Tuesday, 11 February 2014

W33 Warza ino maszety czyli warsztaty kulinarne u Good Cake

Chcąc nie chcąc zamieniam się w kurę domową z prawdziwego zdarzenia.

W sobotę przyjaciółka B. wyciągnęła mnie na warsztaty kulinarne. Właściwie nie opierałam się zbytnio, mimo tego, że zdecydowanie wolę jeść niż gotować. Przyjaciółka B. prowadzi cudowny blog (maszkety z bratruły) o pieczeniu i ogólnie stanie przy garach ją kręci. Bardziej niż konsumowanie tego, nad czym się nastała. Dla mnie to cud natury jakiś, bo ja, gdybym piekła, to bym zjadała większość sama, podejrzewam.

Słodycze są niezdrowe i tak dalej, ale niestety je uwielbiam. I tak jem ich mniej niż przed ciążą, zresztą ja się całe życie odchudzam, nie mniej jednak wyjątek od diety dla czegoś słodkiego po obiedzie zawsze się znajdzie. Przyzwyczajenie głupie i bez sensu, ale takie mam. U mnie w domu zawsze był deser, i tak, moja mama jest z tych, które codziennie pieką ciasta. Dla osób dwóch, a nawet czasem jednej, czyli mojego taty. Ja tak nie robię, nie mniej jednak coś małego słodkiego po obiedzie w moim brzuchu zawsze wylądować musi, choćby to była kostka albo dwie gorzkiej czekolady (choć czekolada u mnie ostatnio w odstawce, bo zgaga nie lubi czekolady, świnia).

Kiedy jem na mieście (a jadłam, do bardzo niedawna, przynajmniej raz w tygodniu), też zwykle zamawiam deser. Uwielbiam desery! Moim ulubionym deserem miejsko-jedzeniowym jest tarta cytrynowa z Len Arte. Len Arte to w ogóle wspaniałe miejsce, które mieszkańcom Śląska i okolic polecam bardzo, bo ich pizza jest ewidentnie najlepszą pizzą jaką można dostać w tej części Europy (a więcej o niej napiszę wkrótce, i nie wiem jak to się stało że nie napisałam do tej pory). Ale mimo wspaniałej pizzy (naprawdę wspaniałej!) czasem zdarza mi się tam zajrzeć tylko i wyłącznie ze względu na tą tartę. Koniecznie do spróbowania!

Próbowała B. odtworzyć ten przepis, ale nie wyszło (mimo tego że jej tatra też jest świetna, ale to jednak nie to samo) zdaje się. Wyszła też fantastyczna, ale INNA. A chciałyśmy zdobyć TEN przepis. A jak go zdobyć? Okazało się, że się da. Tarta cytrynowa pochodzi od Good Cake - domowej piekarni z siedzibą w Gliwicach, prowadzonej przez cudowną Szkotkę Bellę i jej męża Marcina. Good Cake dostarcza też wypieki innym knajpom na Śląsku, ale ta tarta, ach ta tarta... Jak dla mnie nic jej nie pobija.

Przyjaciółka B. odkryła, że Bella z 'Good Cake' prowadzi warsztaty. Trwają trzy godziny, odbywają się w soboty. Mają różne tematy. Przyjaciółka B. odkryła też, że warsztat pod tytułem 'Zing zing - cytryna i ty' to nic innego jak kurs pieczenia mojej ukochanej tarty i do tego jeszcze ciasteczek cytrynowych z earl grey'em. Koszt imprezy to 95PLN, w który wliczone są wszystkie składniki i dodatkowo forma do pieczenia tarty która wraca z nami do domu. Nie zastanawiawszy się długo postanowiłyśmy się zgłosić. Było to w grudniu. Niestety, wszystkie miejsca były zajęte i na tartę trzeba znów było iść do Len Arte.

Przyjaciółka B. miała jednak obiecane, że Marcin, mąż prowadzącej warsztaty Belli, da nam znać kiedy cytrynowe warsztaty pojawią się znowu. I pojawiły się właśnie w sobotę, i tym razem udało nam się dostać. I było warto!

Bella jest absolutnie cudowna, mówi pięknie po polsku i jest totalną pasjonatką tego co robi. W niecałe trzy godzinki nie tylko zdobyłyśmy przepis na TĄ tartę, ale też upiekłyśmy ją, upiekłyśmy ciasteczka z earl greyem i skórką cytrynową, wypiłyśmy herbatę, obejrzałyśmy mnóstwo książek o wypiekach i spędziłyśmy cudowne sobotnie przedpołudnie. I mówię to ja, która przy garach stać nie lubi. A jeśli już muszę coś lubić okołogotowaniowego, a niezwiązanego z jedzeniem, najbardziej lubię mój wieczoropanieński śląski fartuszek dostany od moich cudownych dziewczyn (taki o) który twierdzi że warza ino maszkety (=gotuję same pyszności). Po warsztatach u Belli to musi być prawda.

Zaznaczam, że wpis jest absolutnie niesponsorowany.
Za to Towarzysz Mąż niewątpliwie zostanie sponsorem kolejnych warsztatów na które równie niewątpliwie chcę się wybrać (1 marca są warsztaty 'na różowo' - no i jak ja mam na nie nie iść skoro Milly jest dziewczynką? Przecież każdy powód jest dobry :) ).

Jeśli mieszkacie w okolicy - serdecznie polecam! Szczegóły warsztatowe tu.

Zajadające ostatnie sztuki ciasteczek,
z&m


Przyjaciółka B., Milly i ja w warsztatowej kuchni u Belli. Yum yum yum!

7 comments:

  1. pieruna! To jeszcze tasza na te maszkety by Ci się przydała:P Na kolejny warsztat! Żebys miała w czym te pyszności przynosić do domu i Towarzyszowi Mężowi przynosić! Znowu jestem w tyle z Twoimi postami:( Nie ogarniam jak Ty to robisz!

    ReplyDelete
  2. Hahah, tasza by mi się przydała na te maszkety, ino one by mogły do tyj tasi nie wlyź, bo tela tego!
    No i jak to jak to robię?! Tożto czysta przyjemność, a na przyjemności zawsze jest czas :) Buźka Śliczna! x

    ReplyDelete
  3. u nas też tarty na tapecie.. dziś wytrawna, jutro planuję z jabłkami na kruchym, więc życz mi powodzenia ;).No i jesli nie urodzę w międzyczasie, haha

    ReplyDelete
    Replies
    1. Powodzenia!!!! I Kropki na świecie po tartowym konsumowaniu:)))

      Delete
  4. U Belli bardzo przyjemnie się warsztatuje, i jakoś nawet brzuch mniej ciąży :) :) Buziaki!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Potwierdzam, bardzo przyjemnie! Już się nie mogę doczekać następnego razu, mam nadzieję że się wyrobię przed porodem:)

      Delete
  5. Błagam ja tez poluje na ten przepis czy moglabys mi go podać? Fanka cytrynowej tarty pozdrawia!

    ReplyDelete