Kolejny dzień załatwiania spraw za nami.
Milly przewraca się w brzuchu na wszystkie strony (aua!), plecy trzaskają okrutnie, ale przynajmniej od zgagi mam mały oddech (uff). Braxtony-Hicksy dzisiaj też atakują jak szalone, naliczyłam cztery, za to wszystkie przeszły po około kwadransie, za radą wujka google postanawiam się więc nie martwić.
Poza tym produktywnie - autko jak nowe (mimo tego że ma 14 lat, działa i ma się dobrze, więc zostanie z nami dopóki się nie rozkraczy i oby, odpukać, nie prędko) po myjniowej wizycie, obicie do sofy prawie wybrane (wciąż debatujemy nad kolorem, ale odkryliśmy że istnieje coś takiego jak dzicioodporne, łatwo-czyszczące teflonowe materiały, z których złazi wszystko, włącznie ze śladami długopisu, i to wodą li i jedynie - sprawdzone! Bo ja już widzę te małe oblepione łapki, te soki marchewkowe wyplute, kupy, i wszystko co wiąże się z małą istotką w okolicach kanapy...), mamy i niemamy spotkane...
I wszyscy mi mówią jak ja pięknie w ciąży wyglądam, mimo samopoczucia małego słonia (w sensie nie wiem jak się małe słonie czują, ale ja się czuję ciężko i tak sobie wyobrażam, że czuje się mały słoń, ale oczywiście mogę się mylić), co nie da się ukryć świetnie robi na psychikę. Oby więcej takich spotkań!
Dziś, i w ogóle w tym tygodniu zostaliśmy też zasypani prezentami dla Milly, ale więcej o tym w osobnym poście jutro. Ale piękne są...
No i znów mi wyszedł kilometrowy wstępniak do czegoś, co miało być zwyczajnym autfitem dnia z trzydziestotygodniociążowego spotkania w dziewczyńskim gronie, eh. Do rzeczy więc. To my:
Od góry:
- Włosy: umyte, nieuczesane, fryzura w 0 minut
- Makup: Też nic specjalnego, taki codzienniak
- Mina: nieszczególna, ale z braku cierpliwego fotografa, jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma
- Sukienka: Intimissimi, z szafy mamy, ciągle trochę za duża (ale lepsza za duża niż za mała), zwłaszcza w rękawkach, ale za to bardzo wygodna i świetnie się nosi
- Torebka: Fendi, ta sama co tu
- Biżu: Też to samo co zwykle - zegarek MK, obrączka, pierścionek zaręczynowy (ciągle pasują, dobra nasza!)
- Rajtuzy z chińskiego sklepu z czasów kiedy mieszkałam w San Sebastian (3 lata temu) - gdybym wiedziała że tak się będą nosić i nic się z nimi nie będzie dziać kupiłabym z 10 par. A tak mam tylko jedną. Ogólnie rajtki noszę głównie czarne, ale te wyjątkowo lubię do tej właśnie sukienki. Kosztowały całe euro albo euro pięćdziesiąt.
- Buty: prawdopodobnie najdroższe w mojej szafie, kupione w przypływie gotówki w Sewilli, lat temu ponad dwa, albo i ciut więcej, ale kocham je miłością absolutną (mimo tego że w tym sezonie w mojej szafie rządziły bikery z Zary, ale wczoraj rozwaliłam w nich zamek, i zanim mi go naprawią przeprosiłam się z tymi. To znaczy nigdy się z nimi nie pokłóciłam, ale jednak płaskie buty to płaskie buty, mimo tego że w tych przelatałam mnóstwo kilometrów, to nie miałam millowej piłki zamiast brzucha i jakoś łatwiej mi było. Mimo wszystko, wygodne są co niemiara). Hispanitas (takie), ówcześnie €120, teraz podejrzewam wyprzedawane - bardzo polecam!
Ściskamy!
z&m
Leniuchuj z książką w wyrku za nas obie :-)!!! Bo mnie nie będzie dane :-).
ReplyDelete