Nie mam czasu się zastanowić kiedy, gdzie, jak i co.
Wiecznie gonię za względnym porządkiem w domu, względnym ogarnianiem zobowiązań zawodowych, względnym bezpieczeństwem mojego dziecka (czytaj - interweniuję kiedy gryzie kable, ale kiedy wkłada palce do zabezpieczonego kontaktu już nie). Często nie pamiętam jak się nazywam (choć wiem, że RadoShe mi na pewno przypomni, dzięki!), ale nie zapominam o wizytach u pediatry/prześwietleniach bioderek, deadlinach raportów i researchach potrzebnych do warszawskiego kursu. Zdarza mi się zapomnieć pomalować rzęsy, ale pamiętam żeby Mill zjadła obiad i miała czapkę, kiedy wychodzimy (bo jednak, kurczę, zimno się zrobiło!). Marzę o feriach które już na horyzoncie (jeszcze tylko do czwartku muszę przeżyć, do czwartku! W piątek będę spać cały dzień z Mill, taki mam plan. Nie wiem jak ona się zapatrzy na takie spanie, ale plan jest).
W całym rozgardiaszu miliona zajęć nawet nie zdążyłam napisać o pierwszym Millowym dniu Babci i Dziadka napisać - i pierwszym dla Matki Polki i Dzidka dniu Babci i Dziadka też.
Miało być wyjątkowo, z ręcznie robionymi prezentami i leniwą celebracją jak na urlop macierzyński przystało. Było... zwyczajnie. Szybki kwiatek w doniczce (za to piękny dzwonek mi się trafił, w niesamowitym odcieniu fioleto-błękitu), kupne mufinki (nie zdążyłam upiec, tak jak niczego nie zdążam ponadprogramowego ostatnio) i niespodziewana ubabciowa wizyta na szybką kawę przed pracą. Lepszy rydz niż nic, myślę, ale w moich marzeniach wyglądało to lepiej.
W dzień dziadka nie lepiej - Dzidek był zajęty, Towarzysz Mąż zajęty, więc świętowanie przenieśliśmy na piątek. Może być. W ramach tego w czwartek poszliśmy z chrzestnym Milly i żoną chrzestnego Milly na hamburgery do zaprzyjaźnionego hipsterskiego miejsca. Mill zrobiła furorę, jak zawsze, a jej apaszka w hipsterski wzór od LaMillou dostana od chrzestnej w końcu poczuła się na swoim miejscu. Cudownie było.
A w piątek Mill wylądowała na swoim pierwszym sushi - for the record: nie jadła sushi. Ugryzła kawałek algi, pluła zamówionym specjalnie dla niej ryżem, bawiła się miską i pożerała kaczkę po japońsku wprost z talerza Dzidka popijając zieloną herbatą. Najważniejsze że spędziła czas z babcią i dziadkiem (bo to to lekko opóźnione świętowanie było właśnie, o!) w nieco bardziej odświętnym niż zwykle wydaniu.
I nie zrozumcie mnie źle - daleka jestem od zmieniania dziecka pieluchy przy stole (że też zabiorę głos w sprawie naczelnej aferki w kraju w którym jest wiele lepszych powodów do afer, ale po co, skoro można się rzucić na kupę), ale nie widzę problemu z zabraniem dziecka do knajpy, a zwłaszcza takiej, która od takich klientów nie stroni, a wręcz przeciwnie - jest pod ich potrzeby dopasowana. Tu prym wiedzie mój ukochany Byfyj (który Wam bardzo polecam na fejsbuku, choć ostrzegam że na dietę to on dobrze nie robi), w którym nie tylko znajdziemy krzesełko do karmienia i przewijak w obszernej łazience, ale i jednorazowe podkłady do przewijania, chusteczki nawilżane i krem do pupy (czyli opcja na full wypasie, jednym słowem). W Bahnhofie (tym gdzie byliśmy w czwartek) też jest bardzo family-friendly, krzesełko i przewijak do dyspozycji, a piękna właścicielka w pięknej ciąży wita dzieciaki z otwartymi ramionami (a są to głównie hipsterskie dzieciaki, które świetnie wpisują się w hipsterską burgerownię). A nawet w Hana Sushi mieli krzesełko do karmienia, ba, takie z wenge drewna pasujące do reszty wystroju. Więc jak takie udogodnienia restauracje serwują to dlaczego, no dlaczego ja się pytam, mam siedzieć z dzieckiem w domu? Przecież nie zabieram jej do Kryształowej w porze romatycznych kolacji tylko zwyczajnie, w dzień, do knajpy, w której każdy, włącznie z najmłodszymi jest widziany raczej mile. No ale to dygresja na pół posta, jak zwykle.
Ale i czas nie knajpiano-wyjściowy uwielbiam. Po tym jak wyszły górne jedynki jest lajt, uśmiechnięte, wszędobylskie dziecko, które nieraz doprowadza mnie do furii, ale zdecydowanie częściej do śmiechu i wzruszenia. Kiedy mnie karmi swoim jajkiem - wzrusz, kiedy w środku nocy przylega do mnie swoim ufnym małym ciałkiem, szuka piersi, znajduje, i gładzi po niej pijąc i śpiąc równocześnie - wzrusz wzrusz, czyta mi książeczki w swoim własnym języku - kolejny wzrusz. Nocnik też mnie wzrusza, i to jak sama czesze sobie włosy. Dzień bez wzruszenia dniem straconym.
Poza tym wiecie - szybkie spotkanie z przyjaciółką i dzieciakami (relaksująca kawa vs dzieci 0:1), podróż do Warszawy w ciągu jednego dnia (Mill 11 godzin sama z Towarzyszem Mężem czyli swoim tatą, Matką Polką i Babcią-Pra. Problemu z brakiem mamy czyli mnie na jeden dzień nie stwierdzono, a i tym razem udało mi się nie zapomnieć laktatora), raporty w szkole, zastępstwa, i kilka siwych włosów, których widzę po odrostach że zdecydowanie mi przybyło.
Ot życie.
Chyba muszę znaleźć czas na fryzjera.
A jak tam u Was? Też tak szaleńczo zaczęłyście rok czy jeszcze cieszycie się względnym luzem?
Buziaki,
z&m
Mill u hipsterów. Nie jadła burgera. Jadłam ja. Mill jadła jabłko. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
Mill na sushi. Nie jadła sushi. Jadłam ja. Mill pluła ryżem który jej nie smakował (no nic dziwnego, suchy ryż, ej, z czym do ludzi?! Kaczka z talerza dziadka smakowała jej bardziej, a zielona herbata to już w ogóle hit. Ale czy ja przypadkiem nie pisałam o sprawiedliwości przed chwilą? Nie ma, no nie ma. W ramach karmy - nomen omen - na tym zdjęciu Mill ma zdecydowanie lepszą fryzurę niż ja:/)
Portret rozmazany. Ale i tak strasznie go lubię, więc zostawiam. Choć gdyby ktoś chciał zafundować mi kilka godzin ekstra w ciągu doby to obiecuję się doszkolić fotograficznie!
PKP o szóstej rano. Lubię i nie lubię. Chciałabym spać, ale z drugiej strony parę godzin na nadrabianie blogowych zaległości (głównie czytelniczych tym razem) w wygodnym fotelu, z darmowym wi-fi, kawą i dekadencką czekoladą przed śniadaniem (serio, muszę się ogarnąć z tą czekoladą!) - mogło być gorzej, naprawdę.
Moją uwagę przykuł nocnik :) kiedy Mill zaczęła z niego korzystać? I od razu załapała? Bo tak dumam, czy może by Lenkę już sadzać.
ReplyDeleteTak, tak. Więcej o nocniku, bo nasz do nas właśnie jedzie:)
DeleteWasze życzenie jest dla mnie rozkazem :)
DeleteThis comment has been removed by the author.
ReplyDeleteU Was to się dzieje!
ReplyDeleteChyba wszystkim przybywa siwych włosów przy dziecku:)
Tobie też??? :)
DeleteNie narzekasz na nudę chociaż! ;-) Ja marzę, że jak się obronię, co mam nadzieję nastąpi w przeciągu 2-3 miesięcy, to będę miała tyyyle luzu. Daj spokój z pieczeniem ciast na imprezki (czy na Dni Świąteczne), ja długo walczyłam z tym, że wszystko zrobię sama! I walczę do tej pory, ale im mniej mam sił tym łatwiej mi idzie korzystać z gotowych rozwiązań. Dlatego na imprezkę urodzinową Ignasia zamówiłam katering i tort z cukierni (pomimo unikania przez nas cukru, muszę czymś poczęstować 14 osób na domowej imprezce).
ReplyDeleteNo jasne. Rozumiem niechęć do cukru, sama raczej nie daję Mill (choć bez ortodoksji - jeśli sama jem szarlotkę a ona absolutnie MUSI spróbować to dostaje pół łyżeczki jabłek z szarlotki - albo innego ciasta jeśli jem inne ciasto. Nie zjada natomiast CAŁEGO KAWAŁKA tego ciasta jak inne znajome niemowlę w jej wieku :/) ale na urodziny wiadomo, tort musi być :)
DeleteA ja tam myślę, że kto ogarnie, jak nie Ty? Przy takim kombo mieć jeszcze czas na bloga, wypady na miasto, samoczekoladowanie w pociągu - żyć nie umierać. Skończysz kurs, ja zrobię remont, będziemy się byczyć przed zamkiem w Pszczynie, piknikować całe dnie, dzieci będą, sielsko będzie.
ReplyDeleteTiaaaa...
Delete