Monday 15 December 2014

M9 Z przygodami

U nas jak zwykle - z przygodami.

Weekend w Warszawie (jeszcze tylko trzy weekendy, a  poza tym kilka niedzieli na warszawskie wypady solo - damy radę, wszyscy!) uważam za niezwykle udany (odkryliśmy rewelacyjne śniadaniowe miejsce, Towarzysz Mąż kupił jakąś swoją mysz komputerowo-grową dzięki której nie marudził aż tak że ma z powodu mojego kursu kolejny weekend z życiorysu, zwłaszcza że to kolejny weekend kiedy przyjeżdżają nasi zagraniczni znajomi; ja miałam fajne zajęcia, a wieczór spędziłam leżąc w wielkim hotelowym łóżku, w pachnącej i wyprasowanej śnieżnobiałej pościeli oglądając 'Francuski Pocałunek' w telewizji jedząc paluszki, pijąc herbatę i przytulając śpiące rozkosznie dziecko - no jak tu nie uznawać takowego weekendu za udany, no jak).

Ale jak to u nas - aż tak dobrze żeby wszystko grało nie mogło być. Tak więc tego... Do wielu środków lokomocji które w wieku niecałych dziewięciu miesięcy Mill ma odhaczonych (wózek, Tula, samochód, tramwaj, autobus, samolot, statek, kolejka linowa, kolejka naziemna, i pewnie coś jeszcze co nie przychodzi mi teraz do głowy) doszedł jej (i mnie przy okazji) nowy: laweta.

Wracając z naszego jakże do tej pory udanego weekendu, po przejechaniu jakichś stu kilometrów, zaczęła nam się palić kontrolka silnika (normalne, jakiś czujnik od przepustnicy nie styka, ale przepustnica jest w porządku - a że nowa przepustnica kosztuje więcej niż całe nasze auto ze względu na to że przepustnica działa a tylko czujnik nie styka zgodnie z zaleceniami mechanika jeździlismy dalej nie przejmując się tym zbytnio). Później pojawiła się kontrolka akumulatora. Później kontrolka ABS. Wtedy postanowiliśmy zjechać na najbliższej stacji, co udało nam się ledwo-ledwo, wszak współpracy odmówił licznik prędkości, ogrzewanie, radio i światła (co jest mocno niebezpieczne po ciemku, a że ciemno jest o 15:30 to ten... było ciemno!). Zaparkowaliśmy pod barem o wymownej nazwie 'Wojażer' i zostaliśmy stać, wszak odpalić się samochód nie chciał za Chiny Ludowe. Milly przespała całe zamieszanie, ja o dziwo jak nie ja nie dostałam ataku paniki tylko uzgodniwszy szczegóły z tatą znanym jako Dzidek (który nawet gdyby bardzo chciał nie mógł by mi pomóc, bo bezczelnie wyjechał na narciarski urlop do Włoch, a Włochy są od Katowic jeszcze dalej niż Warszawa, jakby nie patrzeć) wyszperałam numer ubezpieczenia i zupełnie racjonalnie usiłowałam się z nimi skontaktować.

- Obsługa w języku polskim - wciśnij 1, zgłoszenie szkody - wciśnij 5 i tak dalej i tym podobne. Nawciskawszy się tych numerków dowiedziałam się od jakże miłej, choć lekko monotematycznej pani, że infolinia czynna jest od poniedziałku do piątku w godzinach 10:00-18:00. Cudownie, ale jest niedziela, godzina 16:30, a moje auto ni hu hu. Hmmm...

W karteczce ubezpieczeniowej jest pieczątka z numerem agenta (agentki, w tym przypadku), który sprzedał ubezpieczenie. Dobra - myślę - do nich dzwonię, może coś poradzą.

- Ale ja się już nie zajmuję ubezpieczeniami - powiedziała mi pani która nie dalej jak w maju sprzedała mi owo ubezpieczenie. Jasne, ludzie zmieniają pracę, ja rozumiem i nie mam pretensji. Tylko co ja mam zrobić? Pani dała mi numer do swojej następczyni.

- Hmmm... - powiedziała pani następczyni której nakreśliłam sytuację. Dobra, już do nich zgłaszam, niech pani jest pod telefonem. Jestem więc pod telefonem ile się udaje. Bo - jakby to powiedzieć - zasięgu w barze 'Wojażer' jak na lakarstwo. Ale trzymam telefon w takim punkcie, żeby był i kiedy tylko dzwoni przekazuję Mill Towarzyszowi Mężowi i wychodzę na zewnątrz rozmawiać. W międzyczasie dowiaduję się gdzie jesteśmy. Jakubów, koło Tomaszowa Mazowieckiego. No dobra, gdziekolwiek to jest, jest bar 'Wojażer', obsługa jest miła, mega pomocna, Mill nieświadoma że tym razem to postój nie do końca planowany zdrzemnąwszy się w aucie jest w doskonałym humorze, macha do wszystkich, śmieje się szczerząc dolne jedynki w największym z możliwych uśmiechów i bije brawo, co jest najnowszą ulubioną zabawą (wróć - najnowszą jest bicie brawo cudzymi rękami, ale z braku cudzych swoje też są w porządku). Jest też ciepło, jest herbata, jest piwo dla Towarzysza Męża (wiadomo - dalej nie pojedziemy. A nawet jeśli jakimś cudem zawsze mogę jechać ja, Matka-Polka karmiąco-niepijąca), jesteśmy cali, zdrowi, w jednym kawałku. Więc nie jest tak znów najgorzej.

Po dziesięciu minutach dzwoni pan z ubezpieczalni - pani Zuziu, proszę się nie denerwować (przecież się nie denerwuję) już coś zaradzimy. Po standardowym administracyjnym kolejno-dziesięciominutowym pitu-pitu dodaję że mam ze sobą dziewięciomiesięczne niemowlę i fotelik samochodowy licząc na to (po cichu) że przyspieszy to całą procedurę - O! Dobrze że mi pani mówi! To będzie dopłata!

Yyyyy....

Mam czekać na kolejny telefon. Kolejna miła (no bo nie powiem że nie, no miła) pani z ubezpieczalni dzwoni zweryfikować dane podane przeze mnie miłemu panu piętnaście minut wcześniej. Ciągle się nie denerwuję (może już lekko, z naciskiem na lekko) - Mill ciągle w humorze, nakarmiona, Towarzysz Mąż ją zabawia i myśli że i tak luzem zdąży do kina umówionego ze swoimi chłopakami na 21:30 a ja widzę rozwiązanie problemu tuż tuż. Pytam panią ile mnie ten biznes będzie kosztować plus minus, bo ja wiem że mam 150km holowania w pakiecie, ale pozostałe 50 - już nie. Pani wzrusza ramionami (tak, słyszę to przez telefon jak pani wzrusza ramionami, tak oczywiste to było) i twierdzi że mam się dogadać z pomocą drogową bo ona nie wie. Jak nie wie, jak płaci za 150km tej wątpliwej przyjemności? Eh...

Po kolejnych iluśtam minutach ma zadzwonić do mnie pan z lawetą (w końcu!). Przy okazji zauważam że telefon się rozładowuje z tego braku zasięgu i kiedy chcę go wpiąć do ładowarki zauważam że Towarzysz Mąż nie spakował ładowarki, która sobie pewnie jeszcze czeka w najlepsze w hotelu. Nie dzwonię do hotelu póki co wszak priorytetem jest wytrzymanie baterii do czasu przyjazdu rzeczonej lawety. Piszę tylko szybką wiadomość do O. i A. pełną jakże rzadko ale jednak używanych przeze mnie przekleństw, wyłączam wszystkie bateriorozładowujące aplikacje, 3G i inne takie zgodnie ze wskazówkami Towarzysza Męża i czekam na telefon od pana z lawetą. Jedną millusiną kupę później (a przewijanie dziecka w ciemnym rogu baru 'Wojażer' z ekwilibrystycznym trzymaniem telefonu tak żeby miał zasięg połączone z nieprzerwaną rozmową tłumaczącą sytuację przemiłej pani barmance - naprawdę przemiłej! - to chyba kolejny punkt pod nagłówkiem 'umiejętności' w najnowszej wersji mojego cv) rzeczywiście dzwoni pan od lawety i mówi:

- To gdzie pani jest, dokładnie?
- Dokładnie w barze 'Wojażer', w Jakubowie, koło Tomaszowa, przy S8, jak się jedzie z Warszawy na Katowice. - odpowiadam dumna z dokładnej odpowiedzi.
- Kurwa, to nie tutaj.
- ???? - myślę - głośno - ja. - Jak nie tutaj? No tutaj!
- Ale się ktoś pomylił w zgłoszeniu. Ja mam do Warszawy 400km. U nas też jest Jakubów ale to nie ten Jakubów.
- Mhm. No to co ja mam teraz zrobić? - wydaje mi się że logicznie pytam.
- Nie wiem. Źle zgłoszenie ktoś przyjął. Pani jest za daleko.
- Ale ja mam 9 miesięczne dziecko ze sobą! - wykrzykuję w akcie desperacji licząc na jakiekolwiek wskazówki co ja mam teraz zrobić.
- Pani, ja mam za daleko. Radź pani sobie! - odpowiedział pan laweciarz z nie-tego Jakubowa i najzwyczajniej w świecie się rozłączył.

Infolinia ciągle twierdziła że jest czynna od poniedziałku do piątku, żaden z przemiłych rozmówców z ubezpieczalni nie dzwonił z numeru który by się wyświetlał, więc wróciwszy do punktu wyjścia zadzwoniłam do pani A., następczyni pani I., która sprzedała mi ubezpieczenie, a która już nie zajmuje się ubezpieczeniami.

- O rety - powiedziała pani A. usłyszawszy moją historię
- Bo to dziecko! - uzupełniłam ja licząc na jakikolwiek ludzki odruch mimo tego że dziecko w najlepsze dyskutowało z choinką i ani myślało denerwować się zaistniałą sytuacją.
- Niech się pani nie martwi - zapewniła mnie pani A. - zaraz ktoś przyjedzie. A jak nie to ja sama po Państwa przyjadę!

Tym hasłem pani A. oficjalnie rozłożyła mnie na łopatki i została agentem ubezpieczeniowym sezonu.

Dość skutecznie w końcu pani A. podziałała (chyba miała trochę daleko żeby nas odbierać, jednak) bo przyjechał pan z lawetą do dobrego Jakubowa i obejrzawszy nasz samochód stwierdził że paski od alternatora są w porządku, że mamy dobry akumulator, ale jechać daleko nie zajedziemy mimo tego że auto zaczęło palić (ciągle jednak z włączoną kontrolką silnika i akumulatora) - zresztą jak się okazało dziś pan od lawety miał absolutną rację, ledwo dojechałam dziś do warsztatu i to bez świateł - cztery kilometry a pod koniec paliła się już nawet kontrolka hamulca ręcznego, tak więc jakaś grubsza sprawa, jutro będzie auto podpięte do komputera a my czekamy na wieści i nie spodziewamy się dobrych.

Posłuchawszy więc pana od lawety dowiedzieliśmy się ile wątpliwa przyjemność jechania do domu lawetą nas wyniesie (wszak 150km które pokrywa ubezpieczenie to jedno, fakt że do domu mamy prawie 200 drugie i fakt że za powrót tej lawety też musimy zapłacić to trzecie) i tak z portfelem lżejszym o trzy stówki (choć i tak nieźle - zupełnym fuksem udało nam się nie dopłacać za dzień świąteczny czyli niedzielę, jazdę po ciemku i trzecią osobę aka niemowlę, bo żeby się zabrały trzy osoby musi przyjechać laweta z większą kabiną - więc gdybyście się tfu tfu i odpukać w niemalowane znaleźli kiedyś w podobnej sytuacji koniecznie zaznaczcie na wstępie, bo jak Wam wyślą standardowych rozmiarów pomoc to liczba telefonów przez Was wykonanych i nie do końca cenzuralnych okrzyków wyartykułowanych może być większa niż moja) załadowaliśmy Mill na pakę lawety, załadowaliśmy siebie obok Mill i ruszyliśmy w drogę do domu. Towarzysz Mąż zastanawiał się czy zdąży do tego kina, poinformował kumpli że różni może być i poszedł spać, Mill poszła w jego ślady i opatulona też zasnęła a ja zajęłam się uprawianiem small talku z panem laweciarzem.

Dowiedziałam się że ma zięcia Greka, który czeka na nerkę w Polsce, że dużo rodziny mieszka poza Polską, że praca jego jest jak praca w pogotowiu i nie dla tych co lubią wypić i że gmina której nazwy nie pamiętam koło Częstochowy wystawiła sobie swoje gminne fotoradary na trasie Częstochowa-Katowice i tak reperuje budżet.

Zastanawiałam się też czy wypada podwieźć męża do kina lawetą ale nie musiałam - przyjechaliśmy z zapasem czasu akurat takim że Towarzysz Mąż zdążył do kina dojść. Ja wypakowałam manatki, Mill obudziwszy się znów w humorze (wiadomo, wyspane dziecko szczęśliwe dziecko) grzecznie bawiła się na macie kiedy Matka czyli ja piła piwo bezalkoholowe (jak się nie ma co się lubi...) i szykowała jej kolację (kaszka z gruszką, bez szaleństw). Nakarmiwszy, wykąpawszy i uśpiwszy dziecko otworzyłam kolejne piwo (i tak, kolejne bezalkoholowe, ale ten chmiel uspokaja lepiej niż melisa, słowo daję), wrąbałam sześć plasterków sera sauté i po szybkim prysznicu padłam z Mill. Towarzysz Mąż wrócił z kina i padł z nami. I tak spaliśmy do ósmej. A od rana znów szaleństwo.

I niech mi ktoś powie że matki z małymi dziećmi mają nudne życie, phi!

A co tam u Was?

Ściskamy,
z&m

17 comments:

  1. Ale przeżycia :-) ale najważniejsze że wszystko skończyło sie dobrze :-)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ano, bardzo dobrze nawet. Po tym jak Pan Elektryk stwierdził że alterantor do wymiany (do naszego samochodu - między 1000 a 2000PLN :/) Zaprzyjaźniony Pan Mechanik złapał się za głowę, rozebrał go (alternator w sensie, nie Pana Elektryka), przeczyścił, dokręcił i stał się podobno cud - działa! :)

      Delete
  2. Aż mi się moje "przygody" przypomniały i to 2 razy w drodze do Warszawy ;) Pierwszym razem nie mieliśmy tyle szczęścia.. stanęliśmy w środku pola na poboczu, samochód padł na amen ani go ruszyć.. chodziłam po polu z małym w wózku bo mój M. się bał że skoro świateł awaryjnych nie możemy zapalić (bo padła cała elektryka) to po ciemku może coś w nas walnąć. Drugim razem było lepiej bo nas w oplu naciągnęli na dodatkowe ubezpieczenie i 69 zł uratowało nam skórę, w miarę szybko przyjechał mechanik, ściągnął lawetę a nam podstawiono auto zastępcze. I całe szczęście nie trzeba było za nic dodatkowo płacić. Pomijając fakt, że to mechanik przed wyjazdem nam tak naprawiał samochód że zostawił nakrętkę i samochód uziemiony na 2 miesiące! Także szybkiej i "bezbolesnej" naprawy życzę :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Dziękuję i życzenie się spełniło, ufff! :)
      A Twoje historie zatrważające, aaaaaa!!!!

      Delete
    2. Teraz mam powód żeby mówić, że nie lubię jeździć do teściów :p

      Delete
  3. Hahaha! Kobieto, Ty się z powołaniem minęłaś, jaki tam "ticzing"-dreszczowce pisz! U nas na trasie Katowice-Warszawa-Katowice jedyne emocje to tylko wtedy, że zaś po raz kolejny bagażnik nie chce się domknąć. Za to dzisiaj goniła mnie jakaś baba po parku, także ten, życie z dzieckiem nie jest nudne, never!

    ReplyDelete
    Replies
    1. baba? po parku? goniła? hę? To Ci dopiero historia!
      A za komplementy dreszczowcowe dziękuję, przemyślę :)

      Delete
  4. O jacie! Ale przygoda. Szczerze? Za takie przygody podziękuję i oby Wam się więcej tez nie przytrafiła!
    Dobrze że ostatecznie wszystko dobrze się skończyło i że Wam ta "przygoda" nie zrujnowała finansowo bo mnie zawsze wizja lawety przeraża gdyż się nasłuchałam jakie to ustrojstwo drogie jest. No ale ostatecznie dobrze że jest dobrze :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. No bo drogie, kurka, ale opłacało się zapłacić te kilka złotych więcej za ubezpieczenie, jak się okazuje :) I mam nadzieję że ta akurat przygoda to już ostatni raz :)

      Delete
  5. Z tymi dreszczowcami to sie zgodzę! Chociaż ja dwa razy czytałam posta- raz sobie a raz towarzyszowi niemężowi;p i już za drugim razem czytało się jak komedię;) Lubię ten Zuzowy styl opisywania;) Co do książek pisania to zgodzę się na pewn

    ReplyDelete
    Replies
    1. xxxxxxxxxxxxxx
      Dzięki Jagódek! Aż chce się pisać :* <3

      Delete
  6. ( coś sie zablokowało. ;p) co do książk pisania to zgodzę się na pewno już chyba drugi czy trzeci raz- Zuz!

    ReplyDelete
    Replies
    1. :) No właśnie, kurka, jakoś te wydawnictwa mnie nie head-huntują i nie zasypują propozycjami nie-do-odrzucenia. Why, oh why?!

      Delete
    2. No co Ty:p Przecież wiesz jak to działa. Nikt Ci nie znajdzie, póki sama im się nie pokażesz:) A Zuza- przytoczę Borysa z liceum, choć w całkiem innym kontekście- ma co pokazywać;)

      Delete
  7. matko! Ja chyba bym tam zwariowała. Jesteś hardcorem!

    ReplyDelete
  8. Wspaniała historia. Też mamy taką w zanadrzu, Młody był wprawdzie troszkę starszy od Mill, gdy jechał lawetą.. miał niemal rok. jest to gdzieś na blogu, dawno temu pisane. Wiosna 2013 jak ci się chce riserczować :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. kochana, nie muszę riserczować bo jak na psychofana przystało wiem doskonale co to za post - o Młodym w piżamce, dziurze w drodze i Panu który Was odwiózł bo jak Was miał nie odwieźć :)

      Delete