techniczno-ideowej (Jak to się zaczęło? Po co? Dlaczego? Szablon? Grafika? Nazwa bloga? I tak dalej, i tym podobne) to dajcie znać w komentarzach a chętnie o tym napiszę, no bo w sumie czemu nie?
Zwykle piszę
blogowe posty wieczorami, kiedy Mill już śpi, Towarzysz Mąż zajmuje się swoimi
sprawami, a ja mam chwilę, tak zwaną, ‘dla siebie’, zanim padnę na dziób razem
z Mill. Wtedy też czytam Wasze blogi, odpowiadam na komentarze (które, dzięki
przekierowaniu na e-mail, czytam często już przez cały dzień, dzięki
technologicznej zdobyczy jaką jest odziedziczony po Towarzyszu Mężu stary
iPhone w połączeniu z tanim pakietem internetowych danych w Erze, tfu tfu,
T-mobile) i szerokopojęcie odpoczywam.
Zwykle piszę w
dwóch miejscach – zgarbiona przy stole kuchennym, albo – jeszcze gorzej – nawet
bardziej zgarbiona nad małym stolikiem do kawy (edit: właśnie się złapałam na
okropnej angielskiej kalce – coffee table – źle ze mną! Nad małym stolikiem,
mam na myśli, po polsku nie mającym z kawą nic wspólnego).
Zwykle piszę, bo
dzięki temu ogarniam dzień, bo sprawia mi to ogromną przyjemność, a interakcje
z Wami największą. Choć jestem zupełnie niewirtualno-lubna, mając do wyboru
spotkanie na żywo i rozmowę takąże albo
internetowy chat/skype zawsze, ale to zawsze wybiorę to pierwsze. Z tym że nie
zawsze mam wybór – połowa mojej rodziny, z racji Towarzysza Męża, mieszka w
Anglii, moje przyjaciółki rozsiane po świecie i po Polsce (w Hong-Kongu,
Norwegii czy choćby głupim Wrocławiu czy Krakowie, ale z pięciomiesięczniakiem
u boku i wyprawa do Krakowa robi się wielkim wydarzeniem) lub zwyczajnie w
całym zalataniu łatwiej jest poświęcić godzinę na rozmowę bez wychodzenia z
domu – bo z wyjścia (choć jak wiecie od wyjść z Mill nie stronimy) się nieraz
robi cała wyprawa na którą wśród codziennych obowiązków i spraw nieraz nie ma
czasu. Więc kontakt wirtualny jest zawsze lepszy niż brak kontaktu w ogóle, tak
myślę. Oczywiście kontakt z kimś ważnym, chcianym w naszym życiu, nie
powierzchownym byle-jakim, wysysającym naszą energię dawnoniewidzianym
znajomym, który marnuje nasz czas i odzywa się tylko po to, żeby ukontentowany stwierdzić że
przytyliśmy, zestarzeliśmy się,
zbrzydliśmy i w ogóle jak on to ma fajnie w porównaniu z nami. Na takie
znajomości szkoda mi dnia.
(Oczywiście miało
być o blogu a wyszła mi dygresyjka na pół posta o świecie wirtualnym/nie. Jak
to u mnie. Chyba nie ma zdziwienia?)
Zwykle tak
właśnie jest. Ale na wakacjach, wiadomo, świat płynie innym rytmem. Dostępu do
internetu całodobowego nie ma – i wiecie co
- świetni mi z tym! Jest czas tylko dla nas, jest czas na rozmowy z Towarzyszem
Mężem, którego w codzienności często brakuje, jest czas na książki, które dawno
czekały w kolejce, jest czas na nieśpieszne wygłupy z naszą córeczką, bo nagle
nie ma góry prania, tony zmywania i wiecznie-czegoś-od nas-chcącego internetu,
jest czas na wino (co drugi, ja mam wodę i zieloną mrożoną herbatę), oliwki i
chleb maczany w oliwie, który smakuje tak wspaniale tylko na wakacjach, jest
czas na przytulanie, dzielenie się marzeniami, snucie planów, odgrzebywanie
cudownych wspomnień i cieszenie się chwilą, która, jakby nie patrzeć, naprawdę
jest piękna.
Ale chwile, kiedy
mogę usiąść z filiżanką naprawdę dobrej kawy, ze szklanką wody, popatrzeć na
Adriatyk znad monitora kiedy Mill słodko śpi w wózeczku obok, kiedy mogę z
dziką przyjemnością pobyć sama w moim wirtualnym świecie, który jednak też jest
częścią mojego świata w ogóle – też doceniam. Nie uważam za stratę czasu bloga,
który ciągle zalicza się do strefy małych codziennych przyjemności, sprawdzenia
co u Was, sprawdzenia co tam w świecie (choć w świecie, niestety, często
strasznie). Ten skrawek czasu, w którym komputer i internet są obecne, nie jest
wcale gorszy od tych chwil, w których ich nie ma. Jest inny, ale – dla mnie –
też potrzebny. Ważne, żeby zachować umiar. Jak mawia Towarzysz Mąż – everything
in moderation, including moderation itself.
I z tym oto
podsumowanie wirtualnie zostawiam Was z tym postem, prezentuję zdjęciowo moją
wakacyjną stację blogowego dowodzenia i idę pocieszyć się niewirtualną chwilą,
popływać, przekąsić świeże figi, i dołączyć do śmiejących się łaskoczących
plażowo-cieniowo Towarzysza Męża i córeczki. Chwilo trwaj!
Ściskamy,
z&m
Ten Adriatyk, ta kawa... A ja dostałam info, że mamy zielone światło na La Bella Italia ;)
ReplyDeleteAdriatyk i kawa... Fajne były. Teraz ja czekam na grafik pracowy... I, mam nadzieję, ogarniemy!
Delete