Sunday 5 January 2014

W28 Born to run

Moja historia bieganiowa jest długa i trochę nudna, więc żeby mi znów się nie napisał post tak długi jak wczorajszy postaram się trzymać tematu i nie dygresjować za bardzo (trzymajcie kciuki, bo ze streszczaniem się u mnie średnio).

Na początku ciąży, kiedy jeszcze nie wiedziałam że jestem w ciąży, biegałam sobie regularnie, parę razy w tygodniu, po minimum pięć kilometrów, a raz w tygodniu 10-15. Z rozpędu nawet półmaraton przebiegłam (trochę więcej o tym tu). A potem... dowiedziałam się że jestem w ciąży i ciągle biegałam (ciągle parę razy po pięć kilometrów, raz w tygodniu 10, dłuższe dystanse sobie odpuściłam. Oczywiście pzeczytałam cały Internet na ten temat zanim zdecydowałam że mogę dalej biegać a nawet zapytałam się lekarza, nie mojego co prawda tylko takiego brytyjskiego, jaki się nawinął, który mi tą ciążę potwierdził, i stwierdził że ok, mogę biegać skoro robiłam to do tej pory i nic mi nie było). Aż tu nagle po trzech tygodniach trzeci kilometr a mnie boli brzuch. Ciągnie. Resztę trasy przeszłam, brzuch przestał boleć, nie wiedziałam czy to jednorazowy wybryk czy nie, ale następnego dnia to samo. Trzeci kilometr, a brzuch boli. Odpuściłam więc bieganie, przerzuciłam się na chodzenie (nuuuuda, ale dzidziuś najważniejszy) a potem byłam taka słaba z wymiotów że i chodzić ledwo co chodziłam. Kiedy w 15 tygodniu ciąży wróciłam do Polski i do mojej siłowni zaczęłam trochę pomalutku, na bieżni, ale puls mi skakał do 200 i moja ginekolożka powiedziała że to za dużo i mam się przerzucić na coś, po czym tak nie skacze. Przerzuciłam się więc na jogę, na rowerek (ale taki który ma nogi z przodu, bo taki który ma nogi w dole podobno skraca szyjkę, według mojej ginekolożki, więc też odradzała), na pilates i na maszynę epileptyczną (wszystko nuda w porównaniu z moim ukochanym bieganiem, ale czego się nie robi dla jeszcze bardziej ukochanego dziecia). Do bieżni podejść zrobiłam jeszcze parę, puls udało mi się trzymać trochę bardziej w ryzach, więc do końca listopada, dopóki mój karnet na siłownię jeszcze działał, działałam i ja. Choć już znacznie wolniej i ostrożniej. O bieganiu na zewnątrz nie było mowy, Towarzysz Mąż się zbuntował i powiedział że nie będę mu córki narażać i bał się że się poślizgnę/przewrócę/dobiję do drzewa/dobije do mnie rowerzysta/dobiję do rolkarza (wszystko możliwe przy moim  talencie), poza tym bieżniowa amortyzacja działa, parkowo-asfaltowa średnio, i w ogóle na ten czas mogłabym sobie odpuścić. Odpuściłam więc, ale tęskno mi było oj tęskno.

Wczoraj wykończyła mnie pani Angelika Pióro (polecam jej kanał na YouTube - póki co zrobiłam wczoraj zestawy ćwiczeń 1 i 2, a zakwasy dzisiaj są, choć się nie zapowiadało) a dziś, mimo tego że za oknem tak sobie, zapragnęłam czegoś na świeżym powietrzu. Zbuntowałam się więc przeciwko buntowi Towarzysza Męża i postanowiłam ze idę biegać. Truchtać, to znaczy. Solennie obiecałam ze jak tylko cokolwiek zacznie mnie boleć to przestanę, że będę wolna jak Internet Explorer i będę patrzeć pod nogi i uważać żeby się nie poślizgnąć/przewrócić/dobić do drzewa/dobić do rowerzysty (i vice versa)/dobić do rolkarza. Komu w drogę temu trampki, zbierałam się i lecę! Nooo, leceniem bym tego nie nazwała, prawie pół godziny zajęły mi 3 kilometry, normalnie mam lepszy czas na 5. Ale normalnie nie jestem w siódmym miesiącu ciąży i aż tak chuchać i dmuchać na siebie nie muszę. Po trzech przestałam, bo zwyczajnie dostałam kolki (ha, ha, a myślałam że jestem fit!) a skoro słowo o przestaniu jak będzie boleć się rzekło, kobyłka u płota... Kolejne 2 z kawałkiem przeszłam i tak spędziłyśmy sobie z Milly cudowną godzinkę na świeżym powietrzu. Ach jak mi tego brakowało! Nawet z moim ślimaczym aka żółwim tempem te gesty pozdrowienia innych biegaczy, ten uśmiech który sam wyłazi na twarz, mimo pogody dość szaro-buro-pochmurno-angielskiej. Było cudnie! Zobaczymy jak będzie dalej (jak córka, pogoda i lekarz pozwolą) ale dzisiejszy zastrzyk endorfin był zdecydowanie czymś, czego potrzebowałam, a nawet nie wiedziałam że potrzebowałam.




Outfit na pingwina (od dołu):

- buty ecco biom B (TK Maxx, Stoke-on-Trent, UK, 30GBP, online dostępne tu)
- skarpetki umbro z primarka z trzypaku, 3GBP za 3 pary (deal! lubimy deale!)
- legginsy z F&F aka Tesco, mam od stu lat i nie pamiętam ile kosztowały, ale pewnie mało, bo ogólnie jestem dość antylegginsowa i poza bieganiem naprawdę ciężko mnie w nich spotkać, więc gdyby kosztowały dużo z pewnością nie bym ich nie była kupiła
- kamizelka do biegania craft, dostana od mojej hiszpańskiej (a właściwie kalifornijsko-meksykańskiej, ale od lat w Hiszpanii mieszkającej) przyjaciółki V., w prezencie urodzinowym, kiedy odwiedziłam ją w San Sebastian, kiedy już mieszkałam w Sewilli, a po to właściwie, żeby w mój urodzinowy weekend przebiec się w biegu na 5K, w którym brałam udział rok wcześniej - od którego zaczęła się moja przygoda z bieganiem. Kamizelka oczywiście bezcenna, a i w Internecie nie istnieje
- bluza do biegania z Tchibo (ta) dostana na urodziny od rodziców, właśnie w czasach kiedy mieszkałam w San Sebastian i zaczynałam biegać. Też sprezentowana i też bezcenna. Przeszła ze mną wiele (a kiedy mówię że przeszła ze mną wiele to mówię to naprawdę bardzo dosłownie, bo przeszła ze mną ponad 1000km kiedy to w wakacje 2012 z Towarzyszem-Jeszcze-Nie-Mężem urządziliśmy sobie spacerek z Sewilli do Santago de Compostella) i ciągle daje radę.
- Buff (który słabo widać spod kaptura), 10GBP - kupiony właśnie ze względu na naszą małą wakacyjną wyprawę w 2012, sprawdził się cudownie, do tej pory to jedno z moich ulubionych biegaczo-podróżnych akcesoriów. Więcej o buffach tu.
- słuchawki standardowe od iPhona, ukradzione Towarzyszowi Mężowi



Lecimy!


Mimo tego że pogoda na smutno, wytruchtałyśmy się zdecydowanie na wesoło


A po powrocie zasłużone jedzonko: kaki, winogrona i zielona herbata z fiołkiem. Mniam!


Pozdrawiamy wybiegane!

z&m

10 comments:

  1. Pozazdrościć kondycji, ja się muszę ograniczać ruchowo ze względu na ryzyko przedwczesnych skurczy. Owoce - mniam, mniam - tez lubię takie deserki.

    ReplyDelete
    Replies
    1. dzięki! skurcze też mam, ale tylko braxtony-hicksy, więc czy się ruszam czy nei to one i tak są, a moja ginekolożka mówi że porodu póki co nie są w stanie wywołać więc się nie martwię wybitnie tym (przynajmniej się staram). Biedaczek jesteś że się musisz ograniczać, aczkolwiek jeszcze będzie kuuuupa czasu do nadrobienia, a poza tym podejrzewam że przy Starszym Bracie Twojej Córki to Ty swoje i tak biegasz :))) A deserki wiadomo, pycha :D

      Delete
  2. Cudnie kochanie, wielki szacun za to ze mozesz i ze ci sie chce:)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Że mogę to mi się nie należy żaden szacun, bo w tym żadnej mojej zasługi. Chcieć mi się czasem chce, czasem nie chce, ale ogromna ilość publikacji twierdzących że aktywność w ciąży pomaga łatwiej znieść poród i wrócić do formy po mnie przekonuje, więc nawet jak mi się nie chce to się zmuszam :)

      Delete
  3. fajny ten outfit ;-) ja się zbieram i zbieram do biegania i się zebrać jakoś nie mogę :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Dzięki, outfit jak outfit, nic specjalnego, ale jeszcze się w niego mieszczę ;))) A z bieganiem... Najgorzej jest zacząć, potem już z górki. Trzymam kciuki i powodzenia!

      Delete
  4. Dobre:P Ja nawet bez ciąży biegac nie mogę:P Niektórzy to są rozpieszczani przez matkę Naturę:)

    ReplyDelete
    Replies
    1. No nie możesz Jagódek, ale za to nie masz tendencji do tycia, nie dostajesz spazmów na samą myśl o niejedzeniu czekolady i jesteś prześliczna, więc tak najgorzej też nie masz:p

      Delete
  5. hehe dziekuje Zuzuiu!!! Ale mi slodzisz! A wyobraz sobie, ze lwasnie z mama na skype rozmawiam i ona tez czytala bloga Twojego!!!! Przez mojego jej sie weszlo hehe:) i serdecznie Cie pozdrawia i trzyma kciuki ( a posta Ci napisze jak skuma jak sie zalogowac:P )

    ReplyDelete
    Replies
    1. Oj tam zaraz slodzę, prowda godom! Fajnie że Twoja mama mnie czyta, bardzo mi miło! Pozdrów ją też proszę serdecznie! Buzia!

      Delete