1. Decydujemy o najlepszym środku transportu
Pociąg jest świetną opcją, ma dobre połączenia w świetnych cenach zwłaszcza z Warszawy i Trójmiasta (szczegóły na stronie PKP tu). Nasze połączenie ze Śląska wyszłoby jednak znacznie poza nasz budżet, więc opcja odpadła. Rozważaliśmy też Polski Bus przez chwilę, który dysponuje fotelikami dla dzieci i neizłymi cenami - minus taki że niemowlęta nie mają żadnych, ale to żadnych zniżek - i nawet dość atrakcyjna cena - 100PLN/osoba - pomnożona przez sześć (Towarzysz Mąż, ja i Mill, tam i z powrotem) daje już cenę mniej atrakcyjną. A że do Berlina od Katowic prowadzi całkiem podobno przyjemna autostrada którą przejazd samochodem zajmuje około 5-6godzin i dodatkowo mamy w pakiecie całkowitą niezależność, dowolną liczbę niemowlęco-potrzebnych postojów (pieluchy, jedzenia, niewygody fotelika, te sprawy) na tą opcję właśnie się zdecydowaliśmy.
U NAS
Jako że nasz samochód ma około stu lat i po warszawskiej przygodzie z lawetą nie do końca byłam przekonana co do słuszności tej decyzji kombinowaliśmy więc dalej. Z odsieczą jak zwykle przyszedł bohater dnia aka Dzidek czyli tato mój i się z nami zamienił pojazdem łikendowym. Co prawda musieliśmy po drodze podjechać do salonu Renault bo baterie w kluczykach wymagały natychmiastowej wymiany, ale to drobiazg, serio.
Wyjechaliśmy rano, ale rano na luzie, z pakowaniem, ogarnianiem niemowlaka, tankowaniem i załatwianiem samochodu włącznie. Czytaj: około 11:00.
Po drodze dwa przystanki na rozprostowanie kości i rozprostowanie kości Mill. Przy okazji okazało się że z reguły uwielbiające spać w dłuższych samochodowych podróżach niemowlę cichaczem wyrosło z tego etapu i teraz wymagało zabawy przez większą część drogi. Pomoce naukowe w stylu pierdyliarda zabawek, książeczek i kubków niekapków okazały się bardzo mile widziane i cieszę się że nie posłuchałam TM w kwestii pakowania (patrz niżej).
2. Decydujemy o noclegu
Berlin, jak przystało na stolicę, mnóstwo opcji zakwaterowania ma. Hotele w przyzwoitych cenach często do dostania na reklamowanym intensywnie trivago, a osobiście polecam też momondo, z którego często korzystałam w Stanach. Fajną opcją, jeśli nie mamy konkretnego terminu w którym musimy jechać jest też roomertravel.com, gdzie ludzie sprzedają swoje rezerwacje z których nie mogą skorzystać w dobrych cenach. Większość hoteli ma udogodnienia dla dzieci przynajmniej w postaci łóżeczek.
Dla oszczędnych i wariatów (tak, tak, to my, choć nie tym razem) - couchsurfing.com, który oferuje darmowe noclegi u ludzi w domach, a często-gęsto połączone są one z intensywną integracją towarzyską - więc jeśli nie zależy nam na prywatności aż tak, za to mamy ochotę na przygodę - to czemu nie? Dużo podróży tak odbyliśmy z TM i chwalimy sobie. Z dziećmi włącznie. W sensie my akurat bez dziecka, ale nasi gospodarze często mieli dzieci i nie było to problemem żadnym.
Nie doradzę Wam żadnej konkretnej kwatery bo my odwiedziliśmy przyjaciela T., którego współlokator usłyszawszy słowo 'baby' zwiał gdzie pieprz rośnie na cały weekend.
U NAS
T. zaprosił nas do siebie i udostępnił nam swój pokój. Jako że Mill śpi z nami (wróć! spała! od trzech dni większą część nocy przesypia bezproblemowo w swoim łóżeczku. Oh yes!) brak łóżeczka turystycznego nie był problemem. Tym samym odpadł też problem z jedzeniem dla Mill (zresztą dla nas też) wszak dostęp do kuchni wiele ułatwił.
Po przyjeździe zjedliśmy ugotowane przez T. genialne risotto grzybowe (tak, miało białe wino) i heja w miasto! O tym zaraz.
3. Decydujemy o tym, co bierzemy
- Ale weeeeź nocnik!
- No co Ty!
- No weź, przecież do bagażnika wrzuć tylko, noooo!
- W Warszawie dała radę na kibelku to i w Berlinie da. Nie bierzemy nocnika Zuz. Pakujemy mało rzeczy. - We like to travel light, remember - przypomniał mi Towarzysz Mąż i wbrew instynktom matko-polskim nie spakowałam połowy domu.
Choć bardzo chciałam, serio. Suma summarum zmieściliśmy się w torbę którą Towarzysz Mąż z reguły nosi na siłownię, mały plecak i torbę na pieluszki. A w torbie same podstawy - ciuchy dla Mill + ciuchy dla Mill na wypadek gdyby ciuchom planowanym coś się stało (czytaj: eksplozja pieluchy, upapranie jedzeniem, zalanie wodą, wycioranie o coś bardzo brudnego... te rzeczy), kurtka Mill (mieliśmy też kombinezon), ciuchy dla nas, dwa ręczniki, zapas papersów i mała kosmetyczka. Bez ekstrawagancji. W torbie na pieluszki jedzenie dla Mill (nie za dużo, wszak Rossmanów w Berlinie tyle co u nas jeśli nie więcej, a zupek Matki Polki nie wiozłam, bez przesady), Tula i zabawki/książeczki/niekapki i takie tam inne pierdoły, które się przydały podczas podróży (patrz wyżej), ale szczerze mówiąc nie za bardzo podczas. Poza tym wózek mały (Quinny Zapp Xtra) ze śpiworkiem i Tula. W plecaku TM paszporty, portfel i aparat. Koniec.
Wiadomo, każdy się pakuje jak mu pasuje. Wszystko zależy od upodobań i modelu dziecka. |Niektórzy lubią listy (i super, ale nie moja bajka) i pakowanie parę dni przed ze wszystkim poprasowanym jak się patrzy i złożonym w kosteczkę. Niektórzy (ekhem) My mamy, szczęśliwie, low-maintenance i nie potrzebujemy miliona gratów.
U NAS
Jak wyżej. Jedyna rzecz której żałowałam, że nie mam, to rękawiczki. Skromna reszta którą miałam zupełnie wystarczyła. Dla Mill też. Choć akurat dobrze że mieliśmy i kombinezon (wiadomo, że lepszy od kurtki, kiedy dziecko zamiast jak grzeczne dzieci siedzieć w wózku z nogami elegancko ogrzewanymi śpiworkiem, pragnie spędzać cały Boży dzień w Tuli) bo... zepsułam ząbek w kombinezonie i trzeba było ratować się kurtką. Ale to sytuacja ekstremum.
4. Decydujemy o tym, co chcemy zobaczyć
Pisałam już chyba o tym kiedyś, jak lubię podróżować. Ślęczenie w Internetach albo z przewodnikiem w ręku i skrupulatne planowanie atrakcji do odhaczenia a potem latanie z wywieszonym za przeproszeniem ozorem w celu zaliczenia wszystkich punktów z listy. Wiadomo, czasem przygotowuję się bardziej (yyy... wchodzę na tripadvisor i sprawdzam czy jest coś co żałowałabym że przegapię) a czasem mniej (czyli nie robię nic a jak dojeżdżam na miejsce to przeglądam ulotki w hotelach... Albo i nie). Lubię się włóczyć po centach, włazić w wąskie uliczki albo podążać za tłumem na tych szerokich. Lubie stać w kolejce w piekarni w której jest kolejka, bo wiadomo, że tam mają najlepszy chleb. Po lody w kolejce też mogę postać, czemu nie. Lubię przerwy na kawę, lubię chłonąć atmosferę danego miejsca i oglądać ludzi tak samo jak oglądać zabytki. Podróże w wersji slow, nawet te krótkie, to zdecydowanie coś co lubię ja...Jeśli macie inaczej - pewnie i tak zrobicie porządny risercz co i jak, może kawałek tego riserczu weźmiecie z tego posta - ale my się - przyznaję bez wstydu - kompletnie nie nastawialiśmy na nic. Odwiedzaliśmy przyjaciela, pół-Niemca pół-Anglika który w Berlinie mieszka od kilku lat i skończył German studies - więc założyliśmy że on po prostu zabierze nas to najfajniejszych miejsc i opowie co trzeba. Co zresztą miało miejsce.
U NAS
Piątek - dzień 1
Po dojechaniu na miejsce, rzuceniu toreb, skonsumowaniu risotto (my) i zupki marchewkowej z kluseczkami Hippa (jeden z nielicznych słoików którymi Mill nie pluje... aż tak bardzo) ruszamy w miasto. Robi się już ciemno (kurczę, połowa lutego, ma prawo!), a my w miasto. Berlinale szaleje, Szumowska zdobywa nagrody, a my siup do metra i dalej łazić po dziwnej, przestronnej i słabo (jak na główne miasto, ma się rozumieć)* stolicy Niemiec. Mijamy Reichstag, do którego wrócimy rano, podchodzimy pod Bramę Branderburską i słyszymy historię o tym jak Amerykanie zażądali jej przesunięcia ze względu na niedostateczne bezpieczeństwo ich nowoczesnej, dwudziestopierwszowiecznej ambasady położonej tuż obok... Dalej słynny Institut für Kunst, Polski Instytut w Berlinie i - o dziwo - wcale nie tak dużo turystów. Później idziemy pooglądać genialny (i kontrowersyjny!) memorial Holokaustu aż dochodzimy do Potsdamer Platz który lekko przypomina mi wizualnie Nowy Jork (minus tłumy) aż w końcu lekko zziębnięci docieramy do kina Odeon grającego festiwalowe filmy i pokazujacego na telebimach - wśród nastoletnich pisków - Helenę Bonham-Carter, Kate Blanchet i inne hollywoodzkie celebrytki. Lekko już zziębnięci (minus Milly, która miała odpowiednią ilość warstw i beztrosko przez całe popołudnie kimała w Tuli zupełnie lekceważąc fakt zwiedzania dobrego kawałka europejskiej historii) docieramy do jednej z knajp. Chłopcy, mimo braku października, decydują się na piwo, ja na gorącą czekoladę, a Mill na mleko mamy. Poza tym dajemy jej łyżeczkę którą bezgłośnie uderza o kanapę dobre 10 minut i wyspana uśmiecha się do wszystkich naokoło. Lajcik. Kiedy niemowlę zaczyna się nudzić TM i T. dopijają piwo, mojej czekolady już dawno nie ma i łapiemy metro powrotne. Mill nie lubi siedzieć w metrze, okazuje się. Chodzenie wzdłuż wagonu metra działa lepiej. Docieramy do naszego gospodarza, ja z Mill mamy w planach kąpiel, spanie i czytanie (wakacje to wakacje!) a chłopcy wypad do lokalnego pubu na kolejne piwo i curry wurst (jak to było - wakacje to wakacje?). Wszyscy są zadowoleni, Mill usypia szybko, ja prawie równie szybko i dobrze, bo rano czekała nas wczesna pobudka...
Sobota - dzień 2
... a wczesna pobudka czekała nas, bo jedyną 'atrakcją' którą zaplanowaliśmy wcześniej było zwiedzanie reprezentacyjnej kopuły Bundestagu, a żeby to zrobić trzeba wypełnić formularz na stronie internetowej i potwierdzić rezerwację. Jedynym dostępnym slotem na walentynkową sobotę była 8:30 rano, a trzeba tam było jeszcze dotrzeć. A wiadomo, że z dzidziusiem to nie ze hop siup i że kawa po drodze a śniadanie w ogóle potem. Nie było opcji, trzeba było wstać o 6:30. Dla Mill nie problem, dla nas gorzej. Ale daliśmy radę, skuszeni fantastycznymi zdjęciami z poprzednich wizyt T. ustaliliśmy że wstać warto. Kiedy dojechaliśmy na miejsce okazało się że jakimś cudem rezerwacja T. nie jest potwierdzona (powinno być tak - robi się rezerwację - przychodzi mail - odpowiada się na ten mail - otrzymuje się kolejny mail że rezerwacja jest potwierdzona. A T. myślał że ten pierwszy mail jest już potwierdzeniem rezerwacji. Ups.) Ale - jak to zwykle bywa - obecność niemowlęcia łagodzi obyczaje i sprawdzeni w trybie last minute przez niemieckich policjantów mogliśmy wejść na górę (a nawet wjechać. Obecność wózka uprawnia do przejazdu windą). I warto było. Nawet mimo braku przewijaka w toalecie a konieczności z takowegoż skorzystania (ha! zaszczytne pierwsze miejsce mojej listy ekstremalnego przebierania pieluch którego dotychczasowym szczytowym osiągnięciem była póki co toaleta w samolocie zdecydowanie dodaję Reichstag w zimowym kombinezonie, bez przewijaka i z ruchliwym niemowlęciem). Potem zaliczyliśmy śniadanie w McDonaldzie (serioooo - w biznesowej dzielnicy nie było żadnych przyjemnych śniadaniowych kafejek, a nowo otwarty Mall of Berlin dysponował McDonald'sem z cudownymi widokami i całkiem neizłymi bułkami z pomidorami i mozzarellą w McCafé), zobaczyliśmy całkiem zakamuflowany bunkier Fuhrera, poszliśmy do interaktywnego muzeum DDR, w którym Mill szalała (i które dla odmiany miało świetnie zaopatrzony przewijak) i w którym naprawdę dobrze się bawiliśmy mimo tego że odwzorowanie rzeczywistości DDR wyglądało jak całkiem obecne mieszkanie mojej babci za zwiedzanie którego nie muszę płacić siedmiu euro i w dodatku mam babcię gratis, hue hue. Precel po drodze, spacer przez kolejne uliczki i budynki, place, wieże na które nie udało nam się wjechać z powodu gigantycznej kolejki, kamienice i słynne appelmanny (zielone ludziki ze świateł), do tego niekończące się rozmowy i popołudnie w oddalonym o kilka przystanków metra słynnym berlińskim ZOO, w którym jest czysto, zwierzętom błyszczy się futro i wyglądają na szczęśliwe, a natężenie Bugaboo i Croozerów na metr sześcienny przewyższa standardowe zaopatrzenie najlepszych polskich sklepów wózkowych. Mill śpi w wózku przez połowę wizyty a drugą połowę szczerzy zęby do zwierząt i gada. Chyba z lekko niemieckim akcentem.
Po dniu pełnym wrażeń wracamy, chłopcy gotują i szykują nas na gości, ja ogarniam jedzenie Mill (w międzyczasie oczywiście też jadła, nie, żebym ją głodziła cały dzień, żeby nie było), zabawę z Mill i wszystko z Mill po czym dziecko pada a do rodziców przychodzą goście - koledzy T., których poznaliśmy tydzień wcześniej jako że Towarzysz Mąż pojechał z nimi na deskę do Zakopanego. Ogrywam dwójkę Niemców i dwójkę Anglików (jednego pół) w Monopol mimo tego że co około półtorej godziny pędzę do budzącej się Mill ją dokarmić i uspać dalej, piję piwo bezalkoholowe i czuję się jak człowiek który ma życie towarzyskie. Pięknie jest.
O 23:00 Towarzyszowi Mężowi przypomina się że są Walentynki.
- F#@k! sh@!t! - wykrzykuje
- Co się dzieje? - pytam
- It's Valentine's Day! I forgot.
Spoko. Ja też zapomniałam.
Niedziela - dzień 3
Urodziny Towarzysza Męża. Nie zapomniałam! Prezent dostał wcześniej, wszak opakowania na snowboard nie będę targać ze sobą do Berlina a tym bardziej wyjazdu z poprzedniego tygodnia zabrać i zapakować się nie da - więc zwyczajnie życzę mu sto lat i przytulam mooooocno. Mill szarpie go za włosy i gryzie w nos.
Skończyło się rumakowanie i pora jechać do domu. Nie lubimy prowadzić po ciemku planujemy więc wyruszyć około południa. Starczyło jednak czasu na wizytę w cudownej, legendarnej knajpie Kant Cafe gdzie najładniejsze i najpyszniejsze śniadanie jakie w życiu widziałam zostało zaserwowane Towarzyszowi Mężowi z iście urodzinowym rozmachem. Wróć, późne śniadanie albo tak zwany brunch. Podobno bardzo trendy i to właśnie to co robią prawdziwi berlińczycy w dzisiejszych czasach. Byliśmy więc 'cool' i 'in' mimo absolutnego braku hipsteryzmu (choć hipstersi są ponoć 'out' a Towarzysz Mąż całkiem nieźle wpasowuje się w trend 'normalsów', hmmm) przez chwilę, Mill uparcie zaczepiała przeprzystojnego trzyletniego Niemca (opornego dość a jej uroki, niestety, a szkoda!) a my chłonęliśmy ostatnie chwile mini wakacyjnej mini-wolności.
I w drogę.
Droga powrotna, tuż po przekroczeniu granicy, jest znacznie gorsza niż droga 'tam' (dosłownie). Wciąż myślę nad drugim dnem tego stanu rzeczy.
*wszystkie opinie zawarte w tym tekście są absolutnie subiektywne
4. Jedziemy!
Warto!
PS. Ten post ma chyba kilometr i mimo tego że sporo jest na moim blogu postów długich to ten prawdopodobnie bije je wszystkie na głowę. Najwytrwalszym gratuluję, niewytrwałych rozumiem. Miejcie się. Hawk!
Doczytałam! możesz mi pogratulować :)
ReplyDeleteReakcja TM-a na przypomnienie o Walentynkach :) Mega :)
Też lubię taki sposób podróżowania - chłonięcie miejsca, te rzeczy!
Co do śniadania, to całkiem wyględne, ale kilka dni temu, w Katowicach, jadłam dużo ładniejsze. Wiesz gdzie!
A mieszkanie Babci totalnie mnie rozwaliło. Wiedziałam że te muzea są totalnie naciągane :)
Buziaki!
:))))
DeleteNo, śniadanie w Kato najlepsze, wiadomo! Polecamy się!
A i chłonące podróże mam nadzieję nam się kiedyś przydarzą xxxx
Ha,doczytałam!po tygodniu słabego netu i braku dostępu do nowości blogowych,przeczytalabym raz tyle :P love!
ReplyDeleteLove!!!! <3
DeleteWe like to travel light. Chyba sobie wytatuuję to na czole...w ramach przypomnienia :)
ReplyDeleteSzczerze zazdroszczę Wam tej podróży. Nam się układa jakiś plan w głowie, ale konsekwentnie czekam wiosny, bo na te kombinezony, czapy i bambosze patrzeć już nie mogę. Ostatnio pojechaliśmy na Mazury i cztery dni lało i "pizgało" . Fajnie było, ale mogło być dużo lepiej ;)
heheh, no pogody nie przewidzisz, niestety. Zmiana środowiska, nawet w niepogodę, zawsze jednak w cenie :))) Czekam na realizację Waszych planów podróżniczych, bo cośtam czytałam na blogu... i jestem zaintrygowana!
DeleteWiesz, u nas jak zwykle... Musimy pomyśleć o przeprowadzce do większego mieszkania i może jakimś nowszym samochodzie... A kombinujemy jakby to zrobić żeby polecieć w wakacje do Azji :)
A Wy znów to dziecko w takie mrozy męczycie ...
ReplyDeletePatrz: nowy post.
DeletePrzeczytałam jednym tchem. i właśnie ogarnęłam, że nie wejdziemy na kopułę raichstagu bo nie ma już miejsc!!!! no trudno. Tak czy inaczej post zaostrzył mi apetyt :) Buźka!
ReplyDeleteJestem pod wrażeniem. Bardzo fajny wpis.
ReplyDelete