Saturday 30 August 2014

M6 Wakacyjna stacja dowodzenia i rozważania wirtualne

Post pierwszy – i jeszcze nie wiem czy ostatni – z cyklu tak zwanego backstage. Jeśli interesuje Was co i jak blogowo od strony
techniczno-ideowej (Jak to się zaczęło? Po co? Dlaczego? Szablon? Grafika? Nazwa bloga? I tak dalej, i tym podobne) to dajcie znać w komentarzach a chętnie o tym napiszę, no bo w sumie czemu nie?

Zwykle piszę blogowe posty wieczorami, kiedy Mill już śpi, Towarzysz Mąż zajmuje się swoimi sprawami, a ja mam chwilę, tak zwaną, ‘dla siebie’, zanim padnę na dziób razem z Mill. Wtedy też czytam Wasze blogi, odpowiadam na komentarze (które, dzięki przekierowaniu na e-mail, czytam często już przez cały dzień, dzięki technologicznej zdobyczy jaką jest odziedziczony po Towarzyszu Mężu stary iPhone w połączeniu z tanim pakietem internetowych danych w Erze, tfu tfu, T-mobile) i szerokopojęcie odpoczywam.

Zwykle piszę w dwóch miejscach – zgarbiona przy stole kuchennym, albo – jeszcze gorzej – nawet bardziej zgarbiona nad małym stolikiem do kawy (edit: właśnie się złapałam na okropnej angielskiej kalce – coffee table – źle ze mną! Nad małym stolikiem, mam na myśli, po polsku nie mającym z kawą nic wspólnego).

Zwykle piszę, bo dzięki temu ogarniam dzień, bo sprawia mi to ogromną przyjemność, a interakcje z Wami największą. Choć jestem zupełnie niewirtualno-lubna, mając do wyboru spotkanie na  żywo i rozmowę takąże albo internetowy chat/skype zawsze, ale to zawsze wybiorę to pierwsze. Z tym że nie zawsze mam wybór – połowa mojej rodziny, z racji Towarzysza Męża, mieszka w Anglii, moje przyjaciółki rozsiane po świecie i po Polsce (w Hong-Kongu, Norwegii czy choćby głupim Wrocławiu czy Krakowie, ale z pięciomiesięczniakiem u boku i wyprawa do Krakowa robi się wielkim wydarzeniem) lub zwyczajnie w całym zalataniu łatwiej jest poświęcić godzinę na rozmowę bez wychodzenia z domu – bo z wyjścia (choć jak wiecie od wyjść z Mill nie stronimy) się nieraz robi cała wyprawa na którą wśród codziennych obowiązków i spraw nieraz nie ma czasu. Więc kontakt wirtualny jest zawsze lepszy niż brak kontaktu w ogóle, tak myślę. Oczywiście kontakt z kimś ważnym, chcianym w naszym życiu, nie powierzchownym byle-jakim, wysysającym naszą energię dawnoniewidzianym znajomym, który marnuje nasz czas i odzywa się tylko po to,  żeby ukontentowany stwierdzić że przytyliśmy,  zestarzeliśmy się, zbrzydliśmy i w ogóle jak on to ma fajnie w porównaniu z nami. Na takie znajomości szkoda mi dnia.

(Oczywiście miało być o blogu a wyszła mi dygresyjka na pół posta o świecie wirtualnym/nie. Jak to u mnie. Chyba nie ma zdziwienia?)

Zwykle tak właśnie jest. Ale na wakacjach, wiadomo, świat płynie innym rytmem. Dostępu do internetu całodobowego nie ma – i wiecie co  - świetni mi z tym! Jest czas tylko dla nas, jest czas na rozmowy z Towarzyszem Mężem, którego w codzienności często brakuje, jest czas na książki, które dawno czekały w kolejce, jest czas na nieśpieszne wygłupy z naszą córeczką, bo nagle nie ma góry prania, tony zmywania i wiecznie-czegoś-od nas-chcącego internetu, jest czas na wino (co drugi, ja mam wodę i zieloną mrożoną herbatę), oliwki i chleb maczany w oliwie, który smakuje tak wspaniale tylko na wakacjach, jest czas na przytulanie, dzielenie się marzeniami, snucie planów, odgrzebywanie cudownych wspomnień i cieszenie się chwilą, która, jakby nie patrzeć, naprawdę jest piękna.

Ale chwile, kiedy mogę usiąść z filiżanką naprawdę dobrej kawy, ze szklanką wody, popatrzeć na Adriatyk znad monitora kiedy Mill słodko śpi w wózeczku obok, kiedy mogę z dziką przyjemnością pobyć sama w moim wirtualnym świecie, który jednak też jest częścią mojego świata w ogóle – też doceniam. Nie uważam za stratę czasu bloga, który ciągle zalicza się do strefy małych codziennych przyjemności, sprawdzenia co u Was, sprawdzenia co tam w świecie (choć w świecie, niestety, często strasznie). Ten skrawek czasu, w którym komputer i internet są obecne, nie jest wcale gorszy od tych chwil, w których ich nie ma. Jest inny, ale – dla mnie – też potrzebny. Ważne, żeby zachować umiar. Jak mawia Towarzysz Mąż – everything in moderation, including moderation itself.

I z tym oto podsumowanie wirtualnie zostawiam Was z tym postem, prezentuję zdjęciowo moją wakacyjną stację blogowego dowodzenia i idę pocieszyć się niewirtualną chwilą, popływać, przekąsić świeże figi, i dołączyć do śmiejących się łaskoczących plażowo-cieniowo Towarzysza Męża i córeczki. Chwilo trwaj!
Ściskamy,
z&m
 

2 comments:

  1. Ten Adriatyk, ta kawa... A ja dostałam info, że mamy zielone światło na La Bella Italia ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Adriatyk i kawa... Fajne były. Teraz ja czekam na grafik pracowy... I, mam nadzieję, ogarniemy!

      Delete