Przyszła kryska na matyska, jak mawia moja mama.
Zmierzyłam się z wagą. Poświąteczne 1,2 kg (w te parę dni? serio?) nie wygląda dobrze. 1:0 dla wagi. Choć w sumie jak na Święta w ciąży z dzieckiem które uwielbia jeść ponadprzeciętnie, przynajmniej tak się łudzę, to i tak mogło być gorzej.
Brzuch jest coraz większy, ja też. Czuję się coraz ciężej i słoniowaciej. A będzie tylko gorzej, aua! Dzisiaj wraca Towarzysz Mąż, a my tu takie grubiusie... Hmmm, cóż, jak mawia śląskie przysłowie: każdego szkoda.
Niemniej jednak dla osoby, która przed ciążą biegała i chodziła regularnie na siłownię (to ja, to ja!), będąc w ciąży a nie wiedząc o tym jeszcze przebiegła półmaraton (też ja!) a nawet i w ciąży kontynuowała siłownię i bieganie (ale tylko na bieżni, ze ścisłą kontrolą pulsu, z połową tempa i za przyzwoleniem lekarza) do końca listopada (ja, a jakże!), ciążowy brak ruchu spowodowany a) bólem brzucha przy chodzeniu powyżej 5 minut b) natłokiem zajęć i c) obżarstwo-świątecznym lenistwem jest słaby. Jedno z moich postanowień noworocznych (ale o tym może w Nowym Roku :) to powrót do ćwiczeń. O ile Milly i zdrówko pozwolą, ma się rozumieć.
Mój zepsuty brzuch najwyraźniej się naprawił, co nie zmienia faktu że od ponad tygodnia nie zrobiłam nic (słownie: nic) żeby się trochę poruszać. Jak jest z ćwiczeniami w ciąży każdy wie - powinno się, ale jakoś tak się nie chce... Mnie się chciało, dopóki nic mnie nie bolało, później zdroworozsądkowo przestałam, a teraz nic mnie znów nie boli, ale jakoś tak ciężko zacząć. Tyłek po tych Świętach też jakiś cięższy. I pogoda za oknem też odstraszała, i tyle książek do przeczytania, i trzeba poprać, pogotować, posprzątać, i w sumie po co się męczyć skoro kanapa ma taki miękki kocyk, a zapas pierników w miseczce na stoliku obok kanapy starczy na dobre parę godzin z nową Chmielewską... Hmmm...
Dzisiaj jednak obudziło mnie słońce. W odróżnieniu od moich ostatnich regularnych pobudek o dzikich porach spowodowanych zapędami bokserskimi mojej córki. Takie poranki to ja rozumiem. Na termometrze 12 stopni. Otwieram okno. Pachnie wiosną. Koniec z wymówkami, Młodą trzeba dotlenić, postanawiam. Jemy szybkie śniadanko (nienudząca się nigdy woda z miodem i cytryną + kanapki z serem truflowym z Lilda. O mamo, ale to pyszne!), ubieramy dresik (a jak!) i czapkę (mimo 12 stopni, ale taką cienką, na wypadek gdyby wiatr postanowił wiać, choć się nie zanosi) i w wiosennej kurtce (no przecież się nie będę wygłupiać z puchowym płaszczem przy 12 stopniach, mimo tego że jest koniec grudnia) i sru, do parku.
Nie ma nas półtorej godziny. Na początku park był pusty, później zaludnił się biegaczami (zazdrość!!!!! i interesujący fakt - wszyscy biegacze mieli czapki. Mimo 12 stopni), nordic-chodziarzami, rowerarzami, bmx-owcami i rolkarzami (jest 28 grudnia!!!!!), rodzinami z dziećmi, rodzicami z wózkami, rodzicami bez wózków, zakochanymi parami, niezakochanymi parami, studentami, emerytami wszystkim pomiędzy. Jest ciepło, jest słonecznie, jest bezśnieżnie. Oddychamy ile wlezie. Przyspieszamy lub zwalniamy w zależności od możliwości Milly. Brzuch bolał mnie przez około 30 sekund, i bardzo słabo. Poza tym cudownie, jak przed ciążą, bezproblemowo, łazimy, uśmiechamy się, robimy zdjęcia. Fajnie nam.
Nogi wchodzą mi trochę w cztery litery kiedy wracam do domu. Ale czuję się lepiej, endorfinki działają, postanowienia noworoczne dotyczące ćwiczeń się umacniają, przecież jest tak super, dla takiego samopoczucia warto.
Samopoczucie zagryzam trzema krówkami (miała być tylko jedna, ale nie wyszło) i kawą bezkofeinową, ale za to z ekspresu.
Jak się okazuje świeże powietrze zaostrza też apetyt. Nawet poświąteczny.
Pozdrawiamy z bardzo słonecznego Śląska,
z&m
No comments:
Post a Comment