Hmmm....


3. Doidy cup

Dostany w prezencie od chrzestnego Milly po tym, jak Mill stanowczo odmówiła picia z butelki. I niekapków (z twardym i miękkim dzióbkiem). Poradziły mi go komentarze u niezastąpionej logomatki. Jest ok, ale... bez szaleństw. Rozpływania się w zachwytach nad nim nie będzie. Przymierzam się do lovi zachwalanego przez Ruby, może to rozwiąże problem. Póki co najlepiej sprawdza się normalny kubek (albo doidy, ale większej różnicy w komforcie użytkowania nie widzę, choć bardzo bym chciała. Daję mu szansę wszak, myślę że sprawdzi się trochę lepiej trochę później - w sensie jak Mill dorośnie do niego. Bo póki co głównie się jednak oblewa).

zdjęcie z Amazona a więcej o kubeczku do poczytania tu

4. Książeczki

Mill jest bardzo książkowa. Ufff... Uwielbia kiedy jej czytać i z kosza na zabawki bardzo często wyjmuje książki właśnie, przewraca się na plecy i gaworzy udając że sama je czyta. No prześmieszna jest! O jej biblioteczce będzie osobny post, ale już Wam zdradzę że książka z 'fakturami' to absolutny hit nad hity.

zdjęcie i więcej informacji na stronie wydawnictwa

Oczywiście nowości u nas więcej. Garderoba Mill powiększyła się znacznie o wiele praktycznych, fajnych rzeczy dostanych na Gwiazdkę i po Gwiazdce, podobnie jak biblioteczka i kosz z zabawkami (który się zrobił za mały, więc szukam nowych rozwiązań). Ale to takie kilka rzeczy które towarzyszą nam ostatnio codziennie, a może i Wam się do czegoś przydadzą.


MAMA



1. Czarne oficerki

Chciałam bardzo. Jedne z klasyków których od kilku sezonów brakowało w mojej szafie. Matka Polka obiecała mi parę na Gwiazdkę, ale wcześniej się nie złożyło. Może i dobrze, bo w ferworze posezonowych wyprzedaży moją parę udało nam się dorwać za niecałe 100PLN na dziale - a jakże - dziecięcym w Zarze. Są skórzane, proste, klasyczne, dobrze wyglądają ze spódnicą, ale również mieszczą spodnie. Lubię, lubię, uwielbiam!

więcej zdjęć i link to produktu tu

2. Biały płaszcz

Też już był na mojej liście od dawien dawna. Niekoniecznie biały, ale akurat biały się trafił. Miał być oversizowy i z boucle. Mój dorwałam na przecenach w Next podczas poświątecznych wyprzedaży w Anglii. Analogicznie jak w przypadku kurtki Mill, strona z której pochodzi zdjęcie to strona producenta, ale produktu jako takiego na niej nie ma. Hmm... Selfie w płaszczu jeszcze się nie dorobiłam, sorry!













3. Książki z przepisami Chodakowskiej

Miało nie być postanowień noworocznych i w sumie nie ma - połowa stycznia za nami a ja dopiero teraz czuję potrzebę konkretnego zorganizowania się żywieniowego, wszak jak pisałam wczoraj ilości pochłanianej przeze mnie ostatnio czekolady po prostu muszą, no muszą mi jakoś szkodzić, nie ma innej opcji. Korzystając z promocji w Matrasie kupiłam wszystkie trzy książki za pół ceny. Przekartkowałam pobieżnie, ale tą, od której zacznę będzie na pewno 'Przepis na sukces Ewy Chodakowskiej' - ma świetne, proste, zdrowe przepisy z produktów ogólnodostępnych i bez udziwnień i wyglądające łatwo i szybko. mam kilka świetnych książek ze zdrowymi przepisami, jak na przykład 'Jesteś tym co jesz' Gillian McKeith, ale produkty wymagane do stworzenia tych wszystkich potraw to jakiś kosmos... Serio - próbowałam! Zobaczymy jak pójdzie praktyka. Póki co zrobiłam listę zakupów opartą na liście zakupów z książki... I jutro idę na zakupy z listą, jak już dawno nie.

zdjęcie ze strony empiku, gdzie możecie nabyć książkę w niby promocyjnej cenie 41.99PLN. Jest też w Matrasie - online kosztuje więcej (31.99PLN) niż w sklepie stacjonarnym (22PLN). Czy ktoś mi może wytłumaczyć jak działa ten fenomen?
 
4. Terminarz na 2015

zdjęcie z ceneo.pl

Zwykły, czarny, bez udziwnień, z Tesco. W sensie, z Oxfordu, ale kupiony w Tesco za dwadzieścia kilka złotych. Nie kumam fenomenu Moleskine'a, no nie kumam. W końcu to tylko kalendarz (choć Moleskin, oczywiście to AŻ kalendarz według mega dobrych speców od marketingu. A może się mylę? Bo ja oczywiście w sekrecie marzę o Moleskinie bo jest taki kultowy, jak klasyczna ofiara marketingowców, ale pisałam Wam już o tym że ja jestem, niestety podatna na te wszystkie triki, jasny gwint. W każdy razie dlaczego Moleskin stał się taki kultowy nie mam pojęcia - dla mnie kalendarz jak kalendarz).

Nigdy nie musiałam mieć kalendarza tak czy inaczej. Wszystko pamiętałam, wszystko. Terminy, wizyty, spotkania. Co chcesz. rzuć datą, ja wiedziałam. A potem zaszłam w ciążę i mi przeszło. Historia o tym jak znalazłam telefon w lodówce stała się już legendą. 

Ciąża się skończyła, Mill jest na świecie drugie tyle co ciąża trwała, a zaniku negatywnego wpływu ciąży na funkcjonowanie mojej pamięci nie widać. Piszę wszystko i bez kalendarza nie podchodź (i pomyśleć że całe życie nie rozumiałam osób które notatek tego typu potrzebowały zamiast po prostu działać i pamiętać, a nie zapisywać i planować). Zwracam honor. U mnie jak czegoś nie ma w kalendarzu to na bank tego nie zrobię. Jak to się stało, no jak?

A może to STAROŚĆ!?

A jak u Was? Jakieś dziecięce albo dziewczyńskie zakupowe hiciory ostatnich tygodni?

Ściskamy,
z&m

Wednesday 14 January 2015

M10 Mam marzenie...

Budzę się co rano i mam marzenie... Mam marzenie, żeby nic nie musieć. Żeby zakupy spożywcze robiły się same i teleportowały do mojej lodówki a potem same zdrowo gotowały i serwowały w porcjach nieprzekraczających zapotrzebowania na kalorie matki karmiącej które to zapotrzebowanie jest nieustannie z pewnością przekraczane ze względu na niemałe ilości czekolady którymi matka karmiąca się raczy w nadmiarze w ramach nieustannej potrzeby zastrzyków energii i niemożności ogarnięcia przygotowywania regularnych posiłków zawczasu (dobrze, że chociaż regularne posiłki dla dziecka przygotowuję a jak nie mam czasu to zapas pomrożonych i podpisanych czeka w zamrażarce w pojemnikach na odciągnięte mleko, które jak się okazuje świetnie sprawdzają się też na zupki, owoce i inne mrożoprzyjazne rzeczy w kuchni niemowlaka, a i odmrozić nie problem bo rozmiar owych pojemników idealnie wpasowuje się w podgrzewacz do butelek kupiony na olx nie używany do podgrzewania mleka wcale, za to od rozszerzenia diety namiętnie do podgrzewania wszystkiego innego).

Marzę o tym, żeby otworzyć odebrane z Matrasa książki Chodakowskiej, pomierzyć się, zawziąć, ćwiczyć codziennie, robić listy zakupów i gotować przepisy (albo niech gotują się same, patrz wyżej) tak żeby w 30 dni stał się cud i moje ciało (które i tak jest w niezłej pociążowej formie, nie powiem) stało się ciałem tak sexi mamy że Cichopek się może schować.

Marzę o tym, żeby ów sexi ciało móc odpowiednio pielęgnować, balsamować, depilować z regularnością większą niż wtedy kiedy wymaga tego desperacko i generalnie rozpieszczać zamiast ograniczać się do codziennego szybkiego prysznica ewentualnie kąpieli z Milly która przy okazji jest kąpielą Milly więc wlicza się w zakres okołodziecięcych obowiązków bardziej niż relaksu (bo czy ktoś kiedykolwiek słyszał o relaksującej kąpieli kiedy trzeba jeszcze w połowie pokrytym pianą i prawie w ogóle bez wycierania w trymiga docierać do sypialni gdzie ubrane w świeżą pieluchę i piżamę niemowlę zamiast słodko układać się do snu ryczy w niebogłosy że chce pierś JUŻ-NATYCHMIAST-i nie ma że mama by posiedziała w wannie dłużej albo chociaż ubrała piżamę...)

Marzę o tym, żeby wychodzić z Towarzyszem Mężem chociaż raz na miesiąc (no dobra, marzę żeby raz na dwa tygodnie chociaż, a najlepiej raz na 10 dni, marzyć mogę, nikt mi nie zabroni!) - kino, knajpa, siłownia (hue hue), łyżwy, narty, park - bez różnicy - ale bez dziecka i myślenia o dziecku i bez wyrzutów sumienia że akurat nie jestem z dzieckiem tylko egoistycznie wychodzę z Towarzyszem Mężem (nie wychodzę).

Marzę, mimo tego że kocham moją pracę, żeby nie pracować. Żeby nie żyć w całkowitym rozdarciu, poczuciu, że niczego nie robię na 100% dobrze (bo będąc w domu mam poczucie że coś zawalam w robocie i odwrotnie). Żeby budzić się z Mill bez paniki, że jeszcze lekcje do przygotowania i jak ja to ogarnę jak Towarzysz Mąż sam w pracy, a ja mam do zrobienia pranie, sprzątanie, gotowanie a do tego Mill i te książki co czekają aż do nich zajrzę.

Marzę, żeby więcej być. Żeby cieszyć się każdym uśmiechem mojej córki, celebrować domowe święta różne, pilnować tego sztandarowego domowego ogniska nie martwiąc się co będzie jak mi się skończy macierzyński a wyznam Wam w sekrecie że będzie słabo, najpewniej. Chyba że zdążę do marca wymyślić intratny biznes, a najlepiej taki którym da się zajmować równocześnie śpiąc, bo wpisanie jakiegokolwiek biznesu, nawet intratnego, w mój obecny grafik równałoby się ze zredukowaniem i tak dość malej liczby godzin przeznaczanej na sen.

Marzę o tym, żeby bez spiny spotykać się ze znajomymi, żeby nie musieć ustawiać się na parę miesięcy do przodu, bo to, bo tamto, bo siamto i jeszcze owamto, z każdej strony. Marzę, żeby pójść do teatru i porozmawiać o czymś innym niż to, czy moje dziecko już chodzi i dlaczego jeszcze nie. Choć nie, wróć, o rzeczach okołodziecięcych też mogę rozmawiać. Tylko chciałabym mieć kiedy.

Marzę o tym, żeby móc zająć się blogiem na serio. Kupić domenę, zagonić Towarzysza Męża do graficznej roboty (bo wizję mam od wakacji i od wakacji się zbieram.... i aż wstyd!), zapdejtować, jak to mówią, kontent, zorientować się jak blogerzy którzy żyją z blogowania to robią, bo jednak jest to ogrom roboty i z codziennej dawki przyjemności i wypisania się do upadłego zrobiła się to kolejna rzecz do ogarnięcia, zrobienia, odhaczenia z listy rzeczy do zrobienia, która ma tyle pozycji że w niektóre dni nie starcza mi kartki w organizerze i muszę się przenosić na kolejny dzień kalendarza, mimo tego że to rzeczy na wczoraj. A ni hu hu się blog nie wpisuje w intratny interes o którym mowa paragraf wyżej, pech chce, psia kość i cholera jasna.

Marzę o tym, żeby móc wyrzucić kalendarz i martwić się jedynie terminem paznokci u kosmetyczki i wizyty Mill u pediatry (ale tylko kontrolnej!) - dwie rzeczy zapamiętam i bez kalendarza.

Marzę o tym, żeby zorganizować dom, półka po półce, kawałek po kawałku. Żeby pozbyć się zbędnych rzeczy i nie kupować nowych na ich miejsce. Chciałabym mieć czystą, minimalistyczną przestrzeń dookoła. Żeby porządki robiły się łatwiej, szybciej i żeby zniknął chaos. Żebym nie musiała codziennie powtarzać miliona tych samych czynności (przygotowywanie jedzenia, przecieranie blatów, zmywaka, pranie, przecieranie fotelika, wyładowanie zmywarki, wyjęcie prania, przygotowanie jedzenia, na nowo blaty, wyjmowanie zmywarki, rozwieszanie prania i ładowanie nowego, i znów jedzenie... I tak pierdyliard razy dziennie. Ale co ja Wam będę pisać, pewnie macie to samo więc wiecie jak jest). Żebym mogła z córką wyjść na spacer bez zastanawiania się czy wrócę za pół godziny czy za cztery. Bo przecież nic innego nie muszę, nigdzie nie muszę być ani nic innego nie robić.

Marzę o tym, żeby moje warszawskie wyjazdy, które są fajne i nie chciałabym ich wywalać z grafiku, były łatwiejsze organizacyjnie. Żebym nie musiała angażować Towarzysza Męża pozbawiając go tym samym weekendów na które ciężko pracuje w tygodniu. Albo Babci-Pra, która była zamiast Towarzysza Męża ostatnio i mega dała radę, ale wiecie... jest Babcią-Pra. Wolałabym jej jednak tak nie nadwyrężać.

Marzę o tym, żeby przespać noc. I, mimo tego że lubię spać z Milly, czasem marzę o tym, żeby jednak odzyskać moje łóżko i spać wtulona w Towarzysza Męża tak jak zwykłam byłam w zamierzchłych czasach przed Mill. I o tym żeby pospać do dziesiątej raz na tydzień (marzenia to marzenia, a co!) też marzę, żebym wiedziała, że Mill jest zaopiekowana, nakarmiona, przewinięta i zabawiana i żebym nie budziła się co chwilę z chęcią, żeby to wszystko sprawdzić. 

Marzę o tym, żeby się nudzić. Serio.

Marzę żeby mieć czas na zastanawianie się, co by tu dziś, na rozeznawanie nowości wydawniczych (że już nie wspomnę o ich czytaniu), na oglądanie kultowych seriali (albo nawet mniej kultowych. Seriali w ogóle. Kiedy ja ostatnio oglądałam serial? A tak odcinek za odcinkiem? No jak bum cyk cyk, nie pamiętam!), na bieganie (o, o pogodzie która sprawi że nie będę przeziębiona tuż po bieganiu też marzę), na beztroskę, na zabawy z Mill (znajduję czas, mimo jego ultra braku, żeby nie było że się z nią nie bawię, ale takie zabawy... No wiecie... bez końca!), na gotowanie, na pieczenie, na gości i wychodzenie w gości i spotkania towarzyskie które nie są niedzielnym obiadem u Matki Polki (uwielbiam niedzielne obiady i Matki Polki, ale prawda jest taka że fajnie by było poza niedzielnym obiadem u Matki Polki spotkać się z przyjaciółmi, co przy ich pracowo napiętych grafikach też jest trudne).

Więc ja sobie tak marzę... A tymczasem czterdzieści godzin kolejnego projektu na który nieopatrznie się zgodziłam robi sobie z moich marzeń jakieś totalne jaja.

A Wy? Też marzycie najbardziej o czasie? Czy zupełnie inaczej, macie poczucie że czasu macie pod dostatkiem i chciałbyście robić coś więcej?

Ściskamy Was mocno z częstotliwością... no jaka jest, każdy widzi. I z postanowieniem poprawy, ale bez obietnic.

z&m


Friday 9 January 2015

M10 Krzesełko do karmienia Cosatto 3Sixti 2

Zakochałam się!

No cóż zrobić, zakochałam się.

Ogólnie nie jestem osobą z hoplem totalnym na punkcie gadżetów okołodziecięcych i nie mam ich pierdyliarda, choć lubię rzeczy ładne i dobrze wykonane, bezpieczne i cieszące mnie tak samo jak i Mill (jak na przykład mata Skip-Hop czy produkty Lela Blanc). Nie upierałam się na nic specjalnie kiedy Mill się miała urodzić, wózek Bebetto, czyli jeden z tańszych, łóżeczko używane, wyprawka głównie prezentowo-odziedziczona. Bez spiny.

 Podobne podejście miałam do zakupu krzesełka do karmienia, ot, krzesełko jak krzesełko, i już już oglądałam krzesełka na olx i w dziecięcych sklepach internetowych żeby rozeznać temat, tylko pech (pech nie pech, no) chciał, że w tym samym czasie rozmawiałam portalo-społecznościowo z Ruby Soho, która jest jak wiadomo całkiem logicznie i prawdziwie samozwańczą Ruby Samo Zło, która usłyszawszy o moich poszukiwaniach podzieliła się ze mną wszystkimi swoimi zakładkami na pintereście (tak, ja nie używam pinteresta i nie wiem jak on działa i nie mam chwilowo czasu się dowiadywać) i przepadłam.

Kiedy zobaczyłam Cosatto powiedziałam że albo to albo nic. A jako że wcześniej żadnych fanaberii dziecięcych nie miałam czułam się usprawiedliwiona.

Stanęłam na głowie żeby go zdobyć, marka wszak wycofała się z Polski parę lat temu i swój asortyment zastąpiła też ponoć niezłym Mamas&Papas. Może i niezłym, ale dla mnie to krzesło to było absolutne TO, widziałam je w naszym mieszkaniu oczyma wyobraźni i nawet rundka po sklepach w poszukiwaniu podobnego (i pomyśleć że miałam w lecie czas na rundki po sklepach w celu poszukiwania odpowiedniego krzesełka, oooooch, marzenia!) skończyła się tylko jeszcze większym uparciem się na Cosatto.

Jako że, jak już pisałam, w Polsce marka nie istnieje (choć kiedyś ktoś sprzedawał cały jeden raz na allegro, widziałam, widziałam w archiwum!) trzeba było szukać dalej. Towarzysz Mąż był wtedy w UK, a że Cosatto wbrew temu co sugeruje nazwa jest brytyjskie (czy tylko ja pomyślałam że włoskie?!) - stwierdziłam że jakoś to trzeba wykorzystać.

Na ebayu czy gumtree nawet kilka używanych Cosatto było, ale nikt nie pisał się na wysyłkę (jak zobaczyłam - i o zgrozo podniosłam - pudło w którym finalnie przyszło do nas 'krzesełko' - to przestałam się dziwić - ważyło ze sto kilo i zajmowało szerokość drzwi wejściowych, i tak, to jest hiperbola, ale nawet nie aż taka bardzo) więc opcja odpadła.

A cena nowego krzesełka na stronie producenta - 165GBP - powaliła mnie z nóg. Ja wiem, że miłość absolutna, ale kurka - to, bądź co bądź tylko krzesełko do karmienia. Bez przegięć.

Spięłam się więc i znalazłam o 1/3 tańsze (i tak drogie!) na brytyjskim Amazonie. Z darmową wysyłką (oh yes) ale tylko do UK (oh no). Przypomniałam sobie za to o mężu koleżanki który kiedyś spracował w spedycji na wyspach i wspominał coś kiedyś, gdybym potrzebowała i takie tam... Uruchomiłam wszystkie potrzebne kontakty i udało się załatwić darmowy transport do Polski (co prawda trochę musiałam na niego czekać, ale nie robiło mi to kompletnie różnicy, bo wiedziałam że i tak przed jesienią Mill nie będzie potrzebować krzesełka w ogóle), a w międzyczasie Towarzysz Mąż jeszcze dostał pracowy bunus w postaci vouchera na Amazonie... No więc jak tu nie skorzystać, no jak!

Uparłam się, stanęłam na głowie, załatwiłam.
Veni, vidi, vici.

Ale czy na pewno vici?

Obiecałam recenzję już dawno dawno, i w końcu ja popełnię. Zanim ją jednak popełnię powiem tylko że dobrze że wstrzymałam się z nią trochę bo wiecie jak jest z miłością - na początku same zachwyty, a małe zgrzyty wychodzą później w praniu. W przypadku naszego Cosatta też wyszły.

Tak więc: jest piękne. Rzecz gustu, oczywiście. Mnie zachwyca, Towarzysz Mąż kreci nosem i mówi że nie wie o co mi chodzi. Że krzesełko jak krzesełko.

W salonie wygląda dokładnie tak, jak sobie je wizualizowałam. Jest dziecięce, wesołe, ale mimo tego że zajmuje miejsce - 'ma stajla' i kompletnie mi nie wadzi. Na początku mieszkało koło kanapy:


A później Towarzysz Mąż wyniósł jedno z czterech krzeseł w jadalni i zastąpił je Millowym Cosattem. Tym sposobem może jeść z nami posiłki przy stole, co lubimy najbardziej. Ale jako że dieta BLW w przypadku Mill ciągle jest w fazie semi, to i tacka się przydaje bo wygodniej mieć dziecko na przeciwko kiedy się je karmi łyżeczką, nie ma się co łudzić. W każdym razie sprawdza się takowy sposób przechowywania dodatkowego, jakby nie patrzeć, mebla na małym metrażu.


Przesuwa się ciężko. jest solidnie wykonany, to fakt, od spodu w bazie rzekomo ma jakieś kółka które przesuwanie mają ułatwiać. Cóż, nie powiedziałabym, idzie to dość topornie, w przeciwieństwie do lekkich rozkładanych krzesełek. Nam ta funkcja nie jest potrzebna, ale jeśli zamierzacie karmić dziecko po całym domu to radziłabym to jeszcze przemyśleć. Karmienie po całym domu albo piękne Cosatto - wybór należy do Ciebie, hue hue.

Moją ulubioną funkcją tego krzesełka jest fakt, że ma regulowaną wysokość. Tym samym Mill może siedzieć z nami przy stole, ale jak chcę wsunąć tackę pod spód stołu to obniżam krzesełko i pyk, wchodzi. Albo mam ochotę karmiąc Mill obejrzeć coś w telewizji (i nie że niepedagogicznie, Mill jest do telewizora tyłem!) przesuwam je, mimo trudności przesuwania, około pół metra dalej w kierunku sofy, siadam na sofie i dopasowuję wysokość (w tym wypadku raczej niskość) mebla do moich potrzeb. Wygląda to tak:

Czerwony przycisk, którym regulujemy ową wysokość, służy też za bonusową atrakcję dla pełzającego/raczkującego niemowlęcia, bo dziwnym trafem pełznie do niego niczym do najlepszej zabawki kilka razy dziennie*

*uwaga, funkcja uzależniona od modelu. Niemowlęcia, nie krzesełka, bo krzesełko owy przycisk ma zawsze.

Kolejne plusy to bardzo plamoodporne wyłożenie krzesełka (to w jabłka. Tudzież inne piękne rzeczy), łatwe czyszczenie (tacka do zlewu, reszta szmatką. Zajmuje to kilka chwil, serio, a ja raczej z tych które nie lubią sprzątania, a już tym bardziej docierania ze szczoteczką do zębów w najmniejsze z zakamarków, bo ponoć i tak bywa) i pięciopunktowe pasy bezpieczeństwa które trzymają naprawdę solidnie. Dwie tacki (jedna z miejscem na kubek, dla starszego dziecka, a na to druga, zapinana na klips, która funkcjonuje bardziej jak talerz. U nas ciągle w użyciu wszak jeśli dać Mill cokolwiek na normalnym talerzu można mieć pewność że cokolwiek by na tym talerzu nie było wyląduje na podłodze a ona będzie próbowała zjeść talerz) też na plus. I to że można krzesełko obracać dookoła, zwłaszcza jeśli karmicieli jest akurat większa liczba...

Więc pod tymi względami miłość trwa...

A co w krzesełku mnie wkurza?

Ano, cena. Z perspektywy czasu nie wiem, czy warto było aż tyle zapłacić - mimo że dużo mniej niż prosto od producenta, mimo że z bonusem Towarzysza Męża, to ciągle kupa pieniędzy. U rodziców ma Mill zwykłą Ikeowską antylopkę i też się dobrze sprawdza.

Czystość pasów. Pasy trzymają, jasne. trzymają świetnie. Ale oprócz tego chłoną wszystko co nie trafi do buzi Mill, a jak wszystkie mamy wiedzą tego potrafi być sporo. W każdej knajpie pasy w krzesełkach dla dzieci wyglądają strasznie (ja jestem wariatką i obkładam je chusteczkami przed włożeniem Mill (ku uciesze Mill która te chusteczki od razu próbuje zjeść. Ale fuuuuuj), więc to nie tak, że pasy od Costatto świnią się dużo bardziej niż w innych modelach. Ano, nie. Ale mogły by świnić się mniej,a  świnią się dokładnie tak samo. Pralka pierze, ale długo schną, a bądź tu człowieku choćby jeden dzień bez pasów w foteliku do karmienia. No da się, ale ciężko, a wolałabym się nie męczyć, wiadomo.

Czy kupiłabym jeszcze raz?

Chyba... tak. Mimo wad, ja po prostu uwielbiam to krzesełko!

A Wy? Macie jakieś swoje dziecięce szaleństwa? Albo krzesełka do karmienia godne polecenia które są może łatwiej dostępne?

PS. Na jesieni w Smyku widziałam ewidentną podróbkę Cosatto. Nie wykonana aż tak solidnie, widać, że to podróbka, ale dizajn szerokopojęty ma podobny i cenę zdecydowanie przyjemniejszą. No, i jest dostępny na miejscu. Także jeśli model Was zainteresował to polecam spytać tam. Na stronie internetowej sklepu go nie ma, ale w Katowicach w sklepie stacjonarnym jak najbardziej był, widziałam na własne oczy!

A oryginalne Cosatta to wglądu tu: http://www.cosatto.com/explore-our-range/products/highchairs/all/3sixti

Ściskamy!
z&m

 

Monday 5 January 2015

M10 Skończyło się rumakowanie czyli o pociążowych kilogramach

Jeśli regularnie czytacie mojego bloga (albo mnie znacie osobiście albo i jedno i drugie) wiecie co następuje:

- nie jestem wybitnie szczupła ale wybitnie gruba też nie (choć wiadomo, perspektywa widzenia zależy od punktu siedzenia czy jak to szło), ot taki przeciętniak, raczej w stronę grubszych niż chudszych, z klasycznym muffintopem maskowanym ubiorem, ponadprzeciętnymi rozmiarowo cyckami i przyzwoitymi nogami mimo dość niskiego wzrostu (każdego szkoda)
- mój ciążowy brzuch był z tych raczej małych (moja szwagierka w 13 tygodniu ciąży ma taki brzuch jak ja kiedy byłam w jakimiś 30-33 - serio!) - do tego stopnia że nawet miałam jego kompleks (że taki mały, w sensie. Teraz oczywiście, z perspektywy, bardzo się cieszę że był taki mały, ale co ja wtedy wiedziałam o ciąży). Na początku ciąży schudłam ze 3-4 kilo wszak klasyczny jadłowstręt i nudności nie tylko poranne dopadły i mnie. Później było trochę lepiej, ale cały trzeci trymestr przerzygałam (co tu ukrywać no - w co drugim poście z końcówki ciąży o tym pisałam) i nie czułam się najlepiej. Nie miałam dzikich zachcianek (poza tymi, ale i one nie były jakieś mega. Wcześniej bez ciąży miewałam większe) i pobudek w środku nocy żeby wyżerać węgorze i wszystko inne co lodówka miała do zaoferowania (jak, nie przymierzając, Matka Polka kiedy była w ciąży ze mną). Summa summarum - przez całą ciążę przybyło mnie raptem 8.5 kilo a w mniej-więcej tydzień po porodzie miałam swoją wagę sprzed ciąży
- potem nastąpił przestój i mimo karmienia piersią jakoś nie chudłam (w związku z czym twierdziłam że rzekomy magiczny wpływ karmienia piersią na chudnięcie jest znacznie przereklamowany)
- aż tu nagle magicznie w okolicach lata waga zaczęła spadać, mimo rozlicznych lodów, ciast makaronów, chleba i innych rzeczy z reguły powodujących tycie
- i tak pięknie pierwszy raz w życiu, bez żadnego wysiłku, żadnych diet, żadnych reżimów ćwiczeniowych (których zresztą nie było mi wolno ze względu na poporodowe kuku, ale zanim nie wiedziałam że mi nie wolno to trochę ćwiczyłam) i bez biegania (które nie wpływało na chudnięcie znacząco wcześniej, za to bardzo na samopoczucie) - schudłam i ważyłam pięć kilo mniej niż przed ciążą
- jeszcze 4 i osiągnęłabym moją wagę idealną, wymarzoną, której nigdy nie widziałam na wadze, nawet w podstawówce (ups) czy podczas okresu dietetycznych eksperymentów w liceum (skutecznych - ważyłam wtedy tyle co po pociążowym schudnięciu, jednak okupione to było wieloma wyrzeczeniami i mnóstwem ćwiczeń. No i oczywiście było nie do utrzymania więc cichaczem jakoś te kilogramy mi, skubane, wróciły)

ALE

Wróciłam z Anglii. Dwutygodniowy pobyt u Angielskiej Teściowej spowodował że przytyłam 2 kilo. W 11 dni, psia kość i cholera jasna. I nie, że nie wiem z czego. Ale hmmm.... W domu też powinnam tyć na potęgę a nie tyłam, a bywało że i chudłam. Nawet w domu bardziej bo fantastyczna kuchnia Matki Polki i absolutna faza na bezę (i inne ciasta, jeśli mam być szczera) sprawiały że jadłam więcej od Towarzysza Męża. I reszty rodziny chyba zresztą też. Tym samym nasuwa się tylko jeden wniosek (i nie jest to 'kochanego ciałka nigdy dosyć', bynajmniej) - skończyło się rumakowanie. Wygląda na to że karmienie piersią, mimo że uskuteczniane jak najbardziej, straciło swoje magiczne właściwości i nie mogę już jeść wszystkiego co popadnie. A buuuu....

I jako że kupiłam w listopadzie dwie pary nowych, mniejszych spodni, które bardzo lubię (i w ogóle jakoś tak dobrze się czuję w tym mniejszym rozmiarze, nie chcę się z nim żegnać jeszcze!) muszę coś z tym zrobić.... A taaaaaak się ciężko zebrać, nooo...

W związku z tym prośba do Was - jako że postanowienia noworoczne hulają (moje nie, mam nadzieję że uda mi się jeszcze w styczniu napisać o tym, podobnie jak o podróżach, wózkach i kilku innych postach które miały być już sto lat temu ale się nie zebrałam, no, za dużo się dzieje a czasu za mało, kurka) i może któraś z Was jakieś zmierzające w tym kierunku - szukam motywacji. Może jakiś mamo-ćwiczeniowy blog albo jakiś z przepisami (mogą być wege! ale nie muszą) które są zdrowe i w miarę niskokaloryczne (choć wiadomo, nic drastycznego raczej nie wchodzi w grę przy karmieniu piersią) albo... Albo coś. Wiecie o co chodzi. coś, co sprawi, że spodnie będą jednak ważniejsze od bezy, bo różnie u mnie z tym bywa.

A u Was jak tam? Też czasy pociążowe były łaskawe czy dalej gubicie nadprogramowe kilogramy?

Ściskam,
Trochę większa z. &
(i, jak twierdzi Dzidek, Mill też jakby trochę większa, ale jej to akurat nie powinno wybitnie szkodzić w tym wieku) m.


Jeszcze całkiem niedawno, selfie przedimprezowe (co widać - włosy i makijaż jeszcze w wersji przed - czytaj: kok dwusekundowy, bo nawet nie dwudziesto, plus makijażu brak) z tegorocznego Sylwestra (i tak, nie ma to jak ani razu nie użyte łóżeczko turystyczne dla Mill w tle):


A tu w jednym z grubszych momentów. Fota z moich 25 urodzin, w stylu lat 80. Zaznaczam, że wyglądam na niej dość niekorzystnie, łudzę się że na żywo nie było AŻ tak źle. Różnica między teraz (wliczając te felerne dwa angielskie kilogramy) a wtedy to jakieś 7 kilo. Niby nie tak dużo, ale ja widzę znaczną różnicę. Chyba nie muszę dodawać że wolę się w tej wersji u góry?


Friday 2 January 2015

M10 Happy birthday nana!

Dear Nana,

I know my talking isn't quite there yet, but if it was today would be the day I'd wish you all the
best things you undoubtedly deserve. I hope that all year round (and all the other years, for that matter, too) you'll be surrounded by the people you love (and who love you), with that gorgeous smile on your face, and you won't stupidly worry about getting older as - trust me - it doesn't show. My mum says you look about ten years younger, at least, and even if I have no clue what ten years is just yet, I bet she's right.

I also hope that the time you spent doing pleasurable things lasts as long as possible and the time you wish to pass more quickly - would do just that. I hope that you have amazing travelling adventures and also come back safe and sound, right for my first birthday. I wish you blue skies, sunny mornings, endless lazy cups of tea in bed before you get up, good books, energetic gym workouts and enjoying each and every day even better than the previous one.

I just want you to know that you're doing a superb job being my nana and even if you don't live next door I'm really happy I get to see you as often as I do and I absolutely adore our time together. I wish - to me - that you never change and always remain such a carrying, loving and gorgeous person (and the dancing queen, nothing less!) and to you - for your dreams to come true. Happy birthday!

I love you very much.

Xxxxx

Milly