I tym sposobem u mojej ukochanej mamy silesii trafiłam na październikowy post o zawartości jej torebki (do poczytania tutaj). Pamiętam że krążyły i takie filmiki po jutjubie, i na blogach coś niecoś o tym było, wszystko sto lat temu. Stwierdziłam więc, że temat może i stary, ale jak dla mnie jary (póki moja torebka nie jest zagracona rzeczami Mi) i w sumie trochę mi z nią ciężko i może przy okazji przyjrzałabym się temu to tam w niej noszę i zrobiła lekki porządek, bo jak u mamy silesii w mojej torebce nie wygląda, niestety.
Sprawa wyglądała więc tak:
Nieostre zdjęcie z nieciekawą zawartością stanu 'przed'
A tak oto prezentuje się niechlubna zawartość mojej torebki (też 'przed')
- Papiery firmowe, testy, wypracowanka i wszelkie okołonauczycielskie rzeczy które trzeba było jeszcze odnieść do szkoły. Zrobiłam to w czwartek, mamy w sobotę, teczka oczywiście ciągle leży w torebce.
- Kalendarz. Do momentu zajścia w ciążę posiadanie kalendarza wydawało mi się zbędnym luksusem, pamiętałam wszystko, a tak tylko traciłabym czas na zapisywanie wszystkiego i jeszcze w dodatku na oglądanie tego, co tam zapisałam. Aż tu przyszła Milly i pamięć absolutna absolutnie wysiadła. Kalendarz mam zapisany po brzegi mnóstwem spraw do załatwienia o których inaczej byłabym była zapomniała, spotkaniami, lekcjami, ćwiczeniami i innymi rzeczami które wcześniej odbywały się w mojej głowie. Zapytana o hit-gadżet ciąży kalendarz niewątpliwie znalazł by się na pierwszym miejscu.
- Folder 'Baby Milly' (więcej o nim tu) - potrzebny był mi na wtorkową wizytę u lekarza. Podkreślam, wtorkową. Mamy sobotę, folder jak leżał w torebce, tak leży.
- Zeszyt. Ze spisem treści. Mam w nim konspekty zajęć, słówka do powtórek dla moich uczniów, notatki ze szkoły rodzenia i wszelkie 'TO DO' listy. Podobnie niezbędny jak kalendarz.
- Okulary przeciwsłoneczne, wszak piękną mamy wiosnę tej zimy.
- Sześć produktów do ust. W torebce. Sześć. Bez komentarza, bo jest zbędny. Chyba nie muszę wyjaśniać że nie wiem jak to się stało?
- Długopisy luzem, których kiedy potrzebuję i tak nie mogę nigdzie znaleźć. Zuzowy klasyk.
- Czapka. Bo piękna wiosna tej zimy piękną wiosną tej zimy, ale przecież zawsze się może zrobić zimno, prawda? A tak między Bogiem a prawdą to musiałam ją była kiedyś ściągnąć i włożyć do torebki, ale za Chiny Ludowe nie pamiętam kiedy by to było mogło być.
- Kluczyki domowo-samochodowe też mieszkają w torebce. Mimo tego że mam przy wejściu specjalny pojemnik na klucze i ambitny plan żeby po wejściu do domu te klucze tam wrzucać, żeby uniknąć poszukiwania ich w panice przed kolejnym wyjściem z domu. Plan póki co pozostaje w sferze ambitnych a kluczyki gdzie wylądują tam wylądują (z reguły w kieszeni albo torebce albo na stole. W lodówce ich jeszcze nie było, dobra nasza!)
- Papierki po cukierkach, którymi mnie futrują u lekarza i na szkole rodzenia. No dobra, może mnie nie futrują, a futruję się sama, no ale jak się mam nie futrować jak one leżą i patrzą i chcą żebym je zjadła? Zwłaszcza że później słucham dużo o dietach kobiet w ciąży i matek karmiących a to stresujące tematy są, a na stresy nic tak nie działa jak coś z czekoladą, a pech chce że cukierki zarówno u lekarza jak i na szkole rodzenia z czekoladą właśnie są. Natomiast torebka zdecydowanie nie jest najlepszym miejscem na papierki po nich, tu się zgodzę.
- Banany. Kupione po drodze do księgowej/szkoły/parku/poczty czy innej jeszcze instytucji gdzie coś musiałam załatwić z pewnością. Musiałam też mieć na nie ochotę. Po czym o ochocie zapomniałam (patrz: punkt 2). I tak zostały w tej torebce leżeć, biedaczyska.
- Rachunki. Niewątpliwie jeden z bananów. Żaden niepotrzebny,
- Portfel-gigant. Na czas ciąży mój ukochany mały czerwony zamieniłam na mój dostany-kiedyś-od-teściowej-na-Gwiazdkę portfel obecny z prostego powodu - mieści kartę ciąży, a kartę ciąży przy sobie jednak zawsze dobrze mieć.
- Rękawiczki. Uzasadnienie to samo co z czapką (patrz: punkt 8).
- Przejściówka, tak zwana. Jako że mój mały komputero-tablet Windows Surface (taki) został nabyty w Stanach Ju, Es End Ej, nie pasuje jego kabelekowa końcówka do polskiego gniazdka. Komputero-tablet ostatnio wędrował ze mną chyba w okolicach soboty (tak, tej soboty tydzień temu) - i o ile i komputero-tablet i kabelek udało mi się wypakować (ooooł jeee!) o tyle losu tego przejściówka jak widać nie podzieliła. Suprise-suprise.
- Pen drive, czyli moja firma w pigułce. Faktury, rachunki, prezentacje - wszystko i jeszcze więcej. Gadżet niezbędny, ma się rozumieć. Szczęśliwie z gatunku tych, które ani nie ważą, ani nie zajmują miejsca.
- Dezodorant. I znów - nie wiem co tu robi. Mimo tego że do osób nader potliwych nie należę, dezodorantu w ciągu dnia poprawiać nie muszę, jakimś cudem utorował sobie skubaniec drogę do mojej torebki, hmmm. Jako że mam w domu takich samych dezodorantów kilka sztuk (jeden w szafie, jeden w łazience i pewnie jeszcze parę gdzieś po szafkach zaplątanych) nawet nie zauważyłam braku w którymkolwiek ze znanych mi dezodorantowo-przechowujących miejsc. Ciekawa sprawa, Holmes by się przydał. Sherlock.
- Ukochane perfumy w wersji dotorebkowej. Zanim znalazły się w mojej torebce znalazły się na mojej świątecznej łiszliście (tu) a później pod choinką. Dzięki, mami!
- I kolejny niezbędnik ciężarówki - Rennie. Czasem pomaga, czasem nie. Pozwolenie na doraźne stosowanie od lekarza mam, to noszę w razie czego. Jak mawia mój tata - lepiej nosić niż się prosić. I zdecydowanie lepiej nosić bo a nóż pomoże niż rzygać w obcych publicznych kibelkach, jak mawiam ja, po niestety intensywnych doświadczeniach na sobie.
Dokonałam zatem pięciominutowych porządków i oto zawartość torebki 'po':
- Rennie, bo nigdy nic nie wiadomo.
- Zredukowane do dwóch produkty do ust. Plus mocne postanowienie żeby kiedy używam czegoś innego ten torebkowy odłożyć na miejsce do mejkapowej szuflady.
- Perfumy, muszą być, póki moje dziecko się nie buntuje.
- Okulary przeciwsłoneczne, w ramach bycia optymistką pogodową, też zostawiam.
- Zeszyt do wszystkiego, no jak mam go nie brać, jak w nim jest wszystko?
- Długopis zamiast się poniewierać w czeluściach torebki ma swoje miejsce w zeszytowym miejscu na długopis. Prawda że sprytne?
- Giga-portfel z kartą ciąży, też być musi, nie ma to tamto.
- Kalendarz. Z moimi ciążowymi dziurami w mózgu absolutnie niezbędny. Jak czegoś od razu nie zapiszę to pewne bankowo że zapomnę. I jeśli czegoś jakimś cudem nie ma w zeszycie (choć jest tam wszystko) to na sto procent jest w kalendarzu.
- Kluczyki powinny być na swoim miejscu przy wejściu, ale ten jeden jedyny raz pozwoliłam im zostać w torebce. Niech mają!
A tak wygląda moja torebka po porządkach:
Nie lepiej?
Ściskamy z poczuciem dobrze spełnionego torebkowego obowiązku,
z&m
No comments:
Post a Comment