Monday 3 March 2014

W36 Termin porodu i trochę o millusinych początkach

No właśnie. Ja wiem że dzieci w terminie rodzi się 5% więc się nie ma co nastawiać, tylko pytanie: jaki ja mam termin?!

Pyta mnie o to mnóstwo ludzi a ja nijak nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, bo domniemanych terminów porodów Ci u mnie dostatek.

Czy zawsze tak jest?

Przy przygotowywaniu tego posta tak mi się jakoś zrobiło... sentymentalnie.

O tym że jestem w ciąży dowiedziałam się kiedy miałam mega ciężki tydzień w pracy 24/24 (obóz z dzieciakami) kiedy po test po którym się niczego nie spodziewałam jednak pokazał te dwie kreseczki... Dzieci ani nie planowaliśmy ani nie nie planowaliśmy - dopiero wzięliśmy ślub i z moimi prolaktynowymi wynikami i policystycznymi jajnikami zajście w ciążę miało być czymś wybitnie skomplikowanym. I leczyć się mieliśmy po powrocie z Anglii i ze Stanów. Z tym że kiedy wróciliśmy byłam w 15 tygodniu ciąży i sprawa nie okazała się tak skomplikowana jak ginekolożka przewidywała...

Moją pierwszą reakcją było przerażenie. Ale jak? Ale już? Ale teraz? Czy ja jestem gotowa? Co z naszą planowaną miesiące wcześniej podróżą poślubną? Co z naszą nieregularną pracą, nieregularnym życiem, przeprowadzkami co roku? Aaaaaaaaa!!!!!

Towarzysz Mąż zachował się znacznie przytomniej, zdecydowanie się ucieszył i uspokoił rozemocjonowaną mnie. Towarzysz Mąż się świetnie spisuje w takich sytuacjach (i jak zwykle okazuje się że ma rację ale ja mu tego oczywiście nigdy nie powiem) więc nie mam najmniejszych wątpliwości że zarówno na porodówce jak i przy opiece nad małym dzieckiem sprawdzi się super. Co do siebie mam większe wątpliwości, mimo tego że po fatalnej pierwszej reakcji jestem absolutnie szczęśliwa i cieszę się że wyszło jak wyszło.

No dobra więc, odkryliśmy że Milly (a raczej jeszcze nie Milly tylko Little One, bo czy jest to dziewczynka nie wiedzieliśmy, choć Towarzysz Mąż tak przypuszczał od samego początku w przeciwieństwie do mnie) mieszka w moim brzuchu i co dalej? Primo: Jesteśmy w Anglii. Secundo: Nie mamy tu lekarza. Tertio: Po zbadaniu sprawy w internecie do szpitala możemy iść tylko w wypadku krwawień i innych dolegliwości, a ja jako stara panikara nie chciałam zapeszać i twierdzić że mi coś jest skoro nic mi nie ma, żeby tylko nic mi nie było.

I co teraz?

Okazuje się, że Anglia to nie Polska. Nie jest tak, że idzie się do lekarza, choćby prywatnie, lekarz nam robi USG, mówi tak, jest pani w ciąży, dzidziuś jest w dobrym/niedobrym miejscu, proszę zrobić to i to, i zgłosić się za tyle i tyle.

W Anglii mianowicie przed dzisiątym tygodniem USG nikt nie zrobi. Que?!?!?!?

W Anglii w ogóle przez całą ciążę (o ile działa tak jak ma, oczywiście) robi się dwa USG i na tym koniec. Que!?!?!??!

Przyzwyczajona do polskich standardów jakoś nie mogłam się z tym pogodzić. Nie wiem czy za częste USG jest dobre, szczerze mówiąc myślę że moja lekarka robi je trochę za często - na każdej wizycie. Tym sposobem mamy 8 USG do tej pory, a biorąc pod uwagę fakt że po raz pierwszy zgłosiłam się do niej (lekarki, w sensie) po powrocie ze Stanów w 15 tygodniu wydaje mi się że to naprawdę sporo...

Ale coś trzeba było wymyślić będąc w Anglii, zwłaszcza mając w perspektywie wyjazd do Stanów w najbliższym czasie. Ja chciałam choćby list potwierdzający że jestem w ciąży, gdyby chcieli mnie jakimiś ciężkimi sprzętami na lotniskach prześwietlać (a mając w planach około 6 lotów w ciągu 6 tygodni o takich rzeczach się myśli) żeby móc zaświadczyć że jestem w ciąży i proszę tego nie robić (zaznaczam że list się nie przydał, hardcorowych żadnych prześwietleń na lotniskach nie uskuteczniali, ale i tak wszystkim mówiłam że jestem w ciąży na wszelki wypadek).

Tak więc w Anglii udaliśmy się do normalnej przychodni i normalnie wyjaśniliśmy w czym rzecz wyjaśniając swoje obawy i panikując czy możemy w ogóle jechać na drugi koniec świata, czy lepiej i bezpieczniej to olać (na co lekarz stwierdził że od razu widać że to nasze pierwsze dziecko i że oczywiście że mamy jechać póki możemy).

W przychodni musiałam zrobić test ciążowy (tak, poważnie, żadnego badania z krwi, usg, nic, tylko kolejny zwykły siuśkowy test ciążowy) i pan doktor zobaczywszy dwie kreski na własne oczy i zapytawszy mnie o datę ostatniej miesiączki (21 czerwca) wystosował taki oto list:


Pierwszy termin więc wypadł na 23 marca. OK, myślę, mimo tego że wszystkie kalkulatory ciążowe które znalazłam w internecie obstawiały 28 marca.

Na USG w końcu dotarliśmy będąc w Vegas (i USG było prawdziwie w stylu Vegas - monitor na całą ścianę i wokół centralnego łóżka dla mamy dwa rzędy kanap, na wypadek gdyby miała chęć mama-to-be na ten swoisty kinowy seans przyprowadzić całą rodzinę). USG to potwierdziło że dzidziuś jest w dobrym miejscu (hurra!!!!) i wygląda na to że ma się dobrze. Serduszko też biło tak jak ma. Pomachała nam nawet z tego wielkiego ekranu, niesamowite przeżycie to było i stało się to jakby bardziej realne (mimo tego że na tym etapie rzygałam już gdzie popadnie i ewidentnie czułam się bardzo realnie w ciąży bynajmniej nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu). To pierwsze USG, wykonane 3 września, twierdziło że wiek dzidziusia to W112D. Po szybkich kalkulacjach z kalendarzem, jak w mordę strzelił, taka sama identyczna wręcz data jak od angielskiego doktorka: 23 marca.
 

No dobra, może być, 23 marca dobrą datą jest. Ale ciągle zastanawia mnie fakt czemu wszystkie ciążowe kalukulatory podają 28 marca. Ale 5 dni w jedną bądź drugą absolutnie nie robi mi różnicy.

Po powrocie do Polski poszłam do mojej ginekolożki a tu zonk - w jej systemie data porodu wyszła na 30 marca. Do tej pory nie wiem jakim cudem, ale taką właśnie datę mam w karcie ciąży. Z komputerka mojej ginekolożki.


Później były badania prenatalne. Drugie, bo na pierwsze jak wróciłam było za późno.

Tu znów podobnie, ale inaczej:

W końcu coś się zgadza z moimi kalkulatorami ciążowymi (28 marca), a data z usg tylko o jeden dzień inna (i o kolejny inna niż data mojej ginekolożki)

Kalkulatory ciążowe niemziennie pokazują 27 albo 28 marca (też nie wiem czemu), więc na podstawie daty z miesiączki i długości cyklu wygląda to tak (na stronie kalbi.pl, ale tych stron jest całe mnóstwo):

 

Jedyna rzecz której nie kumam to to, że spodziewany termin porodu to 28 marca 2014, a oczekiwany termin porodu 27 marca 2014. Jaka jest różnica między spodziewanym a oczekiwanym terminem porodu?

Według kalkulatora od domniemanej daty poczęcia (link do tego kalkulatora tu) wychodzi 25 marca (więc jeszcze inaczej):


A z naszych ośmiu (no, poza tym pierwszym amerykańskim o którym już było) USG to już w ogóle jest wolna amerykanka. W odpowiedzi na sugestię Karoliny tabelka w Excelu ;p


Ponoć te pierwsze badania są bardziej wiarygodne, ale z naciskiem na ponoć.

Dużo pierworodnych dzieci też się ponoć przenasza.

Suma sumarum - nie mam pojęcia jaka tak do końca jest przewidywana data mojego porodu (w celu pisania bloga obstawiłam 27 marca, jako że wydawała mi się najbardziej po środku, ale tak naprawdę nie wiem...)

W mojej rodzinie trwa mini konkurs na to, kiedy Milly do nas zawita. Jak na razie wśród obstawiaczy następujące daty:

15 marca: babcia (moja)
21 marca: ja (ale, jak mawia Towarzysz Mąż, nie wiem czy naprawdę sądzę że ona się wtedy urodzi czy to tak zwane wishful thinking)
29 marca: mama 
01 kwietnia: tata
05 kwietnia: Towarzysz Mąż (tym razem mam nadzieję że nie ma racji)

Ciekawi mnie bardzo kiedy nasza dziewczynka rzeczywiście się u nas zjawi.

Wy też macie/miałyście tyle domniemanych dat porodu?

Pozdrawiamy ciągle w dwupaku,
z&m


4 comments:

  1. Ja dzisiaj zaczęlam 40 tydzień i nie mam żadnych skurczów, nic kompletnie mnie nie bierze :-/ Pozdrawiam :-)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Nooo, bo to musisz skończyć 40 tydzień :) Poza tym podobno 70% dzieci pierworódek (bo to Twoje pierwsze, prawda?) się rodzi po terminie, więc nie ma co panikować. Trzymam kciuki!!!!! Ja też już siedzę jak na bombie choć niby jeszcze duuuużo czasu.

      Delete
  2. Tak moja pierwsza ciąża, jutro ide do lekarza chca zrobić mi test oksytocynowy- zobaczymy może w końcu coś się ruszy

    ReplyDelete