Wednesday 2 April 2014

M1 Narodziny superbohaterki czyli relacja z porodu

Pisałam w czwartek, że wychodzimy z Towarzyszem Mężem i znajomymi. Wyszliśmy, wróciliśmy, poprysznicowo odzialiśmy się w pidżamy i zasiedliśmy przed telewizorem oglądając 'Bringing up baby' (mini-serial dokumentalny o tym, jak testowano trzy główne nurty w wychowaniu dzieci - z lat 50', 60' i 70' i co z tego wynikło, ciekawostka!). W przerwie między odcinkami jak zwykle Towarzysz Mąż udał się robić herbatę a ja udałam się na siku. I ku mojemu zdziwieniu na pidżamie zauważyłam kilka kropel (dosłownie, kółko średnicy 1cm) CZEGOŚ. Wyglądało jak woda, ale jakby się uprzeć mogły to były być i siuśki. Co prawda nietrzymanie moczu w ciąży (bez ciąży zresztą też) mnie ominęło, więc nie wiedziałam jak wygląda, więc myślałam że może tak. Ogólnie olałam system, wróciłam do Towarzysza Męża i herbaty, i mówię mu, że może mi wody trochę odchodzą, ale nie sądzę. Choć oczywiście na wszelki wypadek przeczytałam cały Internet i wyczytawszy że sączenie się wód wygląda tak jak okres, tylko jest przezroczyste olałam sprawę, dokończyliśmy oglądanie i ponieważ nic dalej się nie działo najspokojniej w świecie poszliśmy spać.

Wstałam około 9, i znów jakaś skubana kropelka, ale ciągle żadne większe sprawy, wręcz wkręciłam sobie że nic się nie dzieje i jest to w mojej głowie. Zebrałam się, poszłam odwiedzić koleżankę I. w jej nowym mieszkaniu (które jest jakieś 5 minut spacerkiem od mojego) i cieszyłam się, że jednak założyłam wkładkę, czego nigdy nie robię, bo znów poczułam mikro wyciek. Ale znów - mikro, nic konkretnego, co można by było jakkolwiek zbadać. Ale mówię I. że kurde, chyba wody mi ciekną (no bo co innego by to mogło być, przecież nie sikam! Ale po tym jak w poprzednią sobotę wmówili mi że moja infekcja jest wyimaginowana to myślałam że tym razem też sobie imaginuję), więc może urodzę wkrótce (choć sama nie do końca w to wierzyłam). Napisałam do Kasi, położnej z mojej szkoły rodzenia (o tym tu i tu) że może się spotkamy, bo chyba (z naciskiem na chyba, bo jest tego tak niewiele że całkiem możliwe, że mi się wydaje) sączą mi się wody.

Wymieniłyśmy parę smsów, Kasia mówi że mam przyjechać do szpitala to sprawdzić, to będę spokojniejsza. Ale pisze też że sajgon jest i że między 6 a 12 urodziło się już 6 dzieci! I że masakra jeśli chodzi o porodówkowe obłożenie. Oczywiście to mnie trochę zniechęciło, więc pojechaliśmy jeszcze z Towarzyszem Mężem do mamy na obiad, wróciliśmy do domu i czekaliśmy na rozwój wydarzeń (po tym jak Kasia powiedziała że mam liczyć od 9:00, nie od północy te wycieki, bo mimo tego że mikro-mini to od 9 jednak zdarzyły się więcej razy niż raz). W końcu ja się zrobiłam nerwowa i Towarzysz Mąż zdecydował że jedziemy to sprawdzić, a ja stwierdziłam że bez sensu, że to pewnie nic, tak jak wtedy w sobotę, a że mają dużo ludzi to w ogóle po co się fatygować. Ale mówię, dobra, pal licho, sprawdzimy, wrócimy, i wracamy do normalności. Ja nawet torby do szpitala nie chciałam brać, bo tak bardzo byłam przekonana że nic się nie dzieje, ale Towarzysz Mąż mnie przekonał, że w sumie możemy ją mieć w bagażniku w razie czego i tam ją już po prostu będziemy wozić. Dobra, machnęłam ręką i pojechaliśmy.

Trochę się naczekaliśmy, bo na porodówce rzeczywiście tłumy i wszyscy zajęci. Na dzień dobry podpięli nas do KTG, dobrostan dzidziusia wyszedł i zero skurczów. A ze mnie jednak co rusz coś kropelkowało, nawet trochę bardziej niż wcześniej. W końcu doczekałyśmy się na wizytę u lekarza, który do tej pory nie wiem jak się nazywał, ale był strasznie śmieszny i fajny (a później jeszcze mówił pięknie po angielsku do Towarzysza Męża) i żartowałam z nim cały czas o moich urojonych wodach, chudym dziecku i tym że jestem stara jak na pierworódkę. Przy badaniu zdecydowanie okazało się że moje urojenia nie były urojeniami tylko wody ze mnie chlusnęły już porządniej i rzeczywiście pękł worek owodniowy i nie ma wyjścia, muszę zostać i czekać na skurcze. Towarzysz Mąż został zawołany, wysłany po walizkę do samochodu, mnie kazali się przebrać w doporodowe rzeczy i sru na porodówkę. A, przy okazji - od razu pan doktor zauważył że brałam wiesiołek (o tym tu) bo miałam podobno ładną i plastyczną szyjkę i było to widać, także dziewczyny, jak jesteście przed porodem siłami natury to koniecznie! Polecam!

Poza tym - pytam się czy mogę rodzić w wodzie, pan doktor pyta o GBS (o tym tu), ja mówię że mam, a on że w takim razie nie widzi przeciwwskazań. Hurra!

Yyyy, więc tego, wysłano nas na porodówkę, a właściwie salę przedporodową, bo szyjka ciągle była zamknięta i miała jeden centymetr, skurczy jak nie było tak nie było i poza tym że wody sączyły się już konkretnie (Bella Mamy poszły w ruch) nie bolało mnie absolutnie nic. Na sali przedporodowej, dwuosobowej, była jeszcze jedna para. Ale parawanik miałyśmy, spoko. Na dzień dobry zaaplikowali mi wenflon i antybiotyk dożylnie, jako że przedwczesne pęknięcie pęcherza płodowego to duże ryzyko infekcji. Towarzysz Mąż posiedział ze mną do wieczora i jako że nic się nie działo wysłali go do domu spać (ale w razie co żeby był pod telefonem) i żebym ja się wyspała, póki mogę, bo w razie gdyby się nie zaczęło nic samo z siebie rano podadzą mi oksytocynę (a oksytocyna to hormon który wywołuje skurcze, a więcej o niej tu, gdyby ktoś nie wiedział a temat go zainteresował, bo ja przed ciążą nie miałam na przykład pojęcia co to jest). Tylko weź tu się człowieku wyśpij a) leżąc w szpitalu, na sali przedporodowej, z dziewczyną która ma rozwarcie na 3cm i skurcze, które bolą i krzyczy, ale nie może iść na salę porodową bo raz, że wszystkie są zajęte, a dwa, jej poród nie wydaje się postępować mimo bólu, b) słysząc krzyki z sal porodowych c) mając świadomość, że choćby nie wiem co, to najdalej rano będę rodzić. Nie da się. O 12 dziewczyna z mojej sali wróciła na swojego łóżka na blok, jako że po nospie skurcze jej ustały (a na takim etapie po nospie albo ustają albo się nasilają i poród postępuje). Ja ciągle nie spałam. O 2 rano dali mi tabletki nasenne (w życiu żadnych nie brałam, to chociaż raz!) i cośtam spałam, ale bez szału. Serduszko Milly ciągle wskazywało na KTG że jest zadowolona i ma się dobrze. Wody ze mnie leciały. Emocje, ach emocje, ale skurczy ciągle brak.

Rano przyjechał Towarzysz Mąż. Przyszedł pan doktor z wizytą i zbadał mnie tak boleśnie, że poszły mi łzy. Pan doktor przeprosił że bolało ale musiał tak zrobić i przeklął pod nosem. Szyjka gdzieś tam daleko przy kości krzyżowej, rozwarcie na centymetr, skurczy brak. Dla mnie oznaczało to ponoć jedno: trochę to potrwa. I jak ja się mam optymistycznie nastrajać?... Pytam znów o poród w wodzie, mówią mi że spoko. No to spoko.

Oksytocynę podpięli mi o 9:15. W międzyczasie wpadli moi rodzice ze śniadaniem, choć jedna z położnych widząc jak ułożona jest szyjka i jaki brak rozwarcia i skurczów poradziła mi, żebym lepiej nie jadła, bo może jednak cesarka. Nie jadłam więc, a głodna byłam jak szlag, bo jeszcze nic mnie nie bolało,a  poprzedni posiłek (nie licząc suszonego mango i kokosa zjedzonego z Towarzyszem Mężem koło 18) to był obiad u mamy o 12:30 poprzedniego dnia... Skurcze zaczęły się o 10. O 10:15 rozwarcie na jeden luźny palec. Dół jak szlag, no bo ileż to może trwać!?

Towarzysz Mąż łaził ze mną, pomagał mi w skurczach (które czasem zginały mnie wpół, i najlepiej było mi spędzać je na kolanach trzymając się o barierki), cały czas mówił jaka jestem dzielna i wspaniała i jak ślicznie wyglądam (a to mi akurat w momencie skurczu zwisało absolutnie). Kiedy doszłam do 3 palców położna na którą trafiłam (i bez której też nie wiem jak bym sobie dała radę - miała na imię Marta i była naprawdę wspaniała!) zasugerowała żebym wzięła półgodzinny prysznic i zobaczymy jak tam rozwarcie i w razie czego nas przeniosą na salę porodową później. Po raz kolejny pytam o poród w wodzie a tu zonk - okazuje się że minęło za dużo czasu między odejściem wód a skurczami i poród w wodzie to zwiększone ryzyko infekcji i jest raczej wykluczony. Przykro mi było, ale liczyłam się z tym, że nie wszystko pójdzie po mojej myśli. Towarzysz Mąż mówił że mam się nie martwić, że następnym razem się uda. Szybko przekonał się, że jest to coś, czego nie mówi się rodzącej Towarzyszce Żonie. Ani żadnej innej rodzącej. Zwłaszcza takiej, która jest w szpitalu od 20 godzin, ma bolesne skurcze, szyjkę w złej pozycji i rozwarcie na 4 centymetry. Po chwili zdałam sobie sprawę, że jak nie mogę rodzić w wodzie, to mogę dostać znieczulenie, co tez z uśmiechem na ustach oznajmiłam położnej. Ona powiedziała że jak chcę to mogę dostać, rzeczywiście. Ale wtedy jeszcze nie chciałam... Zrobiłyśmy za to lewatywę, i była to najlepsza możliwa decyzja. Nie boli to nic a nic, a komfort psychiczny w późniejszej fazie porodu nie do opisania)

Do szału doprowadzał mnie wenflon i kroplówka, którą miałam cały czas podpiętą. Jedyne na co się przydała ta kroplówka to podczas skurczu łatwo mi się było o nią zaprzeć,a le ten wenflon mocno ograniczał moje ruchy. Towarzysz Mąż poszedł ze mną do łazienki gdzie brałam prysznic (nie pomagał wybitnie, ale i nie szkodził), a on mnie zabawiał między skurczami, robił śmeiszne miny i poważniał kiedy trzeba było. Poza tym zapisywał przerwy między skurczami w aplikacji w iPhonie. Wypas.

Po prysznicu badanie, 4  palce, i w końcu pojechaliśmy na porodówkę. Moją wymarzoną sale numer 1, z wanną do porodu w wodzie, którego nie mogłam mieć, ale w ramach nagrody pocieszenia zaproponowano mi immersję wodą, czyli po prostu wlezienie do wanny, liczenie na większe rozwarcie i szybszy postęp porodu. W międzyczasie okazało się też że szyjka się scentralizowała ładnie, dzidziuś jest nisko. Zanim woda nalała się do wanny miałam rozwarcie na 5 centymetrów i kryzys siódmego centymetra na piątym centymetrze. Każda pozycja mnie wkurzała, ból ogarniałam średnio (choć i tak za pomocą wizualizacji z  hipnozy jakoś dawałam radę), miałam wrażenie że to się nigdy nie skończy a jak położna mówiła mi że już połowa porodu za mną to dla mnie to oznaczało że dopiero połowa porodu za mną i nie wiem jak to będzie dalej. Znów poprosiłam o znieczulenie, po czym po minucie zmieniłam zdanie, bo doszłam do wniosku że jak spowolni mi ono akcję porodową to w ogóle nie dam rady i niech to już się skończy. W wannie było mi nieźle, o ile na tym etapie porodu może być nieźle. Towarzysz Mąż polewał mi plecy a mnie najlepiej znów było w pozycji kolankowo-łokciowej, z zanurzonym brzuchem i poruszając się do przodu i do tyłu. Po pół godzinie musiałam wyjść, bo Milly przyspieszyło serduszko i jednak nie za bardzo lubiła być w wodzie. Rozwarcie na 6 centymetrów. Dawałam radę. Już bliżej niż dalej. Na 7 centymetrach i po wypróbowaniu wszelkich pozycji wertykalnych zaczęła się jazda. Czyli skurcze parte na 7 centymetrach rozwarcia. Czyli jedno wielkie no-no. Tu nie do zastąpienia okazała się położna, która mówiła jak je zwalczać, przedmuchiwać i która zasugerowała żeby część porodu spędzić na kibelku. Towarzysz Mąż się dziwił, ale siedział obok i trzymał mnie za rękę. Położna wciąż do mnie mówiła. Siedzenie na kibelku przyspieszyło mocno przebieg porodu i z 7 zrobiło się 10. Mogłam przeć. Co za ulga!

Bolało. Bolało jak sto pięćdziesiąt, nie ma się co oszukiwać. Ale było pięknie. W końcu wylądowałam tak, jak sobie wymarzyłam, żeby choćby nie wiem co nie skończyć - w półleżącej pozycji na plecach, na fotelu porodowym, z rozwalonymi nogami i małym tłumkiem położnych i lekarzy dookoła. I z Towarzyszem Mężem koło mnie. Ściskałam go za rękę i krzyczałam prosto do ucha, a on tylko całował mnie po głowie i pomagał. Zresztą położne też pomagały i zachęcały a ja robiłam co mogłam. I mimo tego że wszyscy komplementowali to jak świetnie mam przygotowane krocze (o tym tu) okazało się że bez nacięcia (ktorego tak chciałam uniknąć) nie da rady, bo mała postanowiła urodzić się na superbohatera - z obiema rękami przy głowie. Że z jedną by jeszcze dało radę, ale z dwiema nie było szans - mówią. Na tym etapie było mi tak już wszystko jedno że zgodziłam się na nacięcie. Towarzysz Mąż to widział. Na główkę też patrzył zresztą, ale mówi że tylko to nacięcie było mega straszne. Ja je czułam (szczypało!), choć dużo osób mówi, że tego się nie czuje. Na szczęście tuż po tym Milly w końcu była na świecie. I piękna była! Naoglądawszy się noworodków sauté w programach o porodach (The Midwives albo One Born Every Minute) spodziewałam się że ona będzie cała zakrwawiona, albo maziopłodowooblepiona i ogólnie okropna, a ona była przyjemna, gładziutka i czysta. Położono mi ją na brzuch i świat się zatrzymał. Mówiłam tylko do Towarzysza Męża 'mamy ją, mamy ją!', Towarzysz Mąż całował ją i mnie po głowie na zmianą i mówił że wie. Na dzień dobry dowcipna córka zrobiła kupę na mój brzuch (nawet tego nie poczułam) i zaczęła pełzać w poszukiwaniu sutka. A że ktoś z piersiami moich rozmiarów (mam nadzieję że chwilowo i ze względu na laktację, ale wygląda na to że póki co to 75K) jak leży nago na plecach (a tak, bo zapomniałam wspomnieć że po imersji wodnej olałam ubieranie się i rodziłam nago) to sutki ma mniej więcej pod pachami nie mogło się to udać. W międzyczasie urodziłam łożysko (czego akurat nie poczułam kompletnie, a Towarzysz Mąż skomentował że nie chciał by tego jeść), Towarzysz Mąż cały czas mówił że mam jej dać pierś, ja nie byłam w stanie ruszyć ręką, a krocze mi musieli pozszywać. Tak więc córka szukała piersi (bez krzyków), Towarzysz Mąż chciał żeby już nam pozwolono ją nakarmić, a ja czekałam aż mnie zszyją. W międzyczasie dowiedziałam się że brzuch mi się od razu tak spłaszczył, że wyglądam jakbym się grochu najadła a nie dziecko urodziła. O jak to miło. Po skończonym szyciu bardzo zadowolony z siebie pan doktor stwierdził że już dawno tak ładnie niczego nie zszył a położne tylko kiwały głowami. Trzy szwy, niecałe dwa centymetry, do przeżycia. Po około 20 minutach przenieśli nas na tak zwanego 'Bocianka' czyli salę, gdzie mamy kontakt skóra do skóry przez około 2 godziny, karmimy się i cieszymy nowym  dzidziusiem, a dopiero potem idą go ważyć, mierzyć i sprawdzać dalej, pod warunkiem rzecz jasna że nic niepokojącego się wcześniej nie dzieje.

Moje głodne dziecko (ciekawe po kim?) od razu zassało pierś (asysta położnej nawet nie była potrzebna, i tak ssie do tej pory, ale o tym osobnym post, podejrzewam), zrobiło kolejną kupę (wszak mój brzuch świetnym miejscem do robienia kup jest, okazuje się) i po około 1,5 godziny poszło z Towarzyszem Mężem się mierzyć i ważyć a ja i położna Marta (jeszcze raz - wspaniała - i nie wiem jakbym dała radę bez niej!) ogarnęłyśmy mnie. Wstałam, Towarzysz Mąż wrócił z Małą i poszliśmy (tak, w niecałe dwie godziny po porodzie poszłam na własnych nogach) na oddział poporodowy, gdzie w sali z dwiema innymi dziewczynami i ich dzidziusiami spędziłam resztę czasu w szpitalu (ale o tym pewnie też już osobno, bo jeśli dotrwałyście do tego momentu to i tak Wam się należy order za wytrwałość!).

Bolało. Ale warto było.

PS. Tuż po porodzie powiedziałam że mając do wyboru kolkę nerkową i poród ciągle biorę poród. Więc same widzicie, nie było tak źle :)

Ściskam,
mummy z.



 [obrazek stąd a Towarzyszowi Mężowi chwała za to, że był przeciwieństwem pana z obrazka i wszystkim życzę takich Towarzyszy Porodów]

26 comments:

  1. Poryczałam się! Nie mogę się już doczekać i zazdroszczę. Humoru i dzielności i w ogóle, najfajniejsza relacja, jaką czytałam i biję się w piersi, że ostatnio zaniedbałam masaż krocza, ale na szczęście jeszcze zdążę:) pozdrawiam gorąco Was obie dzielne kobiety

    ReplyDelete
    Replies
    1. No masuj, masuj, warto! Myślę że ja bez tych szwów już bym była całkiem na chodzie :) I koniecznie wiesiołek, koniecznie!

      Za relacyjne komplementy dziękujemy, ja ryczałam jak pisałam, a teraz ryczę jak czytam Twój komentarz!

      Cholerne hormony! :)

      Trzymam i za Was kciuki! Buźka!

      Delete
  2. O, to ja też się biorę za masaż!
    Historia kozacka, nie ma co. Dzielna mama, dzielna cała rodzina!
    Dobrze czytać TAKIE historie na 4 tygodnie przed własną. :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Czyli nadal zakładasz, że Natalia poczeka do terminu? ;)

      Delete
    2. Czegoś się trzymać trzeba. A tak naprawdę to od wczoraj wyluzowałam i przestałam zakładać jakikolwiek termin (Tomek mi w tym pomógł). Przyjdzie wtedy, gdy to będzie najlepszy czas dla nas. :)

      Delete
    3. To masz dobrze, bo mi mój mąż na pewno nie pomoże w wyluzowaniu z terminem ;) Sam ciągle powtarza, że na pewno na święta już Lenka będzie. Jak jednak nie będzie, to chyba z nim oszaleję...

      Delete
    4. Dziewczyny, masaż i wiesiołek, tak tak! Polecam!

      Termin jak termin... Dzieciaczki się urodzą kiedy będą chciały, ale kiedy by nie chciały... To już bardzo niedługo! :) Czekam na Wasze Natalkowo-Lenkowe relacje porodowe i trzymam za Was moooocno kciuki!!!!

      Delete
  3. Super! Okazuje się że twój poród to była jedna wielka przygoda, bynajmniej nie nieprzyjemna i straszna :) Odebrałam to bardzo pozytywnie i chciałam tylko zapytać w jakim mieście rodziłaś? Bo szpital wydaje mi się być niesamowicie przyjaznym miejscem!

    ReplyDelete
    Replies
    1. To była jedna wielka przygoda i bynajmniej nie nieprzyjemna i straszna - to świetne podsumowanie :) Rodziłam w Katowicach-Bogucicach, w szpitalu Bonifratów (tym: http://bonifratrzy.pl/index.php?option=18&action=news_list&cat_id=155&menu_id=121&page=52) i potwierdzam, jest to niesamowicie przyjazne miejsce, jeśli będzie mi dane znów rodzić (i mówię to 6 dni po porodzie, chyba na głowę upadłam :) to tylko tam!

      Delete
  4. Właśnie takie relacje lubię czytać. Opisane tak, jak było naprawdę i choć nie było łatwo, to nie straszysz krwawymi historiami :) Super, że córa już z Wami. I zazdroszczę, że masz to za sobą :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Cieszę się że się podobało. Sama sobie trochę zazdroszczę że mam to za sobą... Ale i Wam już niewiele zostało, więc ani się obejrzysz a będziesz pisać swoją relację... Będzie dobrze! Ściskam i trzymam kciuki!

      Delete
  5. Mimo bólu i tego wszystkiego okołoporodowego uważam, że poród to najpiękniejsze doświadczenie w moim życiu. Czytając Ciebie, wracają wspomnienia sprzed 3 miesięcy... Trzymajcie się dzielne dzielne dziewczyny :*

    ReplyDelete
    Replies
    1. Dzięki! Ja nie uważam że poród to najpiękniejsze doświadczenie w moim życiu, ale coś, co trzeba było przejść, żeby tego najpiękniejszego - macierzyństwa - doświadczać. I jak to sprzed 3 miesięcy?! To już minęły trzy miesiące?! :O

      Delete
  6. Pięknie poszło kochana ! Gratuluję siły i odwagi jeszcze raz ! Masz talent do opisywania, kilka razy się uśmiałam :D ( i z tym wiesiołkiem mnie zaciekawiłaś ! )
    Mała ciekawą pozycję wybrała sobie do przywitania świata ! :D Ale 2 cm nacięcia to na prawdę niewiele, ja miałam ogromne, szwy nawet w środku!
    Moja M. też zrobiła na mnie kupkę i siusiu :D A potem zdarzyło się jej 2 razy wystrzelić jak z procy już w domu na 1,5 metra :D I ja od szyi po kostki w pachnącej kupce ;) :D
    Szybko też wstałaś na nogi ! Ja dopiero po 3,5-4h, na salę poporodową u nas zawozili, pamiętam że prawie zasłabłam pod prysznicem ale na kucka dałam radę się umyć :D
    Ogólnie cud miód i orzeszki, nie było tak źle jak straszą ;)
    Cudownie jest mieć przy sobie takiego mięciutkiego noworodka :)
    Dochodźcie do siebie dziewczyny ! Zdrówka !

    ReplyDelete
    Replies
    1. Dzięki za komentarz i Twoje doświadczenia!
      Kupa domowa na ciuchach jeszcze mnie ominęła, ale podejrzewam że wszystko przede mną.
      U nas w szpitalu zawozili też, jeśli była taka potrzeba, ale u nas nie było, dałyśmy radę dojść. Ja poza tym że nie siedziałam przez dwa dni czułam się świetnie i szybko doszłam do siebie, nie zniosłam porodu tak najgorzej chyba. Moje dziewczyny z sali nie mogły uwierzyć, że urodziłam dwie godziny wcześniej :)
      Pozdrawiamy D & M!

      Delete
  7. Przeczytałam wszystko z zapartym tchem! Swoje przeżyłaś dziewczyno ale dzielnie się spisałaś :) Teraz już tylko sama radość i szczęście. Jak tak czytałam Twój opis to sama aż nie mogę się doczekać łóżka szpitalnego :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ach! To pięknie, cieszę się że takie wrażenie wywarł mój opis!
      Już niecały tydzień, zleci!
      Sama zobaczysz - jest przygoda :))))

      Delete
  8. A! Dzięki Marcie po porodzie czułam się jak człowiek! Fantastyczna kobietka!
    Mój poród przyjmowała inna połozna, ale w tej sali z wanną :)

    Jesteś dzielna Zuzi i Milly też :) :*

    ReplyDelete
    Replies
    1. :) Dzięki! A ja ciągle czekam na Waszą porodową relację...
      Buźka!

      Delete
  9. Zu, Ciebie juz wstałem, ale tu widzę, że oklaski należą się również Twojemu Panu Mężowi. Wydaje się wręcz ideałem partnera rodzajem :) Proszę mu to przekazać razem z gratulacjami! :D

    ReplyDelete
    Replies
    1. *witałam miało być oczywiście

      Delete
    2. Przekazałam. Towarzysz Mąż twierdzi że nic nie zrobił i nie rozumie dlaczego ja go tak chwalę. No ale sama widzisz - jak mam go nie chwalić? Spisał się na medal albo i 10 niczym jakiś Michael Phelps. Teraz też daje radę :)

      Delete
  10. Super, dzięki za relacje, Ty jak to opowiadasz, to brzmi jak spacerek po lesie :D
    P.S Nie żeby to miało jakieś znaczenie jeszcze, ale nie wydaje Ci się że to lekarz przy badaniu przebił pęcherz (być może niechcący)?
    P.S 2 Porywać się na zdobywanie takich szczytów bez oprzyrządowania? Toż to twoja córka szalona i nieustraszona jest ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Spacerek po lesie to to nie jest, ale nie jest tak źle :)))
      P.S. Pęcherz? E, nie, z moim pęcherzem wszystko w porzo :)
      P. S. 2 Ciekawe po kim?:p

      Delete
    2. Chodzi o pęcherz płodowy, nie twój ;)

      Delete
    3. Ha ha, no wiem, żarcik taki, żarcik. Myślę że jednak to na 100% wody sączyły mi się wcześniej, więc nawet jeśli, to to już kompletnie nie zrobiło różnicy.

      Delete